poniedziałek, 29 lipca 2013

Obecność - studium opętania

The Conjuring

USA 2013
Scenariusz: Chad Hayes, Carey Hayes
Reżyseria: James Wan

Miałem wczoraj okazję oglądać chyba najbardziej przerażający film ze wszystkich znanych mi horrorów. Dowodzący, że z niewielkim tylko dodatkiem efektów specjalnych oraz zupełnie bez obecności litrów krwi można nakręcić dzieło, przez które człowiek boi się wyłączyć światło na noc. Przerażający tym bardziej, że oparty na prawdziwych wydarzeniach. Tym filmem jest "Obecność" - historia opętania rodziny Perronów w Rhode Island (USA) w 1971 roku.

Akcja filmu rozwija się początkowo dwutorowo: część scen poświęcona jest małżeństwu Eda i Lorraine Warrenów. Są to ludzie zajmujący się zawodowo tropieniem i eliminacją zagrożenia ze strony bytów i zjawisk, których istnienia nauka nie umie dowieść, ani obalić. W filmie widzimy, jak prowadzą oni cykl wykładów, w których opowiadają o wybranych przypadkach stwierdzenia obecności istot nadprzyrodzonych oraz pokazują zbiór przedmiotów będących nośnikiem tych bytów. Inne sceny pokazują rodzinę Perronów. Carolyn i Roger Perronowie oraz ich pięć córek wprowadzają się do położonego w odosobnieniu domu. Niemal od początku coś jest nie tak: ich pies nie chce wejść do środka, zegary zatrzymują się co noc o tej samej godzinie. Później dziwne zjawiska nasilają się: Carolyn twierdzi, że w domu przebywa obce dziecko, dziewczynki twierdzą, że często czują przykre zapachy, a nocami ktoś je podgląda i straszy. Roger, jest początkowo sceptyczny, ale - widząc przerażenie rodziny - nie oponuje, kiedy Carolyn decyduje się nawiązać kontakt z małżeństwem Warrenów. Ci decydują się na wizytę u Perronów i odkrywają, że na terenie posiadłości miało miejsce kilka tragicznych wydarzeń. Widzą też, że Perronom grozi ogromne niebezpieczeństwo.
"Obecność" to doskonały pokaz sposobu działania ludzi zajmujących się "zawodowo" zjawiskami paranormalnymi. W przypadku Warrenów nie ma mowy o próbach naciągania czy oszustwach. Wszelkie doniesienia traktują początkowo sceptycznie i starają się znaleźć racjonalne wytłumaczenie. Odgłosy kroków, skrzypienie podłogi, szepty - to zwykle nic innego niż pracujące ściany czy podłogi lub zatykane kamieniem rury. Czasami jednak zdarzają się sytuacje, w których nie znajdują wyjścia innego, jak tylko zaakceptować istnienie bytów niematerialnych. Niektóre z takich bytów są nieszkodliwe, ale inne są bardzo groźne. W takich przypadkach decydują się nawet na pomoc egzorcysty. Z osobami Warrenów związanych jest wiele spraw, które widzowie znają z ekranów kin i telewizorów. "Amityville" czy "Udręczeni" powstali właśnie na bazie wydarzeń, które badali Warrenowie i nie znaleźli dla nich innego wytłumaczenia, jak tylko obecność złych, złośliwych duchów. Opisy tych wydarzeń można znaleźć w literaturze, poświęcono im programy telewizyjne i filmy. Jednak to właśnie przypadek Perronów uważają za najtrudniejszą swoją sprawę. Film powstał dzięki wspomnieniom Lorraine Warren (jej mąż zmarł przed kilkoma laty) oraz członkom rodziny Perronów, głównie najstarszej córki. Przypadek ten był dla obu rodzin na tyle ciężkim przeżyciem, że zdecydowały się ujawnić go dopiero niedawno.

"Obecność" to jednak przede wszystkim znakomity horror, który trzyma w napięciu dosłownie od pierwszej do ostatniej minuty. Rozpoczyna się od przypomnienia innej znanej sprawy prowadzonej przez Warrenów - nawiedzonej lalki Annabell. Dla potrzeb filmu historia została nieco przejaskrawiona, ale dzięki temu od samego początku widz siedzi jak na szpilkach zupełnie nie wiedząc, co wydarzy się za chwilę. Wydarzenia w domu Perronów ukazane są w sposób bardzo staranny: widz widzi i słyszy dokładnie to samo, co Perronowie. Czasami kamera skupia się wyłącznie na twarzach bohaterów, przez co można wręcz poczuć ich przerażenie. Teoretycznie w filmie pojawiają się "sztuczki" stosowane w filmach od lat: tajemnicze stukanie, pojawiające się znienacka zjawy, ale dzięki znakomitej grze aktorskiej oraz dopracowanej scenerii wszystkie te "ograne" elementy potrafią naprawdę silnie przerazić, często pojawiając się w momentach zupełnie nieoczekiwanych.

Tutaj muszę wyrazić wyrazy szacunku dla aktorek grających córki Perronów. Chociaż po prawdzie, w filmie tym nie ma słabo zagranych ról. Wynika to między innymi z faktu, że aktorzy ogrywający role Warrenów i Perronów mieli okazję spotkać się ze swoimi rzeczywistymi odpowiednikami i dostosować grę do tego, co usłyszeli z ich opowiadań. Składam też wyrazy uznania dla ludzi odpowiedzialnych za montaż, scenografię i muzykę. Czasami w tle pojawiają się słynne utwory z przełomu lat 60. i 70. Czasami słychać niepokojącą melodię podkreślającą atmosferę grozy. Jednak w momentach, kiedy Perronowie próbują sami badać tajemnicze zjawiska w ich domu, żadna melodia nie zagłusza kroków, przyspieszonych oddechów, skrzypienia podłogi...

Niniejszym uznaję "Obecność" za jeden z najlepszych horrorów, jaki kiedykolwiek oglądałem. A na pewno za najbardziej przerażający - przez większą część filmu siedziałem skulony w fotelu zagryzając palce. Sądząc po piskach i krzykach z sąsiednich siedzeń, inni reagowali podobnie. W mojej skali ocen "Obecność" dostaje pełne 10 punktów, najwyższą notę. A zainteresowanych zapraszam na stronę Warrenów, gdzie można przeczytać o tej i innych sprawach, a także obejrzeć kilka zdjęć z ich muzeum pamiątek.

sobota, 27 lipca 2013

Szpital Królestwo - służba zdrowia według Stephena Kinga

Kingdom Hospital

USA 2004
Scenariusz: Lars von Trier, Stephen King, Richard Dooling, Tabitha King
Reżyseria: Craig R. Baxley

Kiedyś wspomniałem, że nie lubię Larsa von Triera. Po prostu nie trawię jego twórczości i tyle. Pewnego dnia dowiedziałem się jednak, że sam Mistrz (znaczy się Stephen King) zainteresował się scenariuszem napisanego przez von Triera miniserialu "Królestwo" i na jego podstawie stworzył własną, trochę podkręconą wersję. Pomyślałem "a co tam, spróbuję". Tym sposobem odkryłem serial "Szpital Królestwo" - intrygującą krzyżówkę horroru, komedii i... ja wiem, chyba surrealistycznego thrillera.

Akcja serialu zaczyna się w momencie, kiedy pewien malarz imieniem Peter zostaje potrącony przez samochód. W wyniku wypadku traci przytomność. Ma jednak szczęście - mimo że na skutek uderzenia wylądował w lesie, tajemnicze zwierzę wyciągnęło go na środek ulicy. Dzięki temu trafia do szpitala "Królestwo", którego załoga składa się bez wyjątku z ludzi dziwacznych i szalonych. Ciało malarza zapadło w śpiączkę, jednak on sam zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, co się dzieje, gdyż potrafi opuszczać swoje fizyczne ciało. Dzięki temu odkrywa inny szpital, zamieszkały przez duchy zmarłych oraz zjawy niepochodzące z naszego świata. Zdaje sobie sprawę, że musi nie tylko wrócić do swojego ciała, ale i pomóc w zażegnaniu niebezpieczeństwa, którym są niektórzy z mieszkańców świata równoległego.

"Szpital Królestwo" to serial, w którym od pierwszych scen jest budowany niezwykły klimat - ale nie za sprawą zjawisk nadprzyrodzonych. Serial jest raczej horrorem psychologicznym. Z wyjątkiem malarza i jego żony, dosłownie wszyscy pracownicy i pensjonariusze tytułowego szpitala to maniacy i pomyleńcy, ludzie chorzy w najlepszym wypadku na ciele, a często na umyśle. Mamy tu niemal niewidomego ochroniarza i dwoje pielęgniarzy z zespołem Downa. Mamy neurochirurga, któremu trzęsą się ręce i zdarza mu się zabić pacjentów podczas operacji. Ordynator Jesse James wydaje się interesować jedynie akcją "Strażnicy Królestwa" - formą cementowania drużyny poprzez rozdawanie idiotycznych plakietek i wykonywanie dziwacznych gestów. Jeden z lekarzy rozmawia z trupem z krematorium. Normalny wydaje się tylko jeden z lekarzy, dr Hook, jednak i on ma przerażający sekret. Poza tym, jak ludzie ciężko chorzy na umyśle zachowują się niektórzy pacjenci, a nawet goście, którzy przebywają w szpitalu zbyt długo.

Oczywiście mamy tu Stephena Kinga, więc nie może zabraknąć elementów nadprzyrodzonych - na szczęście podawanych w rozsądnych dawkach. Będąc w stanie śpiączki Peter odkrywa, że szpital jest polem bitwy dwóch potęg. Jedna z nich jest niemalże czystym złem. Druga jest nie tyle dobra, co sprawiedliwa. Jest reprezentowana przez Antubisa (celowo zniekształcone imię egipskiego boga związanego z życiem pozagrobowym). Ten ostatni ma postać zwykłego, miłego mrówkojada przyjaznego dla ludzi postępujących słusznie, ale zmieniającego się w potwora, kiedy spotka złych. Przyznać muszę, że Antubis, mimo pozornie słodkiego wyglądu, miał w sobie coś przerażającego, jakby przyczajona w nim bestia tylko czekała na możliwość przemiany i rozerwania kolejnej ofiary.

Ostatecznie dostajemy w efekcie serial niemal doskonały, totalnie nierzeczywisty i psychodeliczny, o niezwykłym klimacie, który - ku mojej radości - zostaje zbudowany według zasady Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem tylko lepiej - przy czym chodzi mi tutaj o klimat i stopniowe odkrywanie tajemnicy szpitala, ponieważ akcja toczy się raczej spokojnie, niż wartko. "Szpital Królestwo" nie daje wytchnienia, co chwila pojawia się wątek, który odkrywa kolejną mroczną tajemnicę bohaterów, ujawnia ich dziwactwa lub fobie. Początkowo niektóre postacie wydają się niepotrzebne - tylko pozornie. Ostatecznie każdy z bohaterów, czasami nawet epizodycznie przewijający się przez szpitalne sale, ma do odegrania ważną rolę w nadchodzącej wojnie z ostateczną katastrofą. A czy "Szpital Królestwo" ma wady? Moim zdaniem tylko jedną. Jest nią niestety zakończenie, które było zrobione trochę "na siłę", żeby na koniec było efektownie.

Pozwolę sobie też wtrącić parę groszy w związku z wojną między zwolennikami wersji duńskiej i amerykańskiej. Według miłośników twórczości von Triera i kina skandynawskiego, serial nie umywa się do oryginału. Moje zdanie jest akurat dokładnie przeciwne - uważam, że w wersji amerykańskiej aktorzy zagrali o wiele lepiej, klimat też jest bardziej umiejętnie budowany, do tego dochodzi znakomita muzyka. Dlatego wpis poświęcam właśnie wersji a'la Stephen King.

A dla wszystkich - poszukajcie sobie błądzącej w internecie scenki, w której na salę operacyjną trafia pacjent. Nagle budzi się i zaczyna śpiewać piosenkę zespołu Steam "Na na na Kiss Him Goodbye". Jeśli ta scena zrobi wrażenie - reszta też się spodoba. Człowiek zaczyna podejrzewać, że służba zdrowia wszędzie jest taka...

piątek, 26 lipca 2013

Coco - (cudzych) błędów nie wybaczamy

Coco

Francja 2009
Scenariusz: Gad Elmaleh, Caroline Thivel
Reżyseria: Gad Elmaleh

Do kina chodzę na filmy, które powalą mnie wizualnie - ostatecznie od czegoś ten wielki ekran jest. Takie filmy sprawiają też, że nie widzę świata dookoła i nie zwracam uwagi na przykład na szelest torebek z popcornem dookoła. Może to nasunąć myśl o dość ograniczonych zainteresowaniach filmowych. Tymczasem w domu lubię oglądać różne filmy, wielu gatunków i z wielu krajów. Takie na przykład kino europejskie. Przeciętny film europejski jakoś nie nadaje się do oglądania w warunkach, kiedy ktoś obok szeleści lub świeci komórką (nawet w kinach studyjnych widzowie coraz rzadziej umieją się zachować). Na szczęście w domowych pieleszach nadrabiam zaległości, a przy tym mogę obejrzeć wiele produkcji, których w kinie, nawet studyjnym, i tak bym nie zobaczył.

Taki na przykład "Coco". Od razu wyjaśniam: to nie jest ekranizacja słynnej Coco Chanel, chociaż mam dziwne wrażenie, że nawiązanie jest celowe, by przyciągnąć uwagę. Film ten jest epizodem z życia nieprzeciętnego człowieka - sefardyjskiego Żyda zamieszkałego we Francji, nazywanego przez wszystkich Coco. Przybył prawie bez grosza do Francji, gdzie udało mu się podbić rynek wody mineralnej. Tym sposobem zdobył sławę i majątek. Uzyskane bogactwo wykorzystuje, by uszczęśliwić wszystkich dookoła.  Szczególnie ważnym elementem jego życia jest zbliżająca się Bar micwa jego syna. Coco nieba sięgnie, by zadowolić potomka.

Naprawdę uwierzyliście?

Pierwsza część się zgadza, Coco istotnie zdobył sławę i ogromny majątek, a także rozliczne znajomości w świecie show-biznesu oraz polityki. Rzeczy nieosiągalne są takimi tylko z pozoru: dla Coco to tylko kwestia pieniędzy i kilku telefonów. Jednak mimo swojej pozycji nadal cierpi na kompleksy związane z niskim raczej pochodzeniem oraz możliwością uznania za przeciętnego. Dlatego wszystko, co Coco robi, musi być najlepsze, największe, najdroższe, naj... Każda rzecz jest dobra, by zaistnieć w mediach lub przynajmniej przyćmić znajomych. Ba, nawet jazda zgodnie z przepisami jest zdaniem bohatera przyznaniem się do prostego pochodzenia, "buractwa", jak zwykł mawiać. Właśnie, powiedzenia... Coco ma ich mnóstwo. Najważniejszym wydaje się być to widoczne w jego gabinecie: "Błędów nie wybaczamy". Oczywiście, Coco w tym, co robi, chce być perfekcjonistą. Dlatego potrafi zelżyć współpracowników, a nawet najbliższe osoby, jeśli zrobią coś inaczej, niż chce lub co jego zdaniem mogłoby być zrobione lepiej. Coco nie uznaje też słowa "nie". Wie, że jest najlepszy, najważniejszy - przecież wszyscy mu to mówią! Z jakiej racji miałby więc liczyć się z odmową?

Oczywiście, Coco pragnie też uszczęśliwiać bliskie osoby, jednak czyni to w sposób najprostszy, czyli robi coś, co zadowoliłoby jego. Żonę zamknął w "złotej klatce". Wyśmiewa zbyt pospolite, jak na jego gust, zainteresowania syna. Matce funduje "z dobroci serca" złote góry, których ona nie chce. Wspomniany syn ma przejść Bar micwę - według pomysłu ojca rzecz jasna. Z kameralnej i jakże ważnej dla Żydów uroczystości ma zamiar zrobić masową imprezę dla kilku tysięcy ludzi, przygotowywaną przez najlepszych specjalistów - w tym największe gwiazdy muzyki. Wątek ten jest celowo chyba nierealistyczny, ale dobrze pokazuje mentalność Coco.

Mocnym punktem filmu jest fakt, że nie ma tutaj typowej już chyba przemiany egoisty i showmana w cudownego ojca i męża na skutek traumatycznego zdarzenia - bohater dostaje tylko pewne sygnały od otoczenia. Znakomicie ukazano sposób funkcjonowania korporacji idących "z rozpędu" na fali sukcesu - korporacji, których szefowie coraz mniej liczą się z pracownikami, gdyż zawsze można ich zastąpić nowymi, którzy niekoniecznie będą lepsi, ale na pewno będą przyklaskiwać wiernie pomysłom szefa. Film sprawdza się też jako komedia, chociaż jest to w znacznym stopniu "śmiech przez łzy", gdyż budzące śmiech sceny po pewnym czasie skłaniają do przemyśleń i budzą litość nad pustym w gruncie rzeczy życiem Coco - jak choćby scena jego rozmowy z naczelnym rabinem albo wszystkie, w których widać samouwielbienie bohatera. Wielki plus także za sceny w domu Coco - budowla zapiera dech w piersiach, chociaż może wyposażenie jest kiczowate.

Film jednak nie wykorzystuje swojego potencjału. W pierwszych minutach widzimy Coco oddającego swoisty hołd swojemu przodkowi - wydaje się, że to właśnie stosunek Coco do swoich przodków będzie motorem filmu - jednak dalej nie ma o tym ani słowa. W zasadzie dotyczy to każdego wątku, z wyjątkiem Bar micwy syna - wszystkie są zaznaczone, ale jakoś słabo rozwinięte i niedopowiedziane. Wiemy też, że z sukcesem Coco związana jest jakaś tajemnica - i o tym też żadne słowo nie pada. Poza tym sam Coco zaczyna być w pewnym momencie powtarzalny w swoich ekscesach i absurdalnych żądaniach, przez co druga połowa filmu zaczyna się dłużyć. Do tego czekałem, aż zostaną pociągnięte wątki z początku filmu, ale było ciągle to samo: rozmowy telefoniczne, krzyki, bieganie, pijaństwo, nieudane próby zadowolenia bliskich, a potem pojawiły się litery końcowe.

Ostatecznie film oceniam na 6 punktów na 10. Zaczyna się z grubej rury, ale potem jest coraz słabiej.

wtorek, 23 lipca 2013

Ku pamięci Dennisa Fariny - Crime Story

Crime Story

USA 1986-1988
Scenariusz: Gustave Reininger
Reżyseria: Leon Ichaso


Gdyby spytać dowolną osobę o najsłynniejszy czy najbardziej kultowy serial sensacyjny wszechczasów, na 99% usłyszałbym jedną z dwóch odpowiedzi: "Policjanci z Miami" oraz "Crime Story". Pamiętam, że w czasach, kiedy w Polsce miała miejsce emisja tych seriali, sklepy, ulice i podwórka pustoszały. Kto mógł, ten oglądał zmagania dzielnych policjantów. Co łączy te dwa seriale? W każdym z nich jedną z kluczowych postaci grał dawny policjant, a później aktor - Dennis Farina.

Większość ludzi lepiej pamięta "Policjantów z Miami", którzy weszli na stałe do najsłynniejszych i najważniejszych seriali ubiegłego wieku, a niedawno doczekali się pełnometrażowego filmu. Ja jednak chciałbym zatrzymać się przy drugim serialu, a mianowicie "Crime Story", który może nie imponuje dynamiczną akcją, ale jest moim zdaniem znacznie lepiej dopracowany w kwestii psychiki bohaterów. 

sobota, 20 lipca 2013

Bitwa Poza Gwiazdami - siedmiu kosmicznych wspaniałych

Battle Beyond the Stars

USA 1980
Scenariusz: Anne Dyer, John Sayles
Reżyseria: Jimmy T. Murakami


Filmy SF na przełomie lat 70. i 80. to nie tylko klasa "B", ale i dzieła wielkie, ambitne, wysokobudżetowe - a często wszystko to na raz. Wymyślone światy pozwalały na bardziej wyrazisty przekaz - a także widowiskowość, co z założeniu miało sprawić, że film będzie podobał się i tzw. szerokiej publiczności, jak i widzom wymagającym czegoś więcej, niż tylko rozrywki.

czwartek, 18 lipca 2013

Saturn 3 - o maszynie, która chciała być człowiekiem

Saturn 3

Wielka Brytania 1980
Scenariusz: John Barry, Stanley Donen
Reżyseria: John Barry, Martin Amis


Na przełomie lat 70. i 80. powstało wiele mniej lub bardziej znakomitych produkcji SF. Był to między innymi wynik ciepłego, wręcz entuzjastycznego przyjęcia przez publiczność "Gwiezdnych Wojen". Od momentu ich premiery zaczęły powstawać dziesiątki filmów w klimacie SF - co ważne, w wielu z nich fantastyka stanowiła jedynie wygodne tło dla fabuły, która nawiązywać miała do pewnych treści lub wartości ponadczasowych. Wśród nich były takie perełki, jak doskonały "Blade Runner", a także - uwielbiana przeze mnie, nieco zapomniana dziś produkcja brytyjska pt. "Saturn 3".

poniedziałek, 15 lipca 2013

30 Dni Mroku - wampiry na przystanku Alaska

30 Days of Night

USA 2007
Scenariusz: Steve Niles, Stuart Beattie, Brian Nelson
Reżyseria: David Slade

Alaska to dziwny świat: góry, lasy, 250 km to "żadna odległość", ludziom nigdzie się nie spieszy, samochód jako środek lokomocji nie sprawdza się - znacznie lepszy jest helikopter lub samolot. Mentalność mieszkańców tej krainy dobrze ukazuje serial "Przystanek Alaska" - spokojni, nie wadzą nikomu, nie zamykają drzwi, bo po co - toż tam wszyscy swoi. Do tego Alaska charakteryzuje się tym, że jej część leży za kołem podbiegunowym - co w praktyce oznacza, że przez część roku panuje tam dzień polarny, w rewanżu zimą mają tam noc polarną. Słońce latem przez szereg dni nie zachodzi, by zimą przez taki sam czas nie wynurzać się nad horyzont

I oto mamy miasteczko Barrow leżące właśnie za kołem podbiegunowym - zwykła, zapomniana przez ludzi mieścina gdzieś w górach. Nazajutrz rozpoczyna się noc polarna. Ludzie czynią przygotowania. Część mieszkańców wyjeżdża - dobrze wiedzą, że przez ten czas nie mieliby szans wydostać się z miasteczka. Jednej tylko osobie nie udaje się wyjechać - Stella, była żona szeryfa. Nie wyobraża sobie nawet, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić. Zaczyna się od tego, że ktoś w bestialski sposób morduje psy pociągowe jednego z mieszkańców. Potem giną pojedyncze osoby. Szeryf ogłasza alarm, ludzie kryją się pod domach, jednak jest już za późno - Barrow zostaje zaatakowane przez grupę wampirów. W końcu pozostaje tylko grupka ludzi...

sobota, 13 lipca 2013

Super 8 - horror dla całej rodziny

Super 8

USA 2011
Scenariusz i reżyseria: J. J. Abrams


W oczekiwaniu na "Pacific Rim" jakoś mnie ostatnio wzięło na powtórkę filmów o potworach. I - o dziwo - za najciekawszy uznałem nie żaden z klasyków, ale produkcję nie dość, że raczej nową, to w dodatku nietypową, którą zakwalifikować można jako horror familijny. Chodzi mianowicie o "Super 8" J.J. Abramsa. Twórca ten zasłynął z "Zagubionych", jednego z najdziwniejszych seriali ostatnich lat, a także uznawanego za niezbyt udany (nie wiem, dlaczego) "Cloverfield". Jak widać reżyser lubi pofantazjować, ale jednocześnie chce, żeby jego bohaterowie byli ludźmi nieprzeciętnymi, często samotnymi, pokrzywdzonymi przez los, ale gotowymi stawić czoła przykrej rzeczywistości, a w porywach zmieniający się niemal w herosów. Brzmi jakby znajomo... kimś podobnym byli bohaterowie filmów przygodowych z końca ubiegłego wieku.

W latach 70. i 80. nie brakowało filmów przygodowych, które często ocierały się o fantastykę. Przodował w nich Steven Spielberg. On właśnie zainspirował Abramsa do napisania scenariusza filmu "Super 8", który miał nawiązywać do tamtych czasów i był swego rodzaju hołdem dla Spielberga za natchnienie. Ba, nawet miał dziać się 30 lat temu! Pomysł spotkał się z zainteresowaniem samego Spielberga, który niejednokrotnie pomagał Abramsowi w niektórych momentach. Jego wolą było mianowicie, by film jedynie nawiązywał do tamtych dzieł, ale nie kopiował ich. Skutkiem tego powstał film o jakby znanej konstrukcji, ale nie do końca przewidywalny i zaskakujący.

czwartek, 11 lipca 2013

Wiecznie Żywy - umarli też potrafią kochać

Warm Bodies

USA 2013
scenariusz i reżyseria: Jonathan Levine


Filmy o żywych trupach, zwanych nieco niewłaściwie "zombie" nie kojarzą mi się z wysoką półką. Powiedzmy sobie szczerze - we wszystkich takich filmach fabula jest podobna: mamy zarazę, która wykańcza ludzkość, ale jest grupa bohaterów, która albo znajduje lekarstwo, albo po prostu wszystkie bestie zabija. Kiedy więc zobaczyłem zwiastun "Wiecznie Żywego", traktującego o miłości truposza i żywej kobiety, pomyślałem, że głupota tego filmu przebije wszystko. Jakiż ja bylem głupi i uprzedzony! Poważnie - w życiu bym się nie spodziewał, że łzy mi się zakręcą na filmie o zombiakach.

Film jest bowiem nieprzeciętny - i to pod wieloma względami. Przede wszystkim poznajemy świat po kataklizmie z punktu widzenia żywego trupa właśnie, a konkretnie młodego jeszcze mężczyzny, który jakiś czas temu stał się ofiarą.

wtorek, 9 lipca 2013

Urodziny Toma Hanksa - "mojego" aktora wszechczasów

Wspomniałem jakiś czas temu, że jednym z najbardziej szanowanych przeze mnie aktorów jest Christopher Lee. Najulubieńszym za to - Johnny Depp. Nie zmienia to jednak faktu, że "ulubiony" wcale nie musi oznaczać "najwybitniejszego". A za takiego uważam dzisiejszego solenizanta - Toma Hanksa.

Jest on aktorem co najmniej nieprzeciętnym przede wszystkim dlatego, że jako jeden z nielicznych potrafi doskonale zagrać zupełnie różne postacie, a także w najrozmaitszych gatunkach filmowych. Zaczynał, wydawałoby się, mało ambitnych filmach komediowych. Czy jednak na pewno mało ambitnych? Postacie przez niego odgrywane wcale nie były "przeciętnymi" rolami, o których można było szybko zapomnieć. Moje pierwsze zetknięcie z tym aktorem to film "Skarbonka" ("The Money Pit", 1986), który miałem szczęście oglądać na pirackiej kasecie video jeszcze w czarno-białym telewizorze. Zapamiętałem scenę, w której rozmawia z bogatym i rozpuszczonym chłopcem, któremu grozi w dość oryginalny sposób: "Jeśli nie pożyczysz mi tych pieniędzy, to przestanę cię lubić". Scena ta niby jest śmieszna, ale z drugiej strony jest dość przerażająca, zwłaszcza kiedy samemu jest się w wieku tego dzieciaka. Kto wie, może Tom Hanks sam miał przed oczami swoje niezbyt miłe dzieciństwo?

 
Można się kłócić, która rola Toma Hanksa jest najlepsza. Osobiście stawiam na dwie role: tytułowego bohatera w filmie "Forrest Gump" oraz Jima Lovella w "Apollo 13". Wybór pierwszego filmu jest niemal oczywisty. Wydaje mi się, że osobie w pełni zdrowej na ciele i umyśle bardzo trudno zagrać nawet "zwykłego" fizycznego inwalidę, a co dopiero człowieka upośledzonego umysłowo! A Hanksowi udaje się ta sztuka perfekcyjnie. Porównajmy sobie go jako Forresta w porównaniu z innymi ludźmi: mówi powoli, prosto, z błędami, widać, jak Forrest stara się być za wszelką cenę jak najbardziej "normalny" i bardzo uważnie panuje nad ruchami, czasami jakby lekko nieskoordynowanymi; zwróćmy uwagę, jak dokładnie mówi i dobiera słowa, żeby uniknąć ośmieszenia. A teraz ci z nas, którzy mieli styczność z ludźmi chorymi np. na zespół Downa niech przypomną sobie, jak takie osoby zachowują się wśród ludzi zdrowych. Prawda, że tak samo? Właśnie...

Drugi wybór jest może nieco mniej oczywisty, ale osobiście uważam, że postać Jima Lovella, jednej z legend Ameryki końca lat 60. (był pierwszym człowiekiem, który widział Księżyc z bliska!) była bardzo trudna do zagrania, zwłaszcza że wiele osób doskonale Lovella znało i pamiętało. Czasami wydaje się nam (i taki obraz można wysnuć z kronik i filmów dokumentalnych), że astronauci to niemal "nadludzie" pozbawieni ludzkich odruchów. A w wykonaniu Hanksa Lovell jest ludzki. Cieszy się jak dziecko oglądając gwiazdy, na jego twarzy widać autentyczny lęk, kiedy pojawiają się kłopoty. Pewnie, stara się podtrzymać załogę na duchu, nadrabia miną, ale kiedy nikt nie patrzy, widać na jego twarzy strach.

Mógłbym wspomnieć o wielu innych, nie mniej ciekawych i wymagających rolach w filmach takich, jak "Cast Away", "Szeregowiec Ryan", ale mam na to tylko krótki wpis, a niemal każdy z jego filmów zasługuje na dłuższe omówienie. Nawet uznawany za średnio udany występ w ekranizacjach powieści Dana Browna - o filmach tych można powiedzieć parę złych rzeczy, ale tom Hanks robi wszystko, żeby grana przez niego postać nie wypadła blado. I moim zdaniem znakomicie mu się to udało.

Koniecznie też muszę wspomnieć o tym, że Hanks jest wielkim patriotą, czego nie ukrywa. Nieprzypadkowo został producentem dzieł takich, jak "Kompania braci" czy "Pacyfik" - najdokładniejszych chyba obrazów dotyczących armii amerykańskiej w czasach II Wojny Światowej: bez upiększeń, zbędnego patosu, za to z brudem, śmiercią, lękiem i w porywach aktami bohaterstwa. Niewiele widziałem filmów, w których ukazanoby w sposób tak sugestywny wojnę od strony przeciętnego żołnierza. Cóż, pokrewieństwo z Abrahamem Lincolnem zobowiązuje. Osobiście szanuję też jego proekologiczne podejście do życia. No dobrze, ja w Hanksie szanuję wszystko.

Aktor ten nie raz pokazał, że doskonale daje sobie radę w każdej roli i wierzę, że wielokrotnie to jeszcze udowodni. W każdym razie co najmniej jeden wierny fan z niecierpliwością czeka na jego kolejne filmy. Wszystkiego najlepszego!

sobota, 6 lipca 2013

Oz Wielki i Potężny - czary Thomasa Edisona

Oz the Great and Powerful

USA 2013
Scenariusz: David Lindsay-Abaire, Mitchell Kapner
Reżyseria: Sam Raimi


Każde dziecko ma swoje ulubione zabawki, filmy... i książki, które najpierw mają obowiązek czytać jego rodzice na dobranoc, potem czyta je sobie sam. Wreszcie dziecko dorasta... ale często zachowuje w sercu jakąś książkę, która jest mu szczególnie bliska z czasów, kiedy jeszcze miało się mleczne zęby. Dla jednych ponadczasowym bohaterem jest "Kubuś Puchatek", dla innych "Opowieści z Narnii" - wiele jest tego... Natomiast moją ulubioną była seria powieści opisującą magiczną krainę Oz. Wracało się do niej raz po raz, poznawało coraz to nowe przygody i marzyło o zamieszkaniu w niej (w krainie Oz ludzie nie umierali, podobnie ich zwierzęta, które w dodatku mówiły - istny raj).

czwartek, 4 lipca 2013

Incepcja - jawa we śnie

Inception

USA, Wielka Brytania 2010
scenariusz i reżyseria: Christopher Nolan


Nie wiem, ilu z Was pamięta, jak krytycy i publiczność przyjęli "Titanica". Ja pamiętam: ochy i achy, cudowny film, wspaniałe kreacje, olśniewające kostiumy i tym podobne. Potem, nie pamiętam już dlaczego, coś się zmieniło: "Titanic" stał się beznadziejny, podobnie jak aktorzy w nim grający. Bo tak.

A ja pozostałem jedynym znanym mi człowiekiem, który nigdy nie wstydził się, że "Titanic" się podobał, a także na pewno jedynym znanym mi facetem, który przyznaje się do słabości do Leonarda DiCaprio. Już od czasów "Co gryzie Gilberta Grape'a" wiedziałem, że ten pan jest dobrym aktorem i że warto oglądać filmy z jego udziałem. Dlatego nie wahałem się ani chwili z decyzją o pójściu do kina na "Incepcję", pomimo skrajnie odmiennych opinii na temat tej produkcji. Co prawda bałem się, że dostanę jedynie lekko odświeżoną wersję "Matrixa", ale miło się rozczarowałem.

poniedziałek, 1 lipca 2013

American Horror Story - horror nie umarł

American Horror Story

Horror to bardzo niejednolity gatunek i różne są wobec niego wymagania. Jedni uważają (cytat dosłowny), że "nie ma mowy o horrorze, jeśli nie ma dużo krwi", inni - że prawdziwy horror jest wtedy, kiedy człowiek ma ochotę schować się pod kołdrą/kocem, a potem boi spać po ciemku. Osobiście nie jestem fanem filmów gore i zdecydowanie preferuję filmy należące do drugiej kategorii. Oprócz tego uwielbiam też stawiane przeze mnie na innej półce filmy grozy - takie jak ekranizacje powieści Brama Stokera lub Mary Shelley, w których nie ma krwi, w zasadzie nie ma się czego bać, ale za to budujące specyficzny nastrój mrocznych tajemnic i niepokoju.

Na podstawie tego wstępu łatwo przewidzieć, że ideałem horroru jest film, jak to się mówi, "klimatyczny", który jednocześnie skutecznie zniechęci mnie do wchodzenia do ciemnych pomieszczeń bez uprzedniego włączenia światła. Takich perełek jest jednak niewiele. Na szczęście jednak zupełnym przypadkiem zobaczyłem raz reklamę serialu "American Horror Story" i postanowiłem sprawdzić, o czym rzecz. Nie żałuję.