wtorek, 30 kwietnia 2013

Potwory i obcy - za co kochamy kino SF lat 50.

Lata 50. ubiegłego wieku pozornie nie były okresem sprzyjającym rozrywce. Świat dopiero co otrząsnął się po horrorze II Wojny Światowej. Megalomania kilku nawiedzonych dyktatorów zmieniła świat. Wynalazki i odkrycia naukowe zarówno fascynowały, jak i przerażały, gdyż ostatnia wojna wykazała, iż każda rzecz może posłużyć jako narzędzie zagłady. Równanie Einsteina znalazło na przykład nader interesujące zastosowanie, z powodu którego wszyscy zrozumieli, że kolejna wojna może oznaczać zagładę życia na Ziemi. Świat poznał znaczenie słów zarówno niegroźnych, jak "dziedziczenie", ja i niebezpiecznie brzmiących, jak "mutacja". Wiedzieli też, że straszliwa bomba "A" może te mutacje powodować.

W takiej atmosferze panikę mogło wzbudzić wszystko, każde doniesienie o czymś dziwnym lub dotąd nieznanym. Paleontolog
owie odkrywali skamieliny dinozaurów ogromnych ponad ludzkie wyobrażenie, znajdowano "brakujące" ogniwa - również związane z ewolucją człowieka. Zaczęto też zdawać sobie sprawę z rzeczywistego ogromu wszechświata. A na dodatek w 1947 roku pilot nazwiskiem Kenneth Arnold zauważył dziwne pojazdy, które nazwał "latającymi spodkami". W atmosferze powszechnego niepokoju wiara w istnienie obcych cywilizacji szybko się rozpowszechniała, ale jednocześnie mało kto wierzył w pokojowe zamiary kosmitów.

Niektóre osoby zdawały sobie z tego wszystkiego sprawę. Zwłaszcza za oceanem znaleźli się ludzie, którzy wiedzieli, że po wygranej wojnie (a jednocześnie w opozycji do zagrożenia ze strony ZSRR) ludzie są wpatrzeni w zwycięskie mocarstwa. Potęga USA jaśniała, jak nigdy i należało zrobić coś, żeby wiarę w tę potęgę zachować i rozwijać.

Na szczęście dla milionów ludzi, na świecie znalazły się aktorzy, scenarzyści i reżyserowie, o talencie często odwrotnie proporcjonalnym do ambicji, którzy chcieli ludziom zaserwować odtrutkę na wszystkie niepokoje. Chcieli tworzyć filmy, które w jakiś sposób ucieleśniałyby lęki, a jednocześnie ukazywały je jako coś niewątpliwie groźnego, ale możliwego do pokonania, jeśli tylko ludzie zewrą szeregi przeciwko wspólnemu wrogowi. Trzeba jednak zaznaczyć, że w tamtych czasach fantastyka naukowa była uważana za tandetną rozrywkę dla mało wymagających, co sprawiało, że przez długie lata twórcy ci nie mogli znaleźć pieniędzy wystarczających do sprawnej realizacji swoich zamysłów. Tym sposobem Amerykę - a później cały świat - zalały filmy o niesamowicie niskim budżecie (niektóre filmy kosztowały mniej niż trzy samochody niższej klasy, a trzeba pamiętać, że w Stanach były one znacznie tańsze, niż gdzie indziej), fabule prostej jak technika zaludniania, prostych efektach wizualnych i z aktorami o co najwyżej przeciętnych umiejętnościach.

Filmy te można podzielić na dwie kategorie. Te, które traktowały o potworach, jak "Mucha", "Potwór z Czarnej Laguny" czy "Tarantula", należy zaliczyć do personifikacji lęków związanych z odkryciami nauki i możliwych konsekwencji z nimi związanych. We wszystkich filmach o potworach mamy do czynienia z podobnym schematem: jakiś naukowiec dokonuje odkrycia, które może naprawić świat, jednak na skutek nieuwagi lub celowego działania coś idzie nie tak, powstaje potwór, który niszczy wszystko, co napotka. Ktoś, najczęściej młodzi ludzie (co jest bardzo istotne, ale o tym za chwilę) wie, co się dzieje, mówi o tym, ale początkowo nikt nie daje im wiary. Protagoniści jednak nie dają za wygraną, skutkiem czego o sprawie dowiadują się władze: policja lub wojsko. Wtedy, wspólnym wysiłkiem wszystkich, bestia zostaje pokonana.

Charakterystyczne jest, że początkowo bohaterom nikt nie wierzy, musi niestety dojść do tragedii, by wszyscy zrozumieli, z czym mają do czynienia. Bohaterowie jednak nie rezygnują, lecz walczą, nawet narażając własne życie, gdyż rozumieją, jaka jest stawka. Jest to proste przesłanie: patrzeć uważnie, nigdy nie rezygnować, walczyć, gdyż ktoś inny może nie wypatrzeć wroga. Oczywisty jest też przekaz o działaniu zespołowym, owym "duchu drużyny", tak często promowanym w amerykańskich filmach. A jakie znaczenie ma wiek bohaterów? W latach 50., epoce powstającego rock and rolla, młodych ludzi rzadko traktowano poważnie, oni sami mogli być niezbyt pozytywnie nastawieni do władz. Tymczasem filmy, o których mowa, pokazywały jasno: "nie jesteście gorsi, macie nasze poważanie, w obliczu zagrożenia musimy działać razem". Jednocześnie starsi wiekiem widzowie mogli obejrzeć młodych, którzy w trudnej sytuacji stawali się odpowiedzialni i rozsądni. Ot, drobna lekcja tolerancji.

Filmy o obcych to nieco inna bajka. Te filmy są odzwierciedleniem lęku przed wojną i tym, co może ze sobą przynieść. Dowodem tego są produkcje takie jak "Wojna Światów", "The Blob" czy "Sklepik z horrorami". W filmach tych mamy do czynienia albo z jawnym najazdem obcych, albo też z ich oddziaływaniem na pojedyncze rzeczy lub osoby. W tym wypadku schemat jest nieco podobny do poprzedniego, z tym, że często ma miejsce charakterystyczny element: przeciwko obcej istocie zostaje użyta ziemska broń, która okazuje się nieskuteczna, za to wróg zostaje pokonany najczęściej za sprawą zaradności jednej lub kilku osób, które wpadają na przełomowy pomysł. O co tu chodzi? To proste: walka zbrojna jest ukazana jako coś zbędnego i niebezpiecznego dla nas samych (nieprzypadkowo w "Wojnie światów" użycie bomby atomowej nie przynosi efektu). Znacznie lepiej jest postawić na rozsądne działanie i umiejętnie wykorzystaną pomysłowość.

Filmy te, chociaż ogląda się je głównie podczas pokazów typu "Najgorsze filmy świata", wbrew pozorom wcale nie były więc i nie są bezwartościową rozrywką. Dawniej ludzie śmiali się z tych filmów, jak my dzisiaj – a jednak chodzili do kin. Kochali te nędzne niedoróbki, bo dzięki nim odrywali się na chwilę od rzeczywistości, której symbolem stała się bomba atomowa i samolot B-52. Kochali je, bo dostawali zakamuflowane zapewnienie, że ludzkość, mimo wszystkich swoich wad, chciwości i agresji, da sobie jednak radę. Dzisiaj natomiast filmy te są bezcennym źródłem informacji o lękach i problemach społecznych, z jakimi świat musiał sobie poradzić w tamtych czasach.

Na twórców filmów SF z lat 50. należy patrzeć z szacunkiem z jeszcze jednego ważnego powodu. Wszyscy znamy takie nazwiska jak F.F. Coppola, J. Cameron czy M. Scorsese. A ile osób wie, że każdy z nich pracował dla Rogera Cormana – jednego z największych producentów kina klasy "B"? To właśnie od niego znani dziś mistrzowie uczyli się, jak nakręcić możliwie efektowną scenę po najniższych możliwych kosztach, jak za kilkanaście tys. dolarów stworzyć film, który mógłby kosztować wiele razy więcej, jak najskuteczniej obudzić u widza lęk, wesołość, zachwyt czy obrzydzenie. Weźmy sobie taką choćby scenę z filmu "Terminator", bynajmniej nie zaliczanego do klasy "B". Dzięki swoim wczesnym doświadczeniom Cameronowi, gdy skończyły mu się fundusze i nie mógł wynająć hali fabrycznej, udało się nakręcić scenę zgniatania śmiercionośnej maszyny w prasie hydraulicznej za pomocą robota wyklepanego z folii aluminiowej i dwóch kawałków styropianu.


niedziela, 28 kwietnia 2013

Blob - kisiel z kosmosu atakuje



The Blob

USA 1958
scenariusz: Kate Phillips, Theodore Simonson
reżyseria: Irvin S. Yeaworth Jr.


Trwająca jeszcze edycja "Najgorszych filmów świata" czyli pokazu najbardziej kuriozalnych produkcji w historii kinematografii, to swego rodzaju wspomnienie czasów, kiedy po raz pierwszy pojawiła się telewizja satelitarna i mogłem oglądać stare filmy na obcojęzycznych kanałach. Niczego wtedy z nich nie rozumiałem, ale bawiłem się setnie - podobnie jak dzisiaj, kiedy oglądam je ponownie lub poznaję nowe tego typu produkcje. Przypadkiem złożyło się, że pierwszym filmem na mojej pierwszej edycji pokazu filmowych katastrof to "The Blob" z 1958 roku, ten sam, który oglądałem dokładnie 20 lat wcześniej, kiedy w naszym domu uruchomiono satelitę. 

Ten film to legenda - nie tylko dla mnie. Jest to bowiem - o czym mało kto pamięta - film, w którym pewien aktor zadebiutował jako bohater pierwszoplanowy. Aktor ten zresztą wstydził się występu w tym dziele, a był do tego stopnia przekonany o klęsce filmu, że kiedy zaproponowano mu: albo drobną zaliczkę i udział w zyskach, albo jednorazowa gaża, zdecydował się na to drugie. Aktor ten pluł sobie w brodę z tego powodu do końca życia. Wtedy nikt, łącznie z nim samym, nie wiedział, że to właśnie z jego powodu film stanie się kultowy, a za sprawą nieco późniejszego wynalazku - kaset video - zarobi krocie. Aktor, o którym mowa, to nie kto inny, tylko Steve McQueen. Zaskoczeni? Niesłusznie. Od ról, czasami drobnych, w filmach klasy "B" zaczynało wielu znanych później aktorów i reżyserów - i do dzisiaj nic się w tej kwestii nie zmieniło. Powtórzę to, co napisałem w jednym z poprzednich wpisów - jeśli aktor umie zachować powagę w czymś takim, to da sobie radę z każdą rolą.

A jaką rolę odgrywa Steve McQuenn? Pewnego nastolatka, który prowadzi zupełnie zwyczajne życie, aż pewnego razu, wraz z kolegami, odkrywa rannego mężczyznę. Człowiek ten miał rękę pokrytą różową galaretką, która spadła z meteorytem i zaatakowała go. Początkowo maleńka i niegroźna, atakuje i pochłania kolejnych ludzi, aż staje się ogromną grudą śluzu zagrażającą istnieniu miasteczka, a może i całego świata.

Skąd pomysł na potwora? W 1958 roku istniały już setki filmów o potworach i najeźdźcach z kosmosu. Były wielkie gady, zmutowane pająki, owady i inne bestie. Należało wymyślić coś nowego i absolutnie nieziemskiego, a przy tym taniego, gdyż filmy z gatunku SF nie mogły w tamtych czasach liczyć na wysoki budżet. Wymyślono więc bezkształtną amebę, która - jak przystało na krewniaka jednokomórkowca - jest niemalże niezniszczalna. W istocie - tytułowy "Blob" jest odporny na wszelką broń, ogień nie robi mu krzywdy. Jedyne, czego się boi, to lodówka, a właściwie zimno. Potwór taki był przy okazji niezwykle tani: wystarczyło tylko przyrządzić odpowiednio dużo kisielu i we właściwy sposób przetaczać go przed kamerą.

Użycie takiego, a nie innego stwora miało, jak wspomniałem, przyczynę finansową. Twórcy filmu byli w tak złej sytuacji, że nie stać ich było na przykład na budowę
makiety budynku kina atakowanego przez ogromną już masę kosmicznego kisielu. Zamiast tego użyli zdjęcia tegoż budynku, na które wylano kisiel. Niestety, podczas kręcenia sceny zdjęcie przesunęło się nieco pod wpływem spływającej mazi, ale nie było pieniędzy na nakręcenie powtórki. W efekcie widz ogląda "przerażającą" scenę ataku potwora na kino, spod którego nagle wyłania się biały brzeg fotografii i słoje stołu, na której leży.

Paradoksalnie techniczna strona filmu to jego najbardziej widoczna słabość, ale w zasadzie jedyna, a pozostałe niedostatku wynikają raczej z nieuwagi scenarzysty, rzadko z innych powodów. Młodzi aktorzy grają zaskakująco dobrze, starsi wiekiem są nieco sztuczni, ale w miarę naturalni. Inna sprawa to teksty. Główny bohater na każde pytanie odpowiada "nie wiem", przy czym widać, że raz się zapomina i zaraz poprawia. Pojawia się obowiązkowy w filmach tego typu dialog: "- Co to było? - Nie wiem, ale to najbardziej przerażająca rzecz, jaką w życiu widziałem" oraz równie obowiązkowa scena z dziewczyną, która wrzeszczy z przerażenia, trzymając się jednocześnie za twarz.

Ciekawostką jest muzyka, a właściwie utwór pojawiający się w czołówce. Jest to wesoła piosenka, kojarząca się nie tyle z horrorem, co raczej z meksykańską zabawą. Przyczyna tego jest prosta - jest to faktycznie muzyka meksykańska - plagiat w czystej postaci: wykorzystanie nutka w nutkę melodii meksykańskiego twórcy. Tenże twórca, jak się dowiedział, co zrobiono z jego utworem, tak się wściekł, że zechciał lecieć do Los Angeles i procesować się o odszkodowanie lub tantiemy. Kiedy jednak zorientował się, co to za film, uznał, że uzyskane w ten sposób pieniądze nie zwrócą nawet kosztów podróży, o procesie nie wspominając. Zapomniał więc o całej sprawie. Kilkanaście lat później pluł sobie w brodę - z tego samego powodu, co Steve McQueen.

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt filmu, nieco niezauważany, ale ciekawy, a mianowicie na stosunki między nastolatkami a policjantami ukazanymi w filmie. Początkowo traktowani jak zwykli kawalarze, młodzi ludzie nie są jednak zupełnie ignorowani, a w odpowiednim momencie są wręcz uważani za równorzędnych bohaterów wydarzeń. Jest to ślad czasów powstania filmu: "Zimna wojna" trwała w najlepsze, ludzie spodziewali się wybuchu wojny atomowej, pamiętali aferę związaną z komisją McCarthy'ego, należało więc przywrócić ludziom zaufanie do władz. Współpraca "cywilów" i policji w filmie to działanie jak najbardziej celowe i charakterystyczny dla tamtego okresu sposób ukazania społeczeństwu zalety gry w drużynie.
 
Kiedy mowa o tym filmie, nie sposób wspomnieć o remake'u nakręconym 30 lat później. Jest on żywym dowodem na to, że dobre efekty specjalne nie muszą być gwarantem zabawy. Film jest niby dopracowany, dialogi - bardziej sensowne, gra aktorów też lepsza... niemniej remake'owi czegoś brakuje, tego elementu, który sprawi, że po latach będzie się chciało go ponownie obejrzeć, chociażby dla śmiechu. Remake zdobył swego czasu sporą popularność - jednak oryginału pod tym względem nigdy nie przebije. Zabrakło w nim znanej twarzy oraz niepowtarzalnej atmosfery typowej dla "Monster Movies", nie do osiągnięcia w wysokobudżetowych produkcjach.

Polecam więc gorąco "The Blob" - właśnie ten z 1958 roku. Warto go obejrzeć chociażby po to, żeby zobaczyć, jak wyglądał młody McQueen i jak grał. Polecam go też dlatego, że jest pierwszorzędną (choć niezamierzoną) komedią, nawet jeśli jako horror zupełnie się nie sprawdza. Chociaż... pod koniec filmu jeden z bohaterów mówi: "Jesteśmy bezpieczni, jak długo na Antarktydzie nie zrobi się ciepło". A co z globalnym ociepleniem?

sobota, 27 kwietnia 2013

Zabójcze ryjówki - (chyba) najgorszy film świata



The Killer Shrews

USA, 1959
scenariusz: Jay Simms
reżyseria: Ray Kellogg

Pisałem niedawno o pokazie "Najgorszych filmów świata". Pokazy te są cykliczne, mają miejsce każdej jesieni, a czasami i wiosną. Można wtedy obejrzeć filmy, które nie miałyby szans nawet na "Złote Maliny". Podczas każdej edycji prezentowane są różne dzieła, jednak pewien wyjątkowy film zyskał tak ogromną popularność, że - na niekończące się prośby widzów - wyświetlany jest za każdym razem. Ten film to "Zabójcze ryjówki".

   "Zabójcze ryjówki" to jeden z setek "Monster movies" nakręconych w Stanach Zjednoczonych w latach 50. Producenci zdawali sobie sprawę, że w tej materii wiele nowego się nie wymyśli, musieli więc wpaść na jakiś oryginalny pomysł, który przyciągnąłby ludzi do kin. Tak, dobrze napisałem: do kin, bo - jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi - takie produkcje przynosiły czasami spore zyski i cieszyły się popularnością wśród młodzieży. Szczerze mówiąc nie wiem, jak doszło do podjęcia tematu ryjówek. Może scenarzysta doszedł do wniosku, że zestawienie najmniejszych ssaków na ziemi z krwiożerczością to gwarancja sukcesu, może ktoś po prostu otworzył atlas zwierząt na losowo wybranej stronie i z zamkniętymi oczami wskazał palcem na ryjówki właśnie - trudno powiedzieć.

   Jak by nie doszło do jego powstania, powstał film o grupie ludzi, którzy znajdują się na odciętej od świata wyspie. Przypływa na nią łódź z zaopatrzeniem, której załogę stanowi kapitan oraz jego czarnoskóry pomocnik. Na wyspie napotykają ośrodek badawczy, którego ekipę stanowią naukowiec, jego córka (grana przez Miss Szwecji 1958), jego pomocnik - pracoholik, drugi pomocnik - pijaczek oraz meksykański służący. Łódź wezwał naukowiec właśnie pod pretekstem, że chce ocalić swą córkę. Niestety - zbliża się huragan. Wszyscy zostają więc na wyspie, w ośrodku, który - nie wiedzieć czemu - otoczony jest palisadą, a wszyscy mają pod ręką broń. Kapitan łodzi dowiaduje się, że wszyscy obawiają się zmutowanych ryjówek - owocu eksperymentu, który miał zapobiec katastrofie głodu na świecie. W tym wszystkim kapitan zaczyna romansować z córką naukowca, co wywołuje niezadowolenie - nie, nie ojca, ale drugiego pomocnika - pijaczka.

   Pytanie brzmi: czy da się nakręcić sensowny film o ryjówkach mordujących ludzi? Odpowiedź jest prosta - nie, nie da się. W tym filmie niewypałem jest dosłownie wszystko. Już na zdjęciach widać, że z ryjówkami jest coś nie tak: oczywiście, są to teriery z doczepionymi tekturowymi zębami i ogonkami (w pewnym momencie jednemu z psich aktorów zęby przesuwają się na czubek głowy, więc wiem na pewno). Aktorzy ludzcy są jeszcze gorsi. Kapitan to wzór cnót wszelakich, nieulękły bohater, człowiek jednej miny i potężnego ciosu, skoro kiedy uderza pijaczka, ten obraca się o 360 stopni jeszcze przed uderzeniem. Miss Szwecji wygląda ładnie, ale o grze aktorskiej nie ma sensu pisać - w pewnym momencie zaczyna nawet mówić po szwedzku, możliwe, że przez pomyłkę. Pomocnik uczonego, nazwany przeze mnie pracoholikiem, nie przerywa pracy dosłownie do ostatniej sekundy życia: wyjmuje kartkę z maszyny i dopiero umiera. Sam główny naukowiec jest bardzo dumny ze swojego odkrycia, nawet gdy goni go ono w celu pożarcia. Jest też chyba kiepskim ojcem, bo zupełnie nie reaguje na jednoznaczne teksty, jakie wygłasza kapitan pod adresem jego córki.

   Scenariusz jest równie fatalny. Ryjówki dysponują pazurami tak potężnymi, że przebijają się przez betonowe ściany, ale zatrzymuje je fotelik, podparty dodatkowo drewnianym krzesłem. To zapewne wyjaśnia, czemu palisada była drewniana. Miss Szwecji wygłasza teksty żywcem wzięte z dowcipów o blondynkach. Chcąc, by kapitan nie zostawiał jej samej, bierze do ręki pistolet i mu grozi. Gdy ten nakazuje jej oddać broń, niezwłocznie to czyni. Potęga miłości? Kiedy kapitan bije się z pijaczkiem, reszta po prostu stoi bez jednego gestu czy słowa komentarza. Nie warto nawet wspominać o takich drobiazgach, jak kompletnie suche ubranie i nierozmazany makijaż po kąpieli w wodzie - chociaż włosy są mokre. Jeśli ktoś pamięta lekcje biologii, z pewnością zauważy, że naukowiec chyba się kiepsko uczył twierdząc, że małe zwierzęta mają powolny metabolizm, a duże - większy.

   Film ten jest jednocześnie dowodem na to, że "Monster movies" nie są zupełnie bezwartościowe, ale stanowią ciekawe studium na temat problemów społecznych czasów, w których powstawały. Czarnoskóry i Meksykanin giną jako pierwsi, a ich losem nikt się nie przejmuje - jest to cień podziałów rasowych, jakie w latach 50. istniały w Ameryce. Miss Szwecji próbuje odnaleźć się jako niezależna kobieta, przymusowo zadaje się z pijaczkiem, ale ostatecznie znajduje pocieszenie w rękach silnego i władczego kapitana - prezentuje postawę typową dla raczkującego wtedy feminizmu: z jednej strony nie zadaje się z byle kim, ale z drugiej - nie wyobraża sobie życia zupełnie niezależnego. Poza tym - ludzie zaczęli się przejmować problemem głodujących, co było wówczas nowością.

   Ocena filmu jest bardzo trudna. Z jednej strony film wymyka się klasyfikacji; jest tak zły i nieudany, że powinien dostać jeden punkt na dziesięć. Z drugiej strony - przysięgam, że nigdy w życiu na żadnym filmie tak się nie uśmiałem. Pozwolę sobie więc uczynić wyjątek i nie wystawić żadnej oceny. Niech każdy sam zobaczy i oceni ten film. Gwarantuję, że nie będziecie żałować ani jednej minuty nań poświęconej.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Nędznicy - historia z muzyką w tle

Les Miserables - Nędznicy

Wielka Brytania 2012
scenariusz: William Nicholson
reżyseria: Tom Hooper



Długo zabierałem się za recenzję tego filmu. Raz, że "Nędznicy" to film trudny i stworzyć o nim recenzję, to jak napisać streszczenie "wiedźmina" na kartce formatu A5. Dwa, że blog miał być niby fantastyczny. Ale cóż, napisałem, że Dziobak lubi filmy różne, a do kina pójdzie na każde dzieło, które po prostu trzeba obejrzeć na dużym ekranie, by w pełni je docenić. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: "fantastyczny" to także synonim "wspaniałego", a "Nędznicy" na pewno tacy są.

   Nie będę opisywał fabuły, bo o "Nędznikach" coś słyszał chyba każdy, poza tym - jak wspomniałem - to grzech pisać streszczenie arcydzieła. Ponadto, film nie jest (z konieczności) wierną ekranizacją dzieła Victora Hugo, a jedynie jego adaptacją na potrzeby musicalu/opery. Film należy tak właśnie traktować - jak próbę sfilmowania opery i to dla muzyki oraz zdjęć się go ogląda. A pod tym względem film raczej nie zawodzi. 

   Rozmach filmu i staranność wykonania zapowiadają już pierwsze obrazy. Film zaczyna się od - nie waham się przez użyciem tego słowa - monumentalnej sceny przeciągania statku do doku przez setki więźniów. Scenie tej - doskonale nakręconej - towarzyszy pieśń smutna, ale potężna i groźna, w mojej opinii najpiękniejsza w filmie. Scena ta wywiera ogromne wrażenie, ale czyni też rzecz niebezpieczną - rozpala nadzieję, że dalej będzie tylko lepiej. W rzeczywistości w filmie zdarzały się potknięcia - ale o tym za chwilę. Najpierw skupmy się na tym, co dobre.

   Gdybym nie wiedział, że film został nakręcony przez Brytyjczyków, natychmiast bym się tego domyślił po staranności w odwzorowaniu strojów i scenerii. Moja skromna wiedza historyczna jest wystarczająca, by zachwycać się dokładnością w odwzorowaniu strojów żołnierzy. Wystarczy jeden rzut oka, by określić, do którego stanu należy pokazana na ekranie postać lub jaka jest jej majętność. Widać to doskonale choćby na przykładzie Jeana Valjeana, którego przemiana widoczna jest nie tylko po stanie stroju i jego czystości, ale też po twarzy, która nagle staje się bardziej zadbana, oraz po małżeństwie Thénardierów, przechodzących dokładnie odwrotną przemianę. Ubogie dzielnice miast dziewiętnastowiecznej Francji są brudne, sami ludzie sprawiają wrażenie sponiewieranych - i to nie tylko za sprawą znoszonych, dziurawych strojów, ale też niedomytych, zabiedzonych twarzy i zniszczonych ciężką pracą rąk. Rzadko niestety spotyka się w filmach realne oddanie warunków, w jakich żyli ludzie w dawnych czasach, ale mieszkańcom Wysp zwykle się to udaje - tak jest i tym razem.

   Jako że film jest w zasadzie kinową wersją opery, muszę też poświęcić parę słów muzyce. Tutaj bywa różnie. W zasadzie każda kwestia w filmie jest śpiewana, ale efekt jest różny. Nie będę obiektywny wobec Russela Crowe, który jest moim ulubionym aktorem, a który śpiewa moim zdaniem najlepiej ze wszystkich postaci w filmie. Doskonale sprawia się też Helena Bonham-Carter i Sasha Baron-Cohen (czyli małżeństwo Thenardierów). Tych troje może nie ma głosów doskonałych, niemniej mają i poczucie rytmu, i melodii, a tam, gdzie ich warunki głosowe nie pozwalały w pełni trzymać się linii melodycznej, zaczynają recytować i wychodzi to całkiem zgrabnie, prawie nie widać, że w danej chwili nie potrafili po prostu zaśpiewać. Przy okazji tworzy się efekt naturalnej wypowiedzi - brzmi ona nie tyle jak śpiewana, co mówiona (tyle że rytmicznie), co np. w karczmie brzmi lepiej, niż piękne, ale nienaturalne śpiewy. W innych przypadkach nie jest tak różowo - np. Hugh Jackman (Jean Valjean), którego grze niczego nie mogę zarzucić, wolałby jednak chyba mówić, niż śpiewać. Niemniej, wszystkie utwory są wykonywane na tyle dobrze, że osoba nieposiadająca słuchu muzycznego niczego nie zauważy, a posiadająca słuch, ale nie genialny - będzie zadowolona.

   Film ma niestety również słabe strony. Przede wszystkim jest bardzo nierówny. Pierwsza połowa filmu wypełniona jest utworami pięknymi, a przy tym łatwo zapadającymi w pamięć, oraz w miarę równomiernie rozwijającą się akcją. W drugiej połowie, podczas oczekiwania na wybuch rewolucji, film zaczyna wlec się niemiłosiernie, utwory stają się nie tylko nudne, ale też niezbyt chyba starannie opracowane. Na szczęście potem jest znów lepiej, a ostatecznie widz zapamiętuje nie nużący środek, ale wzruszające zakończenie. Druga rzecz, to jedno drobne niedopatrzenie, które jednak zauważy tylko marynista z zamiłowania: w pierwszych scenach widzimy potężne żaglowce, na kadłubach których namalowane są żółte pasy, tzw. "krata Nelsona". Jednak rzecz dzieje się we Francji, w 1815 roku, a wtedy takie malowanie stosowali tylko Anglicy. Inne kraje przejęły je później.

   Ostatecznie więc film pozostawia pozytywne wrażenie. Sfilmowanie opery czy musicalu zawsze niesie ryzyko, taka mieszanka może się nie spodobać. Tym razem jednak powstało może nie arcydzieło, ale co najmniej film bardzo dobry. Wizualnie jest doskonały, muzycznie - bardzo dobry. Zupełnie nieobiektywnie powiem, że jest to z pewnością najlepszy musical, jaki widziałem. Daję mu więc 9 punktów na 10 możliwych. Ten jeden punkt mniej za nużącą środkową część jednak muszę zabrać. Co nie zmienia faktu, że nie mogę się doczekać obejrzenia tego filmu po raz drugi.

"Najgorsze filmy świata"

Już jutro w Gdańsku rozpoczyna się kolejna edycja pokazu "Najgorszych filmów świata". Impreza reklamowana jest jako "pokaz najbardziej kuriozalnych produkcji w historii kina". Wydawałoby się, że na takie pokazy zjawia się minimalna liczba widzów. Nic bardziej mylnego. Każdy z prezentowanych filmów gromadzi niemal pełną widownię.

   Dlaczego? Co sprawia, że "Najgorsze filmy świata" są tak popularne? Jakim cudem na filmy, w których widać sznurki podtrzymujące "statki obcych" oraz suwaki i guziki na kostiumach "potworów" chodzi taka masa ludzi? Dlaczego ogląda je więcej osób, niż niektóre "poważne" produkcje?

   Przede wszystkim, powiedzmy sobie szczerze: każdy z nas lubi się pośmiać. Nie każdemu jednak odpowiada oglądanie komedii (w tym romantycznych), a szczególnie takich, w których humor opiera się na bekaniu, pierdzeniu, przeklinaniu i wydzielinach ciała. Nie każdego bawią też dowcipy dotyczące kobiet, mniejszości, ułomności - czy czegokolwiek, co dotyczy rzeczy od człowieka niezależnych. Tymczasem "Najgorsze filmy świata" oferują - wbrew pozorom - inteligentną rozrywkę polegającą na możliwości oglądania przeróżnych "wpadek", jakie są czasami pokazywane podczas liter końcowych "normalnych" filmów. Wpadki mogą dotyczyć scenariusza (bohaterowie nagle zrzucają ciuchy, bo scenarzysta nagle przypomniał sobie, że nagość przyciąga tłumy), gry aktorów (uśmiech jednego z bohaterów, gdy jego przyjaciel ginie) lub efektów specjalnych (wspomniane sznurki utrzymujące pojazdy czy niestarannie wykonane kostiumy). Takie rzeczy bawią, a przy tym nikogo nie obrażają.

   Druga sprawa - widz ma niepowtarzalną okazję obejrzeć filmy będące debiutem znanych później gwiazd. Kto pamięta, że Clint Eastwood, którego talentu i gry nikt dziś nie podważa, zagrał swoją pierwszą rolę w filmie o wielkim pająku? Ile osób wie, że kiedy Steve McQueen pierwszy raz grał główną rolę, walczył z galaretą z kosmosu, a jego głównym tekstem było "nie wiem" - odpowiedź na każde niemal pytanie zadawane mu w filmie? Dzieła te zresztą były dla samych aktorów cennym doświadczeniem. Pewien aktor, nie napiszę, kto dokładnie, bo nie pamiętam, powiedział, że gra w filmie klasy "B" była jego najcenniejszym doświadczeniem, bo jeśli potrafi się przekonująco zagrać panikę na widok stwora ze źle sklejonych kawałków gumy, to potem można zagrać wszystko.


   Kolejna rzecz to fakt dotyczący kinomanów. Są osoby, które mają wysokie oczekiwania względem filmów i surowo je oceniają. Potem wychodzą wściekłe z seansu, bo okazuje się, że film okazał się niewypałem lub zawodzi w warstwie fabularnej czy gry aktorskiej. W wypadku produkcji "najgorszych" wszyscy wiedzą, czego się spodziewać. Wiedzą, że gra aktorska będzie fatalna, a scenariusz - idiotyczny. Poza tym rzecz wiąże się z powodem pierwszym: każda osoba, nawet o najbardziej wysublimowanych gustach, lubi się czasem odprężyć.

   Ostatni powód popularności to - mam wrażenie - nimb elitarności imprezy. Otóż samo użycie przedrostka "naj-" sugeruje coś niesamowitego i wyjątkowego, coś dla prawdziwego konesera. W wypadku "Najgorszych filmów świata" mamy dodatkowo do czynienia z sugestią, że jest to rzecz przeznaczona dla prawdziwych miłośników kina: któż inny mógłby bowiem określić, czy film jest "dobry", "zły" czy "najgorszy"? W tym wypadku elitarność na szczęście nie budzi ani zazdrości, ani litościwych spojrzeń: pokaz przeznaczony jest dla wszystkich i nie trzeba tak naprawdę mocno znać się na kinie, by dobrze się bawić. No, chyba że się jest osobnikiem kompletnie pozbawionym poczucia humoru.

    Jest to ciekawe o tyle, że na pokazach nigdy nie ma komedii! Cóż, prawda jest taka, że film kręcony jako komedia nie musi ściśle przestrzegać reguł prawdziwego świata, poza tym - nie każda rzecz bawi wszystkich jednakowo. Tymczasem twórcy filmów klasy "B" sprawiają wrażenie ludzi niezwykle oddanych sprawie. Aktorzy dają z siebie wszystko, tylko trochę im nie wychodzi. Scenarzyści starają się wymyślić jak najlepszą fabułę, ale zapominają o szczegółach. Reżyserowie dbają o odpowiednio silne światło zapominając, że akcja dzieje się w nocy. A nad wszystkim czuwają producenci, którzy chcą mieć jak najlepszy film z drastycznie ograniczonym budżetem. I właśnie takie niedoróbki czynią film "kultowo nieudanym", a nie celowo stworzone elementy humorystyczne.

   Można sobie też zadać pytanie - skąd w ogóle powszechność tego typu filmów? Dlaczego powstało ich tak wiele? O tym porozmawiamy następnym razem.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Niepamięć - człowieczeństwa zabić nie można

Oblivion

USA (2013)
scenariusz: Joseph Kosinski, Karl Gajdusek, Michael Arndt
reżyseria: Joseph Kosinski


Marek Platypus, zwany Dziobakiem, jak wielu ludzi, lubi komiksy, z gatunku tych poważniejszych. Zaczytywał się w "Jestem Legendą", wzruszał przy "Immortel" i płakał przy lekturze "Strażników". Lubi też ekranizacje takich dzieł. Nakręcenie filmu na podstawie komiksu nie jest łatwe - weźmy sobie na przykład Supermana: facet z majtami na spodniach prezentuje się nieźle w komiksie, ale jego krzykliwy stroik w filmie wygląda idiotycznie. Dlatego Dziobaka ucieszył fakt, że "Strażnicy" okazali się udanym filmem. Jednocześnie, kiedy Dziobak dowiedział się, że zapowiadany od pewnego czasu komiks "Oblivion" prawdopodobnie nie ukaże się nigdy, zrobiło mu się przykro, ale i radośnie, bo to, co nie ukazało się na papierze, zostało zauważone i uznane za znakomity materiał na film. Tym sposobem "Oblivion" ukazał się moim oczom - w kinie. Poszedłem. I nie żałuję.

   Trudno jest opisać fabułę tego filmu bez spojlerowania (a tego procederu nienawidzę), ale spróbuję. Akcja rozgrywa się w 2077 roku. Sześćdziesiąt lat wcześniej obcy zwani Padlinożercami zniszczyli Księżyc, co wywołało sztormy, trzęsienia ziemi i tsunami, które spustoszyły świat. Niedobitki ludzkości miała zmiażdżyć armia obcych, jednak została odparta przez uderzenie jądrowe. Ludzie wygrali, jednak Ziemia nie nadawała się już do zamieszkania. Postanowili osiedlić się na Tytanie, księżycu Saturna. Na Ziemi pozostały jedynie ogromne machiny poszukujące wody i resztek surowców oraz drony broniące tych machin przed pozostałymi przy życiu Padlinożercami. Całość kontrolowana jest przez Tet - ogromną stację kosmiczną - oraz dwoje ludzi, Jacka i Victorię, których zadaniem jest utrzymywać maszyny na chodzie. Wszystko idzie gładko, jednak dwa tygodnie przed końcem misji Jack odkrywa, że Padlinożercy wysyłają sygnał naprowadzający w kosmos. Niedługo potem na ziemi rozbija się kapsuła ratunkowa statku wysłanego w kosmos tuż przed inwazją. Na pokładzie znajdują się komory kriogeniczne z kilkoma osobami, a Jack ze zdumieniem zdaje sobie sprawę, że chyba osobiście zna jedno z nich.

   W tym miejscu mogę zakończyć ze świadomością, że nie zapowiedziałem tego, co będzie dalej. I dobrze, bo film zdecydowanie wart jest obejrzenia, mimo że - przynajmniej teoretycznie - nie wnosi wiele nowego.  "Niepamięć" istotnie nawiązuje do wielu dzieł z gatunku SF, tworząc mieszankę, która jednak potrafi zachwycić. Przede wszystkim - klimatem. Pierwsze niemal pół filmu (akcja rozkręca się powoli - i bardzo dobrze) to podróże Jacka w poszukiwaniu uszkodzonych dronów. Przez ten czas widzimy resztki tego, co kiedyś było kwitnącą cywilizacją i planetą pełną życia. Na Ziemi A.D. 2077 nie ma (prawie!) żadnego śladu życia. Powierzchnia planety pokryta jest ruinami i gruzami. Twórcy filmu dużą wagę przywiązali do ukazania rozmiarów tragedii: kilka razy możemy zobaczyć szczyty ogromnych wieżowców przykrytych ziemią po dach, statki stojące na środku pustyni, która niegdyś była morzem. Na niebie widać warkocz kamieni - żałosne resztki dawnego Księżyca. Czasami widzimy też ruiny, w których cudownym niemal sposobem ocalały stare książki czy gazety - początkowo wydawało mi się to naiwne, ale jak się zastanowić: jeśli wyginęło życie, jeśli nie ma organizmów z grupy reducentów, to jak niby papier miałby się rozłożyć?
  
   Całkiem efektownie prezentuje się też "techniczna" strona przyszłości. Nawiasem mówiąc, widać, że twórcy byli zafascynowani "Odyseją Kosmiczną" Kubricka oraz (najwyraźniej) animacją "WALL-E". Drony bojowe są latającymi białymi kulami, podobnymi nieco do kapsuł z "Odysei", z pojedynczym czerwonym okiem, jak w terminalach komputera HAL-9000. Statek Jacka jest śliczny - wygląda jak szklano-metalowa ważka i troszeczkę przypomina "Dicsovery" ze wspomnianego filmu. Jednak na mnie największe wrażenie zrobił Tet, nowy sztuczny satelita, ogromny - większy i jaśniejszy od Księżyca w pełni. Jeśli mowa o stronie technicznej - podobała mi się ścieżka dźwiękowa filmu (wielki plus za umiejętne wykorzystanie standardów rocka) oraz ciekawy sposób jej wykorzystania, często niestety zapominany. Otóż kiedy rozwój akcji opiera się na kontakcie bohatera ze światem, dźwięku w tle nie ma. Takie rozwiązanie ma dwie zalety. Raz, że buduje atmosferę. Dwa, że można wtedy przekonać się, jak to jest, gdyby nie było słychać ptaków, głosów ludzi, zwierząt i pojazdów, a jedynym dźwiękiem byłby szum wiatru i toczących się kamieni.

   Dosyć słodzenia, teraz trochę zimnej wody na głowę. Film ma jedną, ale poważną wadę: stanowczo za dużo zapożyczeń. Nie wiem, na ile jest to wynik fabuły komiksu (nigdy się nie ukazał, więc skąd mogę wiedzieć, jak zaprojektował wszystko jego twórca?), a na ile prac twórców filmu, ale co i raz czytam uzasadnione poniekąd opinie, że film sprawia wrażenie nieco zmienionej i rozbudowanej wersji "Moon", znakomitego filmu z 2009 roku. Faktycznie, podobieństw jest sporo, i może to nieco razić oraz sugerować częściowy plagiat. Kolejna sprawa to fakt, że niektóre elementy rozwiązania fabuły są oczywiste niemal od początku (a w każdym razie od pierwszego spotkania z Padlinożercami). Tutaj jednak zaznaczę, że ostatecznego rozwiązania nie domyśliłem się - w pewnych aspektach "Niepamięć" trzyma w niepewności do samiutkiego końca. Nie podobała mi się również gra aktorek - zarówno Andrea Riseborough, jak i Olga Kurylenko sprawiają wrażenie osób posiadających jeden wyraz twarzy - poważnie, u nich uśmiech i grymas złości wygląda tak samo. Na szczęście Tom Cruise i Morgan Freeman nie zawodzą i po raz kolejny dowodzą, ze dobrymi aktorami są.
   Ogólnie film zrobił na mnie wrażenie dobre i nie żałuję, że poszedłem na niego do kina. W skali 1-10 mocna "ósemka" mu się należy. Ostrzegam jednak - niech nazwisko Cruise'a Was nie zmyli, to nie jest film akcji!

O czym rzecze Dziobak (i dlaczego Dziobak)?

Dzisiaj rozpoczyna działalność blog filmowo-książkowo-komiksowy Dziobaka. To znaczy, że będę spisywał wszystkie jego przemyślenia na różne tematy. Będzie tu trochę nowości, trochę klasyki, nierzadko dzisiaj zapomnianej i pokrytej kurzem. Przede wszystkim jednak będzie tu sporo fantazjowania i bujania w obłokach.
   Dlaczego właśnie fantastyka? Dziobak narodził się, gdy nauczyłem się czytać, zanim nauczyłem się dobrze mówić. Czytałem wszystko, w czym była mowa o gwiazdach i galaktykach. Zachwycałem się opisami niestworzonych wynalazków i planet. Dziobak dobrze wiedział, że takie książki nie zawsze będą leżały na górnej półce, czasami na najniższej, ale zawsze Dziobak uważał, że nic tak nie rozwija wyobraźni, jak poznawanie świata, którego naprawdę nie ma i zawsze mi takie książki podsuwał.
   Pewnego dnia wpadła mi w ręce "Dziedzictwo wyobraźni", stareńka już książka, w której opisano historię filmu SF od czasu "Lotu na Księżyc" aż do 1990 roku. Dziobakowi w głowie się zakręciło od zdjęć, opisów i przeogromnego bogactwa światów, jakie wykreowali twórcy filmów fantastycznych albo o fantastykę się ocierających. Kazał mi obiecać, że prędzej czy później obejrzy wszystkie te filmy.
   I tak właśnie się stało. Właśnie niedawno Dziobak i ja obejrzeliśmy ostatni film z listy przepisanej z książki. Wtedy ze zdumieniem stwierdziliśmy, że wiele osób nie zna tych filmów lub gorzej - uważają literaturę i filmy SF za stratę czasu! Z takim podejściem Dziobak nie pogodzi się nigdy i zrobi, co w jego mocy, by ukazać piękno fantastyki, bogactwo światów alternatywnych i nieistniejących nigdzie poza głowami ich twórców i wielbicieli. A ja mu w tym pomogę.

   Będą tu zarówno dzieła najnowsze, jak i nieco starsze. Z górnej i dolnej półki. I nie tylko fantastycznych. Ale właśnie fantastyka będzie numerem jeden. Znakiem tego Dziobak swój blog nazywa na pamiątkę książki, która życie jego odmieniła.

   A skąd ten Dziobak? Dziobak (czyli po angielsku Platypus, gdyby ktoś się zastanawiał, skąd mój nick) to zwierzątko słodkie, kochane i przez wygląd samo z siebie fantastyczne, istnieniu którego przez wiele lat wiary nie dawano. Jest dla mnie symbolem, że dla naszej wyobraźni nie powinno być rzeczy niemożliwych  :)