piątek, 28 czerwca 2013

1000 lat po Ziemi - skauting według państwa Smith

After Earth

USA 2013
scenariusz: Gary Whitta, M. Night Shyamalan
reżyseria: M. Night Shyamalan


Od pewnego czasu mam takie szczęście, że każde lato zaczynam od filmu, po którym spodziewam się przynajmniej dobrej zabawy, a dostaję coś dokładnie przeciwnego. Najgorszy zawód przeżyłem w zeszłym roku W zeszłym roku oglądałem "Prometeusza" i nie mogłem uwierzyć, że taki reżyser, mając takie możliwości i taką obsadę, stworzył taką spektakularną katastrofę. Teraz w podobny sposób zniszczono kolejny mój mit, w który dotąd wierzyłem. Zawsze zdawało mi się, że Shyamalan to dobry reżyser jest, a Will Smith stał się w moich oczach idealnym kandydatem do kina SF z gatunku tego zapewniającego mniej może pytań o sens życia, ale dużo dobrej rozrywki. Z taką myślą szedłem na "1000 lat po Ziemi". Sądząc po zwiastunach, szykował się niezły survival horror.

wtorek, 25 czerwca 2013

30 pytań o filmy

Dzisiaj będzie bez obrazków, bo byłoby ich za dużo. Otóż na pewnym blogu o nazwie "W świecie słów" znalazłem zabawę pt. "30 pytań o filmy". Spodobała mi się i postanowiłem sam w to zagrać. No to jedziemy:

1. Film, który lubisz najbardziej:

Ma być tylko jeden? Łatwiej by było polecieć po jednym z każdego gatunku, ale niech będzie, że "2001: Odyseja Kosmiczna" (1968) i "Miś" (1980) - na równi; nie jestem w stanie wybrać, który bardziej.

2. Film, który lubisz najmniej:

Też byłoby kilka takich... z tych, co sobie przypominam, to "Antychryst" (2009). W życiu nie widziałem głupszego i bardziej obleśnego filmu.

3. Film, który najbardziej cię zaskoczył:

"Memento" (2000). Spodziewałem się po prawdzie oryginalnego filmu, bo przecież brak pamięci krótkotrwałej to niezły temat na film, ale sposób realizacji i fabuła oczarowały mnie totalnie. Do tego świetna gra aktorów, montaż... w ogóle wszystko!

4. Film, który przypomina ci o domu:

Hmm... chyba "Kevin sam w domu" (1990) - z różnych powodów.

5. Film oparty na faktach, którego oglądanie sprawiło Ci niekłamaną przyjemność:

Chyba "Akcja pod Arsenałem" (1977), po prawdzie dlatego, że do tego filmu podchodzę bardzo emocjonalnie z powodu, że był to pierwszy w życiu film, jaki oglądałem w kolorowym telewizorze :)

6. Film, przy którym płaczesz:

"Odlot" (2009). Pierwsze kilka minut to chyba najpiękniejsza historia miłosna, jaką kiedykolwiek widziałem w kinie.

7. Film, przez który ciężko przebrnąć:

"Strażnicy" (2009). Film moim zdaniem absolutnie genialny, ale ciężki jak tona tych prostokątnych rzeczy do budowy i trudno mi go oglądać bez przerwy.

8. Mało znany film, który nie jest sławny, a powinien być:

"Wożonko" (2002). Film o grupie gdańskich dresiarzy, którzy postanawiają zarobić pieniądze na wakacje (no, przynajmniej na lato) porywając dla okupu dziecko z przedszkola dla snobów, ale przez pomyłkę porywają chłopca z domu dziecka, wchodząc w drogę płatnym mordercom, którzy szukają tego samego chłopca. Film nakręcony po amatorsku, świetnie ukazujący życie polskich blokowisk i mentalność młodzieży, ale jakoś nie odniósł sukcesu, krąży sobie jedynie gdzieś w sieci.

9. Film wielokrotnie przez ciebie oglądany:

"Gwiezdne Wojny" epizod 4. Chyba kilkadziesiąt razy, z czego cztery - w kinie :)

10. Pierwszy film obejrzany przez ciebie:

Ja nie pamiętam! Taki bardziej poważny to chyba "Doctor No" (1962)

11. Film, dzięki któremu zaraziłeś się kinem X:

"X" w moim wypadku może znaczyć SF. To będzie "Saturn 3" (1980) obejrzany, kiedy miałem raptem 6 lat, a rodzice akurat byli czymś zajęci i nie zauważyli, że siedzę przez telewizorem do 22.00!

12. Film, który tak wycieńczył Cię emocjonalnie, że musiałaś przerwać jego oglądanie:

"Życie jest piękne" (1997). Jeden z najpiękniejszych filmów, jakie widziałem, który zawsze przerywam w tych samych miejscach: kiedy żona głównego bohatera decyduje się na dobrowolne wysłanie do obozu koncentracyjnego oraz kiedy bohater wraz z synem włamują się do rozgłośni, żeby dać znać żonie (i matce), że nadal żyją.

13. Najukochańszy film z dzieciństwa:

"Willow" (1988). Moje pierwsze zetknięcie z kinem fantasy. Fabuła wzorowana na tradycyjnej, o dziecku, które może zmienić świat, ale wzbogacona o rasę, do której należy tytułowy bohater. Film cudowny, momentami śmieszny, a od strony technicznej... cóż, dzisiaj trąci myszką, ale w tamtych czasach był szczytem osiągnięć technicznych.

14. Film, która powinien być obowiązkowo puszczany w szkołach:

"Trainspotting" (1996). Żaden inny film tak dobrze nie ukazuje problemu narkotyków. Owszem, są filmy nawet lepsze filmy o tej tematyce, jak znakomite "Requiem dla snu", ale "Trainspotting" to klasa sama w sobie ze względu na genialne kreacje aktorskie, teksty, a także na ukazanie pewnej ważnej rzeczy: że branie narkotyków daje, przynajmniej chwilowo, dużo frajdy. Tylko że kiedy haj się skończy, robi się syf, kiła i mogiła. Innymi słowy - są i blaski, i cienie nałogu. Wybór należy do widza.

15. Ulubiony film traktujący o obcych kulturach:

"Dystrykt 9" (2009): opowieść o umierających obcych ze statku kosmicznego, którzy znaleźli ratunek na Ziemi. Ratunek? Akurat... genialna alegoria stosunków społecznych w każdym społeczeństwie, w którym istnieją mniejszości, które nie mogą lub nie chcą się adoptować.

16. Ulubiona ekranizacja:

"Pan i władca - na krańcu świata" (2003). Po prawdzie, to ekranizacja aż dwóch książek "Dowódca <Sophie>" oraz "Na krańcu świata" - traktujących o przygodach kapitana Jacka Aubreya z Royal Navy. Film, który niezwykle drobiazgowo ukazuje życie na żaglowcach epoki wojen napoleońskich. Przy okazji - powieści Patricka O'Briana zostały uznane za ukazujące realia epoki lepiej, niż powieści Jane Austen - chociaż powstały ponad 100 lat później!

17. Najgorsza ekranizacja:

"Stara Baśń" (2003). Film nakręcony na bazie, powiedzmy sobie szczerze, raczej przeciętnej powieści, ale miał ogromny potencjał - niestety, zmarnowany. W dodatku są znaczne różnice z powieścią - na niekorzyść.

18. Twój ukochany film, którego już nie można obejrzeć (którego trzeba mocno szukać):

"Miłość, szmaragd i krokodyl" (1984). Wieki trwało, zanim udało mi się znaleźć w miarę dobrej jakości nagranie. A w TV i innych mediach wyparły go niestety produkcje nowsze, za to rzadko lepsze.

19. Film, dzięki któremu zmieniłeś zdanie na jakiś temat:

"Tajemnica Brokebank Mountain" (2005). Wcześniej byłem może nie wojującym, ale homofobem - może ze względu na to, że w mediach króluje stereotyp homoseksualisty jako dziwaka, który nosi różowe stringi na paradach równości? Ten film w jakiś sposób udowodnił mi, że homoseksualiści to zupełnie zwyczajni ludzie, którzy tak samo jak wszyscy chcą normalnego życia z osoba, którą darzą uczuciem.

20. Film, który poleciłbyś osobie o wąskich horyzontach myślowych:

"Straszny film" (2000). Nie mam pojęcia, jak ten film może się podobać.

21. Film, która przyniósł Ci wielką przyjemność, ale wstydzisz się przyznać, że go oglądałeś:

No cóż... "Zmierzch" (2008). Możecie się już śmiać. Ale nie będę ukrywał, że mimo iż obejrzałem go niejako z obowiązku, to przypadł mi do gustu do tego stopnia, że nawet książkę przeczytałem. Uff, wyrzuciłem to z siebie.

22. Ulubiony serial:

"Stargate: Atlantis" (2004-2009). W tym serialu podoba mi się wszystko - od bohaterów po sprawy techniczne. Ale najlepsze są postacie Widm - głównych antagonistów; złowrogiej rasy niemal nieśmiertelnych istot, które żywią się ludźmi wysysając z nich siłę życiową. Wyglądają bardzo dostojnie i gotycko. Do tego świetne teksty jednego z Widm: "Proszę, poczęstujcie się owocami. Mam nadzieję, że są równie smaczne, jak farmerzy, którzy je wyhodowali". I jak nie kochać tego faceta?

23. Ulubiony romans:

"Amelia" (2001). Ogólnie nie lubię romansów, ale ten przypadł mi do serca, ponieważ ma niebanalną fabułę, niebanalnych bohaterów, a poza tym kocham Audrey Tautou.

24. Film, który okazał się jednym wielkim oszustwem:

"Czwarty stopień" (2009). Kurczę, taki potencjał! I wszystko spartaczone przez to, że twórcy nie mogli się zdecydować, czy ma być paradokument, czy "rekonstrukcja", a do tego wątek rodem z Danikena.

25. Ulubiona biografia filmowa:

"Spacer po linie" (2005). Biografia Johnny'ego Casha, jednego z najwybitniejszych muzyków amerykańskich, który przy okazji jest dowodem na to, że artysta ma wiele okazji do stoczenia się, ale jeśli chce, to potrafi się z tego wydostać. Do tego doskonałe kreacje aktorskie (wybrane przez samego Casha!), rewelacyjna muzyka i - jakoś tak od niechcenia - pozytywne przesłanie.

26. Film, który chciałbyś obejrzeć, a nie jest nakręcony:

"Dworzec Perdido". Chyba najlepsza książka, jaką czytałem w ciągu ostatnich 10 lat. Obecnie technika pozwoliłaby na wierne odtworzenie Nowego Crobuzon i wszystkich zamieszkujących je stworów. Oby ktoś się zdecydował... i oby nie zawiódł.

27. Historia filmowa, która mogłaby wydarzyć się naprawdę:

Jak to rozumieć? Jeśli w sensie: "może gdzieś kiedyś się wydarzyła", to "Forrest Gump" (1994). A jeśli w sensie "chciałbym, żeby się wydarzyła", to chyba "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" (1977).

28. Film, którego obejrzenia żałujesz:

"Hellraiser" (1997). Tyle w temacie.

29. Reżyser, którego unikasz:

Lars von Trier. Moim zdaniem nie powinien zbliżać się do kamery.

30. Reżyser, którego wszystkie filmy oglądasz:

Tim Burton. Dla mnie jest geniuszem we wszystkim, czego się dotknie.

sobota, 22 czerwca 2013

9 - przyszłość bez człowieka

9

USA 2009
scenariusz: Pamela Pettler
reżyseria: Shane Acker


Właśnie niedawno obejrzałem sobie film krótkometrażowy Shane'a Ackera z 2005 roku pt. "9". Jest to historyjka w stylu steampunkowym o pewnym maleńkim robociku przypominającym nieco szmacianą lalkę, który walczy z metalową bestią. Historia utrzymana jest w postapokaliptycznym klimacie, a że ja takie lubię, to filmik miał u mnie + 200 pkt. do cudowności.

Byłbym zawiedziony, gdyby potencjał tkwiący w tym filmie pozostał niezauważony. Na szczęście tak się nie stało. Film zobaczył Tim Burton i najwyraźniej doszedł do wniosku, że takie małe arcydziełko nie może się zmarnować. Fabuła się rozwinęła, pojawili kolejni bohaterowie, przy czym sceneria pozostała bez zmian. Tak powstał film już pełnometrażowy, również niosący enigmatyczny nieco tytuł "9". Animacja ta jednym się podoba, innym nie, ale dla mnie pozostaje do dzisiaj - z powodów, o których napiszę - najlepszym filmem animowanym, jaki oglądałem w życiu.

Tytułowy "9" to główny bohater filmu - miniaturowy robot wykonany przez genialnego naukowca. W chwili, kiedy bohater budzi się do życia, naukowiec już nie żyje - podobnie jak wszystkie istoty (nie tylko ludzie!) na Ziemi. 9 Szybko dowiaduje się, że postapokaliptyczny świat jest miejscem bardzo niebezpiecznym, w którym żyje jeszcze kilkoro podobnych jemu mechanizmów (noszących - co oczywiste - imiona od "1" do "8"), a także tajemnicza bestia, która za wszelką cenę stara się znaleźć pewien tajemniczy przedmiot, który posłużyć może do odrodzenia życia na Ziemi. Jednak niewłaściwie użyty może uruchomić mechaniczny twór zwany po prostu Maszyną - mózg elektroniczny, który w swoim czasie doprowadził do zniszczenia cywilizacji.

Fabuła sugeruje, że animacja ta jest utrzymana w klimacie raczej mało komediowym - i słusznie. Nazwisko Burtona jako producenta nie powinno mylić. Film jest na swój sposób ponury - od pierwszych minut, kiedy oczami 9 poznajemy świat przyszłości. Na ekranie nawet na chwilę nie pojawia się żadna żywa istota. Nie ma typowych dla wielu filmów "cudownie" ocalałych kwiatów czy źdźbeł trawy - na Ziemi w rzeczywistości "9" nie przetrwał żaden żywy organizm. Nawet kiedy mowa jest o odrodzeniu życia widz wie, że nie ma opcji, by odrodziła się cywilizacja. "Ludzie mieli swoją szansę, mieli możliwości, umysły i technologię, ale wszystko stracili" - takie jest przesłanie naukowca, który stworzył 9. Cały film jest rozpaczliwą walką o przetrwanie tytułowego bohatera i jego towarzyszy - jedynej nadziei na powtórne pojawienie się życia. Życia - ale już nie ludzi. Doskonale oddaje to pewna scena, którą ośmielę się zdradzić: bohaterowie znajdują stary patefon, na którym odtwarzają "Over The Rainbow" - słynną piosenkę z filmu "Czarnoksiężnik z Oz" z 1939 roku. Idealnie oddaje ona przesłanie i atmosferę filmu - niepokojącą, trudną sytuację i cień nadziei na przyszłość.

Mimo nieco przygnębiającej atmosfery film mnie zachwycił. Przede wszystkim za sprawą fantastycznej animacji, a także dbałości o szczegóły. Ruiny dawnego świata są na swój sposób malownicze i przedstawione w sposób, który potrafi nieraz sprawić, iż kręci się łza w oku. Nieprzypadkowo akcja dzieje się głównie w opuszczonej katedrze - wspaniałym świadectwie dawnej wielkości człowieka. Same ruiny mają w sobie pewien "burtonowski" klimat - chodzi o specyficzne powykręcane kształty w otoczeniu bohaterów. Pięknie wykonane są również postacie bohaterów oraz ich wrogów. Wszystkie mechanizmy w filmie działają dzięki technologii pary i kół zębatych, istne wcielenia projektów Leonarda da Vinci i Juliusza Verne'a. Są to mechanizmy z materiałów takich jak płótno, miedź i drewno, wykonane z zegarmistrzowską precyzją, których wygląd naśladuje żywe istoty. Robociki za pomocą kilku drobnych gestów czy dźwięków (jeśli są nieme) potrafią ukazać każdą emocję, każdą myśl. Efekt jest moim zdaniem doskonały. Wydają się parodią ludzi, a jednak nie śmieszą, za to nieraz wzruszają.

Ostatecznie muszę wystawić "9" notę 10/10. W moich oczach nie ma się zupełnie do czego przyczepić. Ale jeśli ktoś widząc w opisie notki "animacja/SF" nastawia się na wartką akcję i elementy humorystyczne - srodze się zawiedzie. To nie tego typu produkcja.

wtorek, 18 czerwca 2013

Wszystko co kocham - szaleństwa młodości w Polsce Ludowej

Wszystko co kocham

Polska 2009
scenariusz i reżyseria: Jacek Borcuch


Na ogół nie chodzę do kina na filmy polskie. Przyczyny tego stanu rzeczy są złożone - i nie ma to nic wspólnego z faktem, że w Polsce nie powstają filmy SF! Najkrócej rzecz ujmując wygląda to tak: polskie filmy rzadko potrafią mnie wzruszyć, zachwycić czy rozbawić. Dlatego rodzime produkcje niezbyt często oglądam i z rzadka do nich wracam. Z wyjątkiem filmów i seriali Stanisława Barei, której jestem fanatykiem. 

Jednak zdarzają się wyjątki. Kilka lat temu miałem okazję dostać wejściówkę na Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni. Zdecydowałem się skorzystać z rekomendacji, jednak szedłem za seans pełen niepokoju. Film o zbuntowanych nastolatkach w okresie stanu wojennego - to nie kojarzyło mi się najlepiej. Ale w końcu poszedłem. Tym sposobem widziałem jeden z najlepszych filmów polskich, jakie zdarzyło mi się oglądać w kinie

"Wszystko, co kocham" to film opowiadający rok z życia Janka – licealisty mieszkającego na Helu (tak mi się przynajmniej wydaje, sądząc po budynkach), którego ojciec jest oficerem MW, a matka – lekarką i działaczką "Solidarności". Ma też przyjaciół, z którymi tworzy zespół punkowy o nazwie WCK, czyli "Wszystko, co kocham". Poznaje też dziewczynę, której ojciec jest wojującym przeciwnikiem systemu, przez co nie pałą sympatią do Janka – syna w jego mniemaniu niemal zomowca. Janek i jego przyjaciele żyją z dnia na dzień, przeżywając typowe dla okresu dojrzewania problemy, nie bardzo przejmując się otaczającą rzeczywistością. Niestety, stan wojenny zmienia wszystko…

Wbrew początkowym obawom, nie był to jednak kolejny z filmów moralnego niepokoju ani dramat psychologiczny ukazujący tragedię rozbitych związków, rodzin i Bógwiczegojeszcze, w jakich wielu polskich reżyserów się lubuje. Jest to próba ukazania, jak najgorętszy chyba okres w powojennej historii Polski przeżywały zwykłe nastolatki z przeciętnych rodzin. Chociaż... może nie tyle zwykłe nastolatki, a właśnie takie, które próbowały realizować swoje marzenia. Dlatego wydarzenia polityczne nie są tutaj dominującymi wątkami filmu, a raczej pobocznymi wydarzeniami, ukazanymi tylko po to, żeby wyjaśnić pewne sytuacje z życia Janka i jego przyjaciół. Faktycznie stan wojenny nie ma dla niego doniosłego znaczenia - przynajmniej z początku. Znacznie ważniejsze są np. promocja do następnej klasy, pocieszenie kolegi, któremu nauka nie idzie za dobrze, próby zespołu w starym wagonie kolejowym, zdobycie pieniędzy na paczkę papierosow… Oczywiście nie mogło zabraknąć młodzieńczych miłości, a właściwie zauroczeń. Obok pierwszej, powiedzmy, dojrzałej miłości do skromnej rówieśniczki pojawia się fascynacja dojrzałą sąsiadką, niestety mężatką, w dodatku będącą żoną lokalnej szychy partyjnej. Największą tragedią dla Janka jest śmierć bliskiego członka rodziny, a największą radością – zakwalifikowanie się do kołobrzeskiego "Festiwalu Nowej Fali". Ot, rzeczy codzienne, ale jakże ważne dla młodego człowieka. Jednak Janek i jego przyjaciele nie są jedynie biernymi świadkami wydarzeń. Kiedy potrzeba, budzi się w nich świadomość, że - jak wszyscy ludzie - mają prawo, a czasem nawet obowiązek powiedzieć, co myślą o otaczającej rzeczywistości. Jest to moim zdaniem najważniejsze przesłanie filmu - w życiu każdego przychodzi moment, kiedy trzeba spojrzeć dalej, niż na koniec własnego nosa i walnąć pięścią w stół. Nawet jeśli oznacza to koniec naszej błogiej, spokojnej młodości…

Film w genialny sposób pokazuje nie tylko rozterki życiowe przeciętnego nastolatka tamtej epoki. Pokazuje też niejako w tle, ale dość wyraźnie, życie w warunkach zagrożenia inwazją "przyjaciół" ze wschodu. Obecność wojsk radzieckich jest codziennością, którą nikt się w zasadzie nie przejmuje. Obok służbistów korzystających ze stanowiska, są też żołnierze i milicjanci "z ludzką twarzą", którzy w potrzebie pomagają "zwykłym" ludziom i machną ręką na spóźnialskiego, który zapomniał o godzinie milicyjnej. Celowo czy nie, twórcy udało się też pokazać ciekawą, a niedocenianą czasem rzecz: festiwale muzyki rockowej i punkowej były swego rodzaju sposobem na rozładowanie emocji. Władze traktowały je jako swoisty bezpiecznik – wyszaleją się młodzi na koncercie, to nie będą potem rozrabiać. Jednocześnie władze nie doceniały siły i znaczenia muzyki, stąd zezwolenie na festiwale muzyki o wywrotowej, jak na owe czasy, treści (mało kto wie, że festiwal w Jarocinie był jedyną dużą imprezą jaka się odbyła w 1982 roku, w samym środku stanu wojennego). Film pokazuje też przekrój społeczeństwa: obok stosunkowo dobrze sytuowanych rodzin są też zupełnie przeciętne, a także margines społeczny, jaki wbrew propagandzie również wtedy istniał, istnieje i istnieć będzie.

Na koniec pozostawię sobie przyjemność opisania muzyki. Co prawda tytułowy WCK gra tylko kilka piosenek (jeśli dobrze policzyłem, słychać ich łącznie 4), ale za to jakie to są wystąpienia… Każde kolejne pojawienie się zespołu na scenie oznacza ważny przełom w życiu bohaterów. Każde kolejne jest też na swój sposób ważniejsze od poprzedniego, gdyż i bohaterowie dorastają, a ich decyzje dotyczą rzeczy coraz poważniejszych. Przy okazji - naprawdę istniał zespół "WCK". Borcuch w jednym z wywiadów wyraził żal z powodu, że zespół ten przestał istnieć. Jest tak nieistniejący, że aż byłem na jednym jego koncercie :)

Film oceniam na 8/10. Mnie osobiście wzruszył. Jestem jeszcze na tyle młody, że sam pamiętam, jak to było jak się dorastało. Wtedy to człowiek miał problemy, marzenia... Teraz też ma, nawet więcej niż kiedyś, ale jakoś tak czasami wraca się do tych dawnych.

sobota, 15 czerwca 2013

Prometeusz - jak zabić własne dziecko

Prometheus

USA 2012
scenariusz: Jon Spaihts, Damon Lindelof
reżyseria: Ridley Scott

Ridley Scott. Nazwisko kojarzone z absolutną doskonałością zdjęć i klimatu; z "Łowcą androidów", "Helikopterem w ogniu" i z "Obcym". Właśnie, "Obcy". Film, który stał się klasyką w swoim gatunku, dał początek serii kolejnych, całkiem niezłych produkcji. Film-legenda, którego jeden z głównych, że tak powiem, bohaterów wystąpił w wielu grach, komiksach, książkach… Nie dziwne więc, że Scott postanowił wrócić do jednego ze swoich największych dzieł. I pokazać, co też mogło być przedtem.
 
I pokazał. "Prometeusz", który miał być „niezupełnie prequelem <<Obcego>>” ukazywał, czym miałby być słynny „Space Jockey” (zwany po polsku Gigantem), czyli pilot ogromnego statku, w którym znaleziono jaja Obcych. Wyprawa zaczyna się od analizy wielu fresków i naskalnych malowideł, które miały zawierać wskazówkę, gdzie należy szukać wspomnianych Gigantów. Na miejscu ekspedycja odkrywa rodzaj ogromnej stacji badawczej, a w niej – wiele dziwnych urządzeń. Niektóre z nich sprawiają wrażenie, jakby zawierały coś żywego – i, jak się okazuje, niekoniecznie przyjaznego.
   
… i w tym momencie czar pryska. Od mniej więcej 50. minuty filmu napięcie spada, a film, który mógłby być całkiem przyzwoitym horrorem SF, zamienia się w krwawą jatkę, raczej w stylu gore. Na ekranie pojawiają się coraz to nowe potwory, które jednak nie budzą strachu. Co gorsza, już wcześniej, od pierwszych niemal minut, w filmie pojawiają się absurdalne sytuacje, które u "dawnego" Scotta byłyby nie do pomyślenia. (UWAGA! Od tej pory mam zamiar bezczelnie spojlerować!) Otóż mamy panią antropolog, która mniej więcej od połowy filmu staje się nagle wybitnym specjalistą w sprawach medycyny i biologii, a przy tym zyskuje nadludzkie umiejętności: wstrzykuje sobie trzy (!) znieczulenia, w międzyczasie przechodzi operację (tzn. siedzi w czymś w rodzaju robochirurga, w pełni świadoma tego, co się dzieje). Operacja polega na tym, że owa supernowoczesna maszyna rozcina panią antropolog jak zwierzę na rzeź, wyjmuje obcą istotę, po czym bynajmniej nie traci czasu na oczyszczenie rany, tylko zaszywa… zszywkami, podejrzanie przypominającymi takie zwykłe, do papieru! Pani antropolog (wspominałem, że jest po trzech znieczuleniach?) jest po tym oczywiście w pełni sił. Bohaterowie zachowują się stopniowo coraz bardziej głupio – jak w starych filmach, gdzie "ścigany" przez toczącą się kamienną kulę bohater nie pomyślał nawet o tym, by skręcić, nawet, kiedy NIE biegł korytarzem, a na otwartej przestrzeni.

Szkoda, bo kilka elementów wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z dawnych Scottem. Jest klimat, są ujęcia w stylu „dawnego” Scotta – pamiętacie scenę na „Nostromo”, gdzie, przed przebudzeniem załogi, ukazane są wnętrza statku? Tutaj mamy podobnie – długie, ale pięknie nakręcone sceny, które budują nastrój. Potem placówka Gigantów – mroczne korytarze o dziwacznej symetrii i tajemniczych urządzeniach. Szkoda, że to wszystko.
 
Najgorsze jest to, że Scott zachował się jak zazdrosne dziecko, które odkryło, że jego zabawką zaczął bawić się ktoś inny. Wiemy, ile filmów, gier i książek powstało o "Obcych" i jak wyobrażano sobie wygląd Gigantów – słynna "trąba" wychodząca od głowy była chyba ich najsłynniejszym elementem, uwiecznionym nawet w niezbyt udanym filmie "Obcy kontra Predator 2". A tutaj Scott postanowił, że stworzy całą otoczkę od nowa. Jego Giganci to po prostu zwykli ludzie – ot, trochę więksi, ale jednak ludzie. Zapomniał najwyraźniej, że "trąba" była ewidentnie elementem ciała Giganta - widać to było wyraźnie w "Obcym". Podobnie reżyser obchodzi się z innymi elementami legendy „Obcego” – czy raczej całej wspomnianej "otoczki" mającej na celu wyjaśnienie choćby pochodzenia "Alienów", oraz samych Gigantów. W "Prometeuszu" dostajemy wyjaśnienie ich działań godne wynurzeń Daenikena. Nieładnie, panie Scott, w dodatku strasznie prostacko i naiwnie. Po co było w ogóle wiązać ich z ludźmi? Do tego należy dodać wyjątkowo idiotyczne dialogi. Warto wspomnieć o tym, jak znaleziono siedzibę Gigantów - na podstawie kilku kropek, które w zasadzie nie oznaczały nic. Nie to, co sławetne symbole w "Gwiezdnych Wrotach", które można było połączyć z gwiazdozbiorami; nie szczegółowa mapa nieba, ale kila kropek. Tak, jakbym mieszkając w Nowym Jorku miał zidentyfikować dokładne położenie Krakowa na podstawie mapy przedstawiającej skrzyżowanie dwóch ulic na jego przedmieściach.
  
I tym sposobem film, który mógłby stać się kolejnym, ciekawym elementem legendy "Obcego", spadł w moich oczach do pozycji dzieła rozkapryszonego dziecka, które postanowiło wrócić do dawnej zabawki, ale nie bardzo miało pomysł, jak się nią pobawić. Dostaliśmy film nie dość, że bez pomysłu na fabułę, to jeszcze niezbyt inteligentny, nieprzemyślany, a momentami wręcz prymitywny i prostacki. A mogło być tak pięknie… Jak go w ogóle ocenić? Jako niezależny film – 4/10 – mimo wszystko pierwsza połowa filmu jakoś trzyma się kupy. Jako prequel "Obcego" musiałbym to ocenić na 2/10 – za to, że Scott zrobił wszystko, żeby zabić stworzoną przez siebie legendę. Czyli średnią zaokrąglamy do 3/10. Cóż, czasami lepiej oddać zabawki innym dzieciom…

środa, 12 czerwca 2013

Mroczne Cienie - komedia grozy

Dark Shadows

USA 2012
scenariusz: Seth Grahame-Smith
reżyseria: Tim Burton


Jako że niedawno mój ulubiony aktor obchodził 50. urodziny, postanowiłem napisać coś o jakimś jego filmie. Tylko którym? I nagle przypomniała mi się pewna "recenzja" filmu "Mroczne Cienie", której autor (litościwie nie podam ani jego nazwiska, ani pisma, dla którego pisał) stwierdził, że film jest "krokiem wstecz", cokolwiek miałoby to znaczyć. Autor ów dal też upust swojej niechęci graniczącej z nienawiścią do kina spod szyldu SF i horroru pisząc, że w ogóle całe to bajdurzenie (słowo daję, takich słów użył!) to filmy dla dzieci bądź ludzi niedojrzałych, a szczególnie w tej zza oceanu nie ma zupełnie nic ciekawego. Mając w pamięci fakt, że opluwanie filmów z racji gatunku i pochodzenia jest w tym kraju od kilku lat "trendy", postanowiłem również zająć się "Mrocznymi Cieniami". Obejrzałem je w kinie, teraz po miesiącach, chciałem sprawdzić, na ile byłem obiektywny w pierwszych ocenach. W najmniejszym stopniu nie żałuję powtórki.

Teraz, kiedy jestem świeżo po obejrzeniu tego filmu, mogę stwierdzić, że film jest istotnie swego rodzaju "krokiem wstecz". Konkretnie - Tim Burton postanowił nawiązać, na ile to możliwe, do starych filmów grozy z Belą Lugosi i Borisem Karloffem. A także - co naturalne - do serialu pod tym samym tytułem z przełomu lat 60. i 70. Stąd "Mroczne Cienie" są filmem dziejącym się niemal współcześnie (chociaż wiem, że epoka hippisów dla niektórych to prehistoria), niemniej film w wielu aspektach nawiązuje do dawnych dzieł - począwszy od fabuły, poprzez sylwetki bohaterów, a skończywszy na elementach takich, jak samotny (i wielki) dom w głębi lasu, skarpa z obowiązkowym pojedynczym drzewem na samym jej krańcu i pojawienie się Wściekłego Tłumu (pisanego przeze mnie z wielkich liter celowo – chodzi tu o nieodłączny element wielu dawnych filmów grozy: wieśniaków chcących zabić bestię, uzbrojonych w pochodnie i widły).

Film w moich oczach jest bardzo ciekawym i pomysłowym połączeniem filmu grozy, dramatu i czarnej komedii. "Jak zwykle", ktoś mógłby wtrącić, "przecież Burton ciągle kręci coś takiego. Owszem, ale "Mroczne Cienie" są inne. Mniej jest w tej produkcji komedii, a więcej dramatu. Mniej śmiechu, a więcej melancholii. Jest to również w większym stopniu film grozy. Oczywiście, Burton wcześniej kręcił filmy z tej kategorii, ale była to groza rodem z Halloween: raczej groteskowa niż straszna i raczej bawiąca niż przerażająca. Tutaj jest inaczej: sama postać głównego bohatera jest na swój sposób niepokojąca i nieco groźna. Wnętrza posiadłości Collinsów są zimne, przygnębiające i ponure - chyba nie chciałbym tam nocować… Siłą tego filmu jest głównie nastrój, choć muszę zaznaczyć – wyczuwalny jednak głównie dla miłośników powieści typu Brama Stokera lub Mary Shelley. Oczywiście, jeśli nie dadzą się zwieść współczesnej otoczce.



Podobnie, w stylu starych filmów ukazani są bohaterowie. Główny bohater, zmieniony w wampira Barnabas, jest z jednej strony postacią budzącą sympatię. Wyraża się w staromodny, dworny sposób i sprawia wrażenie rasowego gentlemana z dawnych lat. Z drugiej strony, niejeden jego uczynek świadczy o tym, że jednocześnie jest bestią; potworem zdolnym do najgorszych czynów. Jest gotów zrobić wszystko dla tych, których kocha, nawet zabijać w ich obronie. Jednak nie waha się mordować niewinnych, przypadkowo napotkanych ludzi. Trochę jak Dracula bądź potwór dra Frankensteina. Zanim ktoś powie, że przesadziłem z Draculą, niech przypomni sobie pierwsze spotkanie Jonathana Harkera z wampirzycami w zamku potwornego hrabiego i rozmowy właściciela zamku z nimi - on, podobnie jak Barnabas, jest postacią tragiczną, przypadkiem zamienioną w wampira: przeklętym przez Boga, ale w głębi duszy istotą nadal zdolną do miłości. Z kolei wiedźma Angelique nie jest standardową antagonistką. Owszem, zsyła na ludzi zło, ale z drugiej strony, czy nie zasługuje na litość osoba, która nigdy nie miała nikogo, a jedyny człowiek, którego kocha, wykorzystuje ją, po czym przestaje zauważać? W tym filmie jest zaskakująco dużo, jak na Burtona, okazji do płaczu. Każdy z bohaterów jest na swój sposób ofiarą nieszczęścia sprzed lat i każdy na swój sposób straszliwie cierpi. Pozwolę sobie zdradzić, że nie ma też typowego happy endu.

"Mroczne cienie" momentami są jednak również komedią. Jako że reżyserem jest Burton, po części czarną. Główną tego przyczyną jest nieszczęsny Barnabas, który musi nauczyć się żyć w XX wieku. Nie wie, co to samochody, dziwi się, że 18-tki mogą jeszcze nie mieć dzieci, a jedynymi, którzy nie patrzą na niego dziwnie, są hippisi - dla nich pewnie jest tylko narkotyczną wizją lub kolejną ofiarą nałogu. Za to wydaje się mieć zrozumienie dla rocka (tutaj zwracam uwagę na drobny, ale zabawny epizod z Alice Cooperem, który gra siebie samego). Drobny, acz ciekawy epizod z Heleną Bonham-Carter. No i oczywiście jest nieodłączny Wściekły Tłum w wydaniu XX-wiecznym, którego pojawienie się za każdym razem wywołuje uśmiech na twarzy. Widły i pochodnie w XX w? A czemu nie?
Na koniec zostawiłem sobie aktorów i sprawy techniczne. Cieszy mnie, że Johnny Depp nie został na zawsze Jackiem Sparrowem i potrafi zagrać inaczej, zachowując przy tym pewne charakterystyczne tiki i sposób mówienia. Rola w tym filmie jest dla mnie żywym dowodem, że nie dał sobie "przyprawić gęby" i potrafi zagrać nie tylko w komedii, ale i w filmie poważniejszym. Michelle Pfeiffer olśniewa jak zwykle - wierzyć się nie chce, że mogłaby być moją matką... Innym aktorom też niczego złego zarzucić nie mogę. Co do scenerii, to silnie związana jest rozwojem akcji. Kiedy ukazane jest miasteczko (typowa amerykańska, mała mieścina) film jest raczej śmieszny, a gdy akcja przenosi się do posiadłości, robi się smutno, ponuro, a momentami groźnie. Pod względem wizualnym film jest moim zdaniem perfekcyjny i znakomicie nawiązuje do serialu, na bazie którego powstał: strojom nie można zarzucić nic - ani tym dawnym, ani nowszym. Szczególnie pragnę tutaj zwrócić uwagę na wystrój i umeblowanie posiadłości Collinsów. Podobnie muzyka - pomijając niektóre melodie w tle, wszelkie utwory pochodzą z okresu, w którym toczy się akcja filmu - z "Night in White Satin" Moody Blues na czele, która to piosenka rozbrzmiewa w pierwszych minutach filmu i idealnie oddaje jego klimat.

Film dostaje u mnie ocenę 8/10. Więcej mu nie dam, bo wybitnym dziełem jednak nie jest. Niemniej, zarzucić mu niczego też nie mogę. od strony technicznej jest perfekcyjny, ponadto potrafi nieźle grać na emocjach. Uprzedzam jednak, że nie jest to "typowy" Burton i jeśli komuś nie podobają się ekranizacje powieści gotyckich bądź ich nie zna, to "Mroczne Cienie" też go nie zachwycą. Po prostu nie zrozumie wielu scen bądź nie zrobią na nim wrażenia.

PS. Ciekaw jestem, czy szefowie McDonald’s mocno się wściekli w trakcie seansu. 

niedziela, 9 czerwca 2013

Johnny Depp kończy 50 lat

Aktorzy są różni. Jednych się kocha, innych nienawidzi, jeszcze inni pozostają zupełnie obojętni, ich twarze rozmywają się wśród tysięcy innych twarzy. Zaprawdę nieliczni są aktorzy, których niemal każdy występ zapada w pamięć, a ich pojawienie się na ekranie jest praktycznie gwarancją doskonałego filmu albo przynajmniej dobrej zabawy. Jedną z takich aktorów jest Johnny Depp, chyba najbarwniejsza postać kinematografii. Napisano o nim tyle, że nie chciałbym się powtarzać i pisać teraz jego autobiografii. Zamiast tego postaram się wyjaśnić, dlaczego stał się moim ulubionym aktorem.

Chciałbym powiedzieć, że widziałem wszystkie filmy z jego udziałem, ale cóż, za dużo tego... ale staram się, staram. Przyznam szczerze, że jego pierwsza rola rozczarowała mnie straszliwie, przy czym wynika to chyba z faktu, że "Koszmar z ulicy Wiązów" ogólnie uważam za kiepski film. Pierwszy raz zobaczyłem Deppa w "Edwardzie Nożycorękim" - do dzisiaj zresztą uważam to za jeden z jego najlepszych i najbardziej wzruszających występów. "Co gryzie Gilberta Grape'a" to film chyba nieco zapomniany, a szkoda, bo Johnny Depp dowiódł, że przekonująco potrafi zagrać "przeciętnego" człowieka  z prowincji. Jednak i w charakterze, i w sposobie bycia aktora jest coś, co sprawia, że najlepiej sprawdza się w rolach, w których może odegrać osoby, powiedzmy, nieprzeciętne i wyróżniające się z tłumu. "Jeździec bez głowy" czy "Dziewiąte wrota" to jedne z oznak tego, iż Depp czuje się najlepiej w filmach nie do końca realistycznych, za to pozwalających mu ukazać, jak zachowuje się "zwykły" człowiek postawiony w nieprzeciętnych okolicznościach albo przeciwnie - jak tłum reaguje na osoby niezwykłe.

Doskonale dowodzi tego postać Jacka Sparrowa. Sam Johnny Depp stwierdził, że urodził się do tej roli i chyba coś w tym jest. Ja wiem, że "Piraci z Karaibów" nie mają wiele wspólnego z prawdą historyczną, jest tam wiele błędów i tak dalej... ale ile jest osób, które nie wiedzą, kto to jest Jack Sparrow? Ilu jest ludzi, którzy mogli uznać serię za niewypał, ale chodziły do kina na każdą z części, żeby popatrzeć na to, w jaki sposób Jack Sparrow poradzi sobie z przeciwnościami losu? Depp zagrał postać kompletnie nierzeczywistą w sposób tak naturalny, że widz gotów jest uwierzyć, iż aktor na co dzień zachowuje się podobnie. Ciekawe, czy ktokolwiek inny podołałby temu zadaniu.

Oczywiście byłbym niesprawiedliwy, gdybym na występie w "Piratach..." zakończył wpis. Aktor ma na koncie wiele innych udanych występów. Mam jednak wrażenie, że "pirackie" wcielenie odbiło jakiś ślad na sposobie gry Deppa, bo w każdej niemal kolejnej jego roli widzę pewne jego ślady; każda z jego kolejnych postaci ma mimikę nieco podobną do Jacka. Osobiście mnie to nie razi - w ten sposób aktor wypracował pewną charakterystyczną manierę, która zwraca uwagę, pozwala, by występ aktora pozostał w pamięci oraz nierzadko decyduje o sukcesie filmu. Tak jest w przypadku "Mrocznych Cieni", które wiele osób (nie wiem dlaczego) zawiodły. Przypuszczam, że film te byłby o klasę gorszy, gdyby nie Depp, który idealnie wcielił się w rolę wampira próbującego odnaleźć się w naszych czasach.

Przy okazji Johnny Depp to jeden z nielicznych aktorów, którzy dobrze czują się w każdej roli. Nie widziałem dotąd żadnego jego filmu, gdzie zagrałby źle i nieprzekonująco. W każdej roli jest naturalny (w pewnej umownej definicji naturalności oczywiście), w każdym stroju wygląda dobrze. Jednak chyba najlepiej pasują do niego role dziwaczne i wymagające pewnych, powiedzmy, przebieranek. Wystarczy spojrzeć na jego występ jako Kapelusznika w "Alicji w "Krainie Czarów" czy Willy'ego Wonki z "Charliego i fabryki czekolady". 

Taki właśnie jest Johnny Depp: jedna z nielicznych postaci kina, które patrzą na współczesny, nieraz ponury świat i twierdzą, że nie życzą sobie nic z tych rzeczy, po czym zamieniają go w miejsce baśniowe, w którym wszystko może się zdarzyć. Pewnie dlatego związał się tak ściśle z Timem Burtonem, twórcą najbardziej chyba dziwacznych filmów powstających za oceanem. W filmach Burtona Johnny Depp może się wykazać odgrywając najbardziej niewiarygodne postacie. Jednocześnie każda z jego ról jest niepowtarzalna - nie tylko dlatego, że niepodobna do innych, ale też dlatego, że nikt inny nie poradziłby sobie z nią tak dobrze. Owszem, są aktorzy, którzy umieją i bawić, i wzruszać, ale czy to wszystko w jednym filmie? Wątpię, bo Depp jest tylko jeden.

Sto lat, Johnny!

piątek, 7 czerwca 2013

Wielki Gatsby - wielki zachwyt i wielkie rozczarowanie

The Great Gatsby

Australia, USA 2013
scenariusz: Baz Luhrmann, Craig Pearce
reżyseria: Baz Luhrmann


Czy film może jednocześnie spodobać się i rozczarować straszliwie? Owszem, zdarza się, że pod pewnymi względami jakaś produkcja wbija w fotel i wywołuje wypieki na twarzy, ale z pewnych powodów człowiek zaczyna żałować, że wydał pieniądze na bilet albo stracił czas. "Wielki Gatsby" jest tego doskonałym przykładem - przynajmniej w odniesieniu do mnie.

Na "Wielkiego Gatsby'ego" trafiłem przypadkiem. Oryginał z Robertem Redfordem niemal mnie uśpił. Moda i atmosfera lat 20. nigdy jakoś do mnie nie trafiła, a do tego dodać muszę moją zdecydowaną niechęć do instrumentów dętych, które wówczas królowały. Za to zawsze podobały mi się ówczesne samochody - przynajmniej te powstające za oceanem. Ostatecznie do pójścia na seans przekonały mnie dwie rzeczy: występ w tytułowej roli Leonarda DiCaprio (którego uważam za jednego z najlepszych współczesnych aktorów - ale to moja prywatna opinia i proszę mnie za to pod krytykę nie brać) oraz znana mi niezwykła staranność, z jaką Amerykanie tworzą scenerię filmów dziejących się w XIX w i czasach bardziej nam współczesnych.

Nie żałuję, że dałem się namówić i poszedłem na ten film do kina. Obawiałem się co prawda, że wizualnie "Wielki Gatsby" będzie udany, ale i tak mnie uśpi, tymczasem dostałem całkiem przyzwoity film. To znaczy, częściowo. Bo po prawdzie, dla mnie dzieło to można podzielić na dwie części. Pierwsza, kiedy Nick Carraway poznaje Nowy Jork oraz tytułowego bohatera, zwaliła mnie z nóg. Film jest bowiem oczywiście jego punktem widzenia na wydarzenia, świat oglądamy jego oczami, przez co i ludzie, i obiekty są nie do końca rzeczywiste. Nieziemski dom Gatsby'ego staje się wystawą pełną atakujących zmysły barw i dźwięków, ubogie dzielnice zamieszkałe przez prostych robotników są nawet bardziej szare i brudne, niż mogły być naprawdę. I od razu widać, który świat wydaje się Carrawayowi bardziej atrakcyjny.   Surrealistyczna, psychodeliczna, nieco oniryczna nawet, formuła wywołuje poczucie oderwania od rzeczywistości - i gdyby cały film utrzymano w tej konwencji, to słowa złego bym nie napisał.

Niestety, druga część filmu zamienia się w przeciętne, ckliwe romansidło. Przyzwyczajony do szalonych, nieziemskich scen pierwszej połowy filmu, poczułem ogromne rozczarowanie, kiedy nagle zniknęły kolory, ucichły dźwięki, a ukazany świat, oglądany tym razem jakby oczami Gatsby'ego, stał się nijaki. Przyznaję się bez bicia - nie czytałem książki i nie wiem, w jakim duchu jest utrzymana. Ale w filmie taka zmiana formuły zupełnie się nie sprawdza. Pierwsza część filmu przenosi widza w szalony świat lat jazzowych bandów i wspaniałych samochodów. W porównaniu z nią, druga część jest jałowa, postacie stają się jakby pozbawione pierwotnej siły, a nawet dialogi wołają o pomstę do nieba. Poza tym na początku filmu pojawia się stwierdzenie, że Gatsby to największy optymista, jakiego zna Carraway. W drugiej połowie filmowy Gatsby jest cieniem samego siebie i zupełnie nie wiem, gdzie ten optymizm...
 
Dobrze, ponarzekałem. Teraz znów pora na zachwyty, tym razem za sprawą strony wizualnej i muzycznej. Jak wspomniałem, nie przepadam za dęciakami, muzyka lat 20. nie odpowiada mi. Jednak w "Wielkim Gatsbym" zastosowano ciekawy zabieg: muzyka jest wyraźnie wzorowana na tamtych czasach, jednak wykonanie jest bardziej nowoczesne. Jeśli ktoś zna twórczość Caro Emerald, to wie, o czym mówię. Nie każdemu taki zabieg może odpowiadać, ale ja byłem zachwycony. Film stał się przez to mocno niekonwencjonalny, dzięki czemu przynajmniej w części udało mu się nie być "jeszcze jednym" przeciętnym romansem. Kolejna rzecz: sceneria, stroje i wystroje. Za oceanem może i nie radzą sobie z filmami historycznymi, ale jeśli akcja filmu dzieje się od XIX wieku do lat obecnych, to  i stroje, i wyposażenie wnętrz są odwzorowane niezwykle starannie. Podobnie wielkie wrażenie robi panorama dawnego Nowego Jorku - chociaż chyba się przyczepię: w kilku ujęciach widać budowany wieżowiec, podejrzanie podobny do Empire State Building, który w czasie, kiedy dzieje się film, nie istniał nawet w fazie projektu. Nie powiem też złego słowa na temat gry aktorskiej. Leonadro DiCaprio urodził się do strojów sprzed stu lat i widać, że dobrze czuje się w tej epoce. Tobey Maguire bardzo dobrze wczuł się w rolę oszołomionego mieszkańca metropolii. Jedynie Carey Mulligan jako ukochana Gatsby'ego niezbyt przypadła mi do gustu, chociaż nie potrafię powiedzieć, czemu. Chyba po prostu nie polubiłem postaci i już.

Ostatecznie obejrzałem film, ale trudno powiedzieć, czy chciałbym do niego wrócić. Pierwszą część filmu chętnie bym sobie jeszcze obejrzał, ale drugą część spokojnie bym sobie darował - z wyjątkiem ostatnich kilkunastu minut, gdzie powraca nierealistyczna konwencja z początku. Ostatecznie dam mu 6 punktów na 10 możliwych: 8 za pierwszą połowę, 4 za drugą. No dobra, a teraz w ramach przypomnienia sobie miłych chwil spędzonych w sali kinowej posłucham sobie Caro Emerald.

wtorek, 4 czerwca 2013

John Carter - film, który powstał za późno

John Carter

USA, 2012
scenariusz: Andrew Stanton, Michael Chabon, Mark Andrews
reżyseria: Andrew Stanton

Niewiele jest w literaturze postaci wiecznych, których przygody były, są i będą natchnieniem dla wielu pokoleń twórców. W świecie fantasy taką postacią jest oczywiście Conan. W świecie SF natomiast, taką „wieczną” postacią jest bohater „marsjańskiej” serii utworów Edgara Rice Burroughsa: John Carter, kawalerzysta wojsk Konfederacji, który przypadkiem znalazł się na Marsie. Jego przygody, stosunkowo mało znane w Polsce, były natchnieniem dla wielu pisarzy SF oraz twórców filmów o tej tematyce. Gdyby nie John Carter, nigdy nie powstałyby nie tylko Gwiezdne Wojny, ale też np. przygody pilota Pirxa.
  
Niestety, czas okazał się bezlitosny dla Johna Cartera. O ile inna postać stworzona przez Burroughsa – Tarzan – doczekała się wielu ekranizacji swoich przygód, o tyle dzielny kawalerzysta przez wiele lat pozostał w cieniu i świat powoli o nim zapominał. Nietrudno w sumie zgadnąć, dlaczego. Dawniej Mars był wielką zagadką: wieści choćby o tajemniczych kanałach podsycały wiarę życie na tej planecie. Dzisiaj jednak wiemy, że Mars do życia zupełnie się nie nadaje, a kolejne sondy co prawda nie dały definitywnego dowodu, że życia tam nie ma, to jednak nie jest bardziej skomplikowane od bakterii. O ile więc powieści takie, jak "Kroniki Marsjańskie" o upadłej cywilizacji są do przyjęcia, to jednak przygody Johna Cartera - już niekoniecznie. Dlatego Tarzan jest na swój sposób ponadczasowe (jego przygody osadzano również w dzisiejszych czasach), to jednak z Johnem Carterem tak łatwo nie jest. W dodatku - powiedzmy sobie szczerze - proza Burroughsa nie jest najwyższych lotów, jeśli chodzi o fabułę.
 
Musiało minąć dokładnie sto lat, aby wreszcie przeniesiono przygody Johna Cartera na ekran. Scenarzysta i reżyser Andrew Stanton postanowił bowiem dość wiernie zekranizować utwór „Księżniczka Marsa” z 1912 roku. Skutkiem tego jest film, który część miłośników SF zachwycił, ale z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba zapewne szybko popadnie w zapomnienie z powodu rzekomych zapożyczeń z innych dzieł gatunku. Paradoks zaś polega na tym, że jest dokładnie odwrotnie!
 
Szkoda, bo „John Carter z Marsa” ( stosuję tłumaczenie tytułu oryginału) jest filmem godnym uwagi. Jako że powstał na bazie książki pisanej w czasach, kiedy wiele osób wierzyło, że na Marsie naprawdę istnieje życie, jest wolny od nieraz bardzo nieudolnych starań uczynienia świata przedstawionego wiarygodnym naukowo. W tamtych czasach nikogo nie dziwiło, że na Marsie mogą żyć obok siebie i czterorękie istoty, i ludzie. Nikogo nie dziwił fakt, że Carter może tam swobodnie oddychać, miejscowa żywność jest dla niego jadalna, a sam Mars - mimo większej w stosunku do Ziemi odległości od Słońca - jest znacznie gorętszy. Słowem – była to fantastyka w stanie czystym, przygodówka stworzona po to, żeby wciągnąć czytelnika w inny świat i pozwolić mu oderwać się od rzeczywistości.  

Podobnie ma się rzecz z filmem. Dowodzi tego sama fabuła, prosta jak technika zaludniania i oparta na sprawdzonym schemacie: oto pewien człowiek przypadkowo przeniesiony w sam środek wojny, która go nie dotyczy, staje w obronie pięknej księżniczki. Oczywiście jedną z walczących stron dowodzi żądny krwi książę, a drugim sprawiedliwy władca i ojciec wspomnianej księżniczki. Do tego mamy niespodziewane wsparcie ze strony dzikich i okrutnych, ale też walecznych i honorowych tubylców – wojowniczych czterorękich Tarków. Prawda, jakie to proste? Fabuła, jakich wiele. I o to chodziło. Ale dzisiaj wymaga się jednak czegoś nieco bardziej skomplikowanego.
 
Z bohaterami jest tak samo - wyglądają i zachowują się, jakby scenariusz powstał w czasach sprzed epoki politycznej poprawności i relatywizmów moralnych. John Carter jest typowym bohaterem swoich czasów: silnym, odważnym, chociaż momentami niezbyt inteligentnym, ale zawsze skłonnym wysłuchać mądrych doradców. Księżniczka jest oczywiście nie tylko piękna, ale i mądra, a zły książę jest w dodatku głupi i nie budzi nawet śladów sympatii. Tarkowie są w porównaniu z marsjańskimi "ludźmi" oczywiście znacznie bardziej nieokrzesani, ale za to do szaleństwa odważni i honorowi. Platoński niemal, czarno-biały świat. Ale cóż, tak się kiedyś tworzyło…Tylko że dzisiaj tacy bohaterowie jakoś nie potrafią przemówić do widzów.
 
Na szczęście „John Carter z Marsa" ma jedną niezaprzeczalną zaletę, którą doceni każdy: stronę wizualną. Sceneria, kostiumy, efekty specjalne są dopieszczone w każdym calu. Technika mieszkańców czerwonej planety jest niby nieco wzorowana na ziemskiej, ale i tak robi wrażenie. Przy okazji chciałem zwrócić uwagę na jedną rzecz. Otóż jest to chyba pierwsza od czasów „Avatara” produkcja, w której efekty 3D były naprawdę widoczne. Marsjańskie pojazdy, wyglądające jak łodzie ze skrzydłami, wydawały się wylatywać z ekranu, w każdym momencie widać było głębię, a nawet w scenach batalistycznych obraz był płynny i nie rozjeżdżał się - żadna z tych cech, poza kilkoma animacjami i wspomnianym "Avatarem" nie pojawiła się nigdy. Muzyka jest jakby żywcem wzięta z czasów „Conana Barbarzyńcy” – widać, że twórcy bardzo starannie wzięli sobie do serca misję przeniesienia widza w świat utworzony przed wiekiem.

Niestety, powtórzę raz jeszcze: z mojego punktu widzenia film powstał po prostu za późno. Współczesny widz wyjdzie z „Johna Cartera” raczej mało usatysfakcjonowany. Będzie narzekał na płytką fabułę, jeszcze płytsze postaci… najgorsze, że wiele osób widzi w tym filmie mnóstwo zapożyczeń chociażby z „Gwiezdnych Wojen” – a przecież jest dokładnie odwrotnie: to John Carter był pierwszy i to niego wielu twórców czerpało, ile wlezie. Tylko że historia zatoczyła koło: twórcy filmowi czerpali z powieści, a film na podstawie powieści czerpał z nich właśnie... Dlatego "John Carter z Marsa" sprawia wrażenie filmu, którego scenariusz przeleżał w szufladzie kilkadziesiąt lat czekając na lepsze czasy i rozwój techniki, po czym ktoś nagle postanowił go wyjąć, odświeżyć i puścić ludziom - w większości nawet nieznajacych głównego bohatera.
 
Ocena tego filmu jest dla mnie bardzo trudna. Daję mu 8 punktów na 10 – jest to jednak ocena "honorowa", z uwagi na rolę, jaką John Carter odegrał w historii literatury i kina. Jednak zaznaczam – to film do rozerwania się, głównie dla wielkich miłośników SF, trochę fantasy, a także kina przygodowego.

PS. W ramach ciekawostki zamieściłem nieznany u nas, amerykański plakat. Prawda, jak idealnie pasuje do lat 40.? Szkoda, że technika w tamtych czasach nie pozwoliłaby na powstanie tego filmu - możliwe, że historia kina SF wyglądałaby zupełnie inaczej.

niedziela, 2 czerwca 2013

1941 - Bitwa o Los Angeles

1941

USA, Japonia 1979
scenariusz: Bob Gale, Robert Zemeckis
reżyseria: Steven Spielberg

W 1941 r., kiedy w Europie już trzeci rok trwała wojna, nieświadomi niczego Amerykanie żyli jak gdyby nigdy nic się nie działo. Owszem, zarabiali niezłe pieniądze na sprzedaży uzbrojenia Aliantom, ale nie przejmowali się wojną. Dzieliły ich od niej przestrzenie obu oceanów. Ten błogostan skończył się 7 grudnia, kiedy Japończycy zaatakowali Pearl Harbor i udowodnili, że odległość to tylko drobna niedogodność. W zaskoczonej i upokorzonej Ameryce zawrzało, izolacjoniści usunęli się w cień. Kraj szykował się do wojny i szybko okazało się, że jest do niej totalnie nieprzygotowany - ba, nawet nie umie korzystać z doświadczeń sojuszników. 

Dowiodło tego pewne niewyjaśnione do dziś wydarzenie, znane dziś jako Bitwa o Los Angeles. Kiedy Stany obrywały od Japończyków raz za razem, a w kraju wielu wierzyło, że japońska inwazja jest tuż-tuż, nocą 23 lutego japoński okręt podwodny ostrzelał miasto na zachodnim wybrzeżu USA. Zniszczeniu uległ raptem jeden zbiornik z paliwem, ale na wybrzeżu zapanowała histeria. Może dlatego, kiedy w nocy 25 lutego 1942 obserwatorzy w Los Angeles zauważyli światło na niebie, zapanował straszny chaos. Zapalono reflektory, nakazano wygasić światła i zaczęto strzelać. Oczywiście tajemniczego obiektu nie zestrzelono, za to zmarnowano 10 ton amunicji, spowodowano zniszczenia za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a parę osób zmarło na zawał ze strachu lub na skutek ognia przeciwlotniczego (!). 

Historia ta była - co zrozumiałe - raczej wstydliwym epizodem, dlatego widzowie początkowo bardzo niechętnie przywitali film Spielberga "1941" nawiązujący do tamtych wydarzeń (stąd tytuł wpisu). Film ten, pomyślany jako komedia, początkowo nie przypadł Amerykanom do gustu, uważano go za niezbyt śmieszny (wszedł na ekrany niedługo po zakończeniu Wojny Wietnamskiej, więc Amerykanie nie chcieli, by przypominać im o innym upokorzeniu). Co ciekawe, sam Spielberg uważał go za swego rodzaju odskocznię i nie planował wielkiego sukcesu. Po części tak się stało - film odniósł sukces kasowy, ale znacznie mniejszy, niż np. wcześniejsze "Szczęki". Film doceniono dopiero po wielu latach, kiedy po śmierci Johna Belushi "odkryto" ponownie jego rolę w tym właśnie filmie.

Streścić fabułę "1941" jest trudno, gdyż jego akcja przedstawia dzień (konkretnie: 13 grudnia 1941 roku) z życia kilkorga bohaterów, których losy przypadkiem łączą się tego dnia. Pewien młodzieniec startuje w konkursie tańca, walcząc (dosłownie!) o dziewczynę z kapralem Sitarskim (świetna rola Treata Williamsa) i przypadkiem sam zostaje bohaterem walcząc z Japończykami. Pewien niskiej rangi oficer, chcąc zrobić wrażenie na koleżance, zabiera ją na "wycieczkę" samolotem, który zostaje wzięty za japoński bombowiec. Ściga go między innymi kapitan "Wild" Bill Kelso, który - ogarnięty szałem bitewnym - ściga Japończyków mających rzekomo lotniska na terenie USA. A do tego u wybrzeży pojawia się japoński okręt podwodny, który chce dokonać jak największych zniszczeń na terenie "Fabryki Snów", by zniszczyć morale Amerykanów.

Trzeba wiedzieć, jak bardzo Stany Zjednoczone były zaskoczone wojną i jak bardzo życie tam różniło się od życia ogarniętej pożogą wojenną Europie, żeby docenić ten film. Spielberg nie przesadził, kiedy ukazał generała lotnictwa oglądającego w spokoju "Dumbo" (który to film faktycznie miał wtedy premierę), podczas gdy na zewnątrz trwa alarm lotniczy. Nie przesadził, ukazując pozostawienie przez wojsko bez opieki działa przeciwlotniczego na podwórku pewnej rodziny zachwyconej nową "zabawką". Nie przesadził z ostrzałem własnych samolotów ani z antyjapońską histerią - Amerykanie widzieli wroga dosłownie wszędzie i nawet wystrzał z rury wydechowej samochodu mógł wywołać alarm bojowy, a co dopiero przelatujący samolot - nawet z własnymi znakami na skrzydłach!

Jak to często bywa, twórcom udało się przekazać parę ciekawych prawd o rzeczywistości tamtych czasów. Jeden z żołnierzy jest Murzynem, co dzisiaj może nie jest niczym nadzwyczajnym, ale wówczas - owszem, było nieco dziwne. Jest bowiem faktem, że właśnie służba w wojsku była jednym ze sposobów uniknięcia, przynajmniej w pewnym stopniu, segregacji rasowej. Film ukazuje też w "krzywym zwierciadle" ówczesnych wrogów - Japonię. Załoga okrętu podwodnego nie radzi sobie z kompasem, lunapark bierze za fabrykę, a na dodatek nie mają radia, bo dopiero zastanawiają się nad jego "miniaturyzacją", by móc je wcisnąć na pokład. Wbrew pozorom, nie ma w tym wiele przesady - nowoczesna, wiodąca prym w rozwoju technologii Japonia miała dopiero nadejść.

Moim zdaniem o ostatecznym sukcesie filmu przesądzili aktorzy. Wspomniałem już takie nazwiska jak Treat Williams czy John Belushi, który w roli pilota-paranoika "Dzikiego" Billa jest po prostu tak obleśny, ze aż wspaniały. W filmie pojawia się też Dan Aykroyd jako sierżant i mimowolny autor jednego z najbardziej pompatycznych znanych mi przemówień patriotycznych oraz John Candy który radośnie jeździ czołgiem po samochodach. Nie mogę też zapomnieć o krótkiej, ale świetnej roli Christophera Lee w roli niemieckiego oficera wspomagającego Japończyków swoją wiedzą - zachowuje się i mówi jak rasowy przedstawiciel "rasy panów". W filmie pojawia się wielu innych aktorów zaliczanych dzisiaj do ścisłej czołówki tamtych lat. Warto wspomnieć, że postacie przez nich grane używają języków krajów, z których pochodzą.
Zapomniałbym dodać, że "1941" zaczyna się dokładnie tak samo, jak "Szczęki". Aktorka również jest ta sama. Reszta... przekonajcie się sami. Wszystko razem sprawia, ze filmowi temu przyznaję 9 punktów na 10. Przy czym ocenę zawyża fakt, że znam historię USA i wiem, co się tam faktycznie działo w czasie wojny.