piątek, 29 sierpnia 2014

Lucy - film tak zły, że już nieśmieszny

Lucy

Francja 2014
Scenariusz i reżyseria: Luc Besson

Jako miłośnik kina spod znaku "Zabójczych ryjówek" nie jestem bardzo wymagający względem kina. Albo inaczej: podoba mi się wiele filmów zwyczajnie kiepskich, bo mają w sobie coś, co nie pozwala mi przejść obok nich obojętnie lub zwyczajnie mnie bawią. I jeśli oceniam jakiś film nisko, to naprawdę mocno musi mi się narazić. Zdarza się. Ale nigdy, przenigdy bym nie pomyślał, że taką przykrą niespodziankę sprawi mi nikt inny, tylko ulubiony reżyser czasów studenckich - Luc Besson. "Leona zawodowca" do dzisiaj uważam za jedno z najlepszych dzieł w historii kina. "Piąty element"... cóż, nie był to może film wybitny, ale przedstawiony świat, fabuła i obsada aktorska potrafiły to starannie zamaskować. Mając w pamięci te produkcje, nie zastanawiałem się nad wycieczką do kina na "Lucy". I co? Wydałem 11 zł (promocja taka) na film tak zły, że trafiłby do dziesiątki najgorszych (a z pewnością najgłupszych) filmów, jakie widziałem kiedykolwiek.

Ci, którzy moją pisaninę jakiś czas śledzą, mogą się zdziwić, że nie podoba mi się film, w którym coś jest nie takie, jak należy - przecież niejednokrotnie polecałem niskobudżetowe "dzieła" klasy "B". Owszem, ale jest różnica. Filmom klasy "B" potrafię wiele wybaczyć. Takie filmy mają ograniczony budżet, więc są z założenia niedoróbkami, z kiepskimi efektami, pisanym na kolanie scenariuszem i aktorami początkującymi bądź niezdolnymi do wykrzesania z siebie czegokolwiek więcej poza dramatycznym wrzaskiem z jednoczesnym trzymaniem się za twarz na widok potwora z gumy. Jednak w wypadku filmów z założenia ambitnych, dysponujących sporym budżetem, przy którym pracują doświadczeni i raczej wysoko oceniani ludzie wszelkie braki już rażą. A w "Lucy" takich rzeczy jest sporo. 

piątek, 22 sierpnia 2014

Sinister - walka z własnym obłędem

Sinister

USA 2012
Scenariusz: C. Robert Cargill, Scott Derrickson
Reżyseria: Scott Derrickson

Jakże często zdarzają się nam przykre rozczarowania: film, który miał być pewnym "hiciorem" okazał się być nudny, nieciekawy, źle nakręcony. O wiele rzadziej zdarzają się sytuacje odwrotne: coś, po czym spodziewamy się najwyżej lekkiej rozrywki, okazuje się być całkiem przyzwoitym filmem, o którym nie jest łatwo zapomnieć. I taki właśnie jest dwuletnie już dzieło scenarzysty i reżysera "Egzorcyzmów Emily Rose" noszące tytuł "Sinister".

Podobnie jak wspomniane "Egzorcyzmy..." film mieści się na pograniczu kryminału, thrillera i horroru. Zaczyna się od sceny zbrodni naprawdę, nie ukrywam, odrażającej. Jednak biorąc pod uwagę temat filmu należy się na to przygotować i uodpornić. Rzecz jest bowiem o dziennikarskim śledztwie mającym na celu wykrycie sprawców masowych morderstw. Bohaterem jest Ellison, autor powieści kryminalnych, w których osią fabuły są prawdziwe zbrodnie. Chcąc zadośćuczynić żonie, która ma dość strachu, że materiały te przypadkiem mogą wpaść w ręce dzieci i która sama też ma dosyć ciągłego oglądania krwawych jatek, postanawia napisać swoją ostatnią w tym tonie, ale największą powieść. W tym celu wraz z rodziną wprowadza się do domu w małym miasteczku - domu, w którym kilka lat wcześniej popełniono straszliwą zbrodnię: ktoś powiesił całą mieszkającą tu rodzinę. Pewnego wieczora wpadają mu w ręce filmy nakręcone na przestrzeni wielu lat na taśmie 8 mm. Są na nich nagrane zbrodnię - ta i kilka innych, które wydarzyły się w innych miejscach i innym czasie, ale miały podobny przebieg. Sprawców tych masakr nigdy nie odnaleziono. Ellison zamierza za wszelką cenę dowiedzieć się, kto zabił, mimo że sprawa coraz gorzej wpływa na jego rodzinę. W dodatku zdaje sobie sprawę, że najwyraźniej ktoś podrzuca mu kolejne materiały.

piątek, 15 sierpnia 2014

Twarze w tłumie - jak to jest, gdy nikogo nie poznajesz?

Faces in the Crowd

USA, Kanada, Francja 2011
Scenariusz: Julien Magnat, Kelly Smith, Agnes Caffin
Reżyseria: Julien Magnat

Banalnie zabrzmi twierdzenie, że widok znajomych twarzy dodaje nam otuchy. O wiele fajniej jest iść na imprezę ze znajomymi niż samemu; jadąc na wycieczkę w dalekie kraje dobrze jest jechać z kimś - przynajmniej nie jest się samotnym. A już w ogóle dobrze jest, kiedy po prostu można spotkać się z przyjaciółmi i otaczają nas radosne pysie dobrze znanych i kochanych ludzi. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele zawdzięczamy jednej rzeczy: umiejętności rozpoznawania twarzy. Co by było, gdyby nas tej umiejętności pozbawić? Przechodząc obok przyjaciela nie powiedzielibyśmy mu "cześć". Siedząc na rodzinnej kolacji musielibyśmy uwierzyć na słowo, że to nasi krewni - bo z twarzy byśmy ich nie pamiętali. Idąc do pracy musielibyśmy od nowa poznawać wszystkich kolegów, a po każdym wyjściu do toalety widzielibyśmy innych ludzi. Gdybyśmy tak mieli, to pewnie w krótkim czasie 90% znajomych uznałoby nas za idiotów albo świrów.

Brzmi dziwacznie? A tymczasem są ludzie, dla których nie jest to żadna fikcja ani fantastyka. Otóż istnieje dolegliwość zwana prozopagnozją, która objawia się tym, że człowiek nie jest zdolny rozpoznać twarzy innej osoby. Ludzie z tą dolegliwością nie mają najmniejszych kłopotów ze wzrokiem ani pamięcią. Rozróżniają kolory, widzą kształty, czytają litery i cyfry. Co więcej, są w stanie zwrócić uwagę na to, że ktoś ma bródkę, ktoś inny pieprzyk na policzku czy bliznę na czole. Po prostu nie umieją tego złożyć w całość. Nie umieją zapamiętać WSZYSTKICH cech twarzy i skojarzyć, że już taką widzieli. Kiedy człowiek z prozopagnozją stoi na ulicy, wszystkie twarze zlewają się w jego oczach i co chwila zmieniają. Kiedy patrzy na ukochaną osobę, za każdym mrugnięciem powiek widzi inną twarz. Dolegliwość na tyle osobliwa, że sama z siebie jest świetnym tematem na film.

Film, a konkretnie thriller kryminalny "Twarze w tłumie". Bohaterką jego jest Anna Merchant, nauczycielka w podstawówce pewnej metropolii, w której od roku grasuje seryjny morderca zwany "Płaczącym Jackiem", gdyż policja odkryła ślady jego łez na ciele każdej z ofiar. Pewnego wieczora Anna idzie z koleżankami na imprezę i chwali się, że jej facet ma zamiar się jej oświadczyć. Kiedy w radosnym nastroju  wracając do domu przechodzi mostem, przypadkiem jest świadkiem kolejnego zabójstwa w wykonaniu "Płaczącego Jacka". Przypadek sprawia, że ten ją zauważa, atakuje i zrzuca z mostu. Spadając do wody, Anna uderza głową o barierkę. Budzi się w szpitalu - oszołomiona i przerażona, w obcym pomieszczeniu, otoczona przez nieznajome osoby, które chcą ją schwytać. Stopniowo zaczyna rozumieć, że nieznajomi to jej przyjaciółki i narzeczony. Anna dowiaduje się, że na skutek uszkodzenia mózgu nigdy już nie będzie rozpoznawać twarzy, już na zawsze wszyscy dookoła będą dla niej obcy. Rozpoczyna terapię mającą na celu umożliwienie funkcjonowania w społeczeństwie. Jednocześnie toczy się śledztwo - morderca wie, że Anna przeżyła i będzie chciał ją zabić. Anna musi mieć się na baczności, ale jak to zrobić, gdy nie umie rozpoznać nikogo wokół siebie? Nawet nie umie pomóc w śledztwie, bo nie umie opisać napastnika.

"Twarze w tłumie" nie są zwykłym thrillerem. Pewnie, mamy znane wątki: bohaterkę będącą jedyną, która przeżyła atak szaleńca; seryjnego mordercę, który prześladuje bohaterkę. Tylko że tego dania nikt nigdy w ten sposób nie podał. Anna nigdy nie jest pewna, z kim rozmawia i czy jej rozmówca jest w istocie tym, za kogo się podaje, osoby dookoła niej bez przerwy zmieniają twarze (w jaki sposób, powiem za chwilę) i nic tu nie jest pewne. Raz Anna ucieka przed domniemanym mordercą, by dowiedzieć się za chwilę, że to nieszkodliwy przechodzień. Patrząc na swojego narzeczonego, co chwila widzi w nim innego człowieka - ale nie w przenośni, lecz dosłownie. Ciekawie wpływa to na rozwój akcji - otóż do samego końca widz nie jest w stanie przewidzieć czy domyśleć się, kto jest winien, a kogo można obdarzyć zaufaniem.

Oddanie sposobu widzenia świata przez osobę chorą jest zawsze trudne, jeśli nie niemożliwe. Teoretycznie łatwo jest ukazać świat oczami daltonisty - wystarczy zastosować odpowiedni filtr i już. Ale jak pokazać świat bez twarzy? Jak przekazać widzowi okropieństwo braku umiejętności rozpoznawania kogokolwiek? Tutaj się udało i to za sprawą stosunkowo łatwego, ale oryginalnego zabiegu. Otóż wszystkie kluczowe postacie grane obsadzone są przez jednego "najważniejszego" aktora oraz przez co najmniej kilku innych. Tylko narzeczonego Anny gra aż 15 osób! Kiedy tylko Anna odwraca wzrok od osoby, która obok niej stoi, dotychczasowy aktor był zastępowany kolejnym. Bywa, że między jednym a drugim ujęciem aktorzy grający różne postacie zamieniają się ubraniami. Podczas kręcenia zdjęć zbiorowych, np. w klubie, wszyscy goście są ucharakteryzowani tak, by z twarzy wyglądali identycznie, a podczas ujęć w metrze czy na ulicy widać, że osoby stojące obok Anny co chwila zmieniają wygląd (ale nie ubiór). A w lustrze nigdy nie widzimy odbicia Milli Jovovich - zawsze jest to inna aktorka.

Efekt, choć uzyskany prostymi stosunkowo metodami, jest niesamowity i autentycznie przerażający. Widz może zobaczyć świat oczami Anny i wręcz poczuć jej strach i oszołomienie. Podobnie jak Anna, nigdy nie możemy być pewni, z kim bohaterka rozmawia i czy jest tym, za kogo się podaje. Osoba pozornie miła nagle "otrzymuje twarz" domniemanego bandyty, nieznajomy przez chwilkę wygląda jak przyjaciel... Nagle zaczynamy rozumieć, jak może czuć się osoba, która nie widzi dookoła siebie żadnej przyjaznej twarzy; i to jest naprawdę przytłaczające. Łatwiej jest sobie wyobrazić, jak musi czuć się człowiek niezdolny do zapamiętania i rozpoznania ludzi, których widzi niemal cały dzień. Prozopagnozji poświęcono w filmie sporo czasu - mamy tutaj dość szczegółowo omówione wszelkie kłopoty, na jakie natrafiają chorzy i metody radzenia sobie wśród ludzi. Jak to zwykle bywa - najtrudniej jest o zwykłe ludzkie zrozumienie. I nietrudno to zrozumieć - ostatecznie niełatwo jest rozmawiać z osobą, którą znasz przez lata, a ta zachowuje się, jakby cię widziała pierwszy raz na oczy.

I jeszcze parę słów o kwestiach technicznych i grze aktorów. W roli Anny wystąpiła miłość mojego dzieciństwa, czyli Milla Jovovich. Moim skromnym zdaniem "Twarze w tłumie" dowodzą, że wbrew złośliwym opiniom potrafi ona zagrać i w poważniejszych produkcjach. A trzeba zauważyć, że rola kobiety dotkniętej tak nietypową dolegliwością z pewnością do prostych nie należała. Innych aktorów trudno mi ocenić z powodów wspomnianych wyżej - zmieniali się tak szybko, że w zasadzie stanowili tylko dekorację. Gorzej z charakteryzacją - Anna tuż po przebudzeniu ma pełen makijaż na twarzy, po walce z napastnikiem raz ma dwie rany, a za chwilę jedną. Takich zgrzytów troszkę jest i gdybym nie był przyzwyczajony dzięki zamiłowaniu do filmów klasy "B", to bym się zdrzaźnił.

Podsumowując: "Twarze w tłumie" to jeden z ciekawszych, a z pewnością jeden z najoryginalniejszych znanych mi thrillerów. Niestandardowa fabuła i prosta, acz skuteczna technika zdjęć i montażu to największe plusy tego filmu i drobne niedociągnięcia nie są w stanie dobrego wrażenia zniweczyć. Zakończenie też jest dość zaskakujące, więc za bardzo się nie ma czego przyczepić. Solidne, dobrze zrealizowane kino.

piątek, 8 sierpnia 2014

Robin Crowe... znaczy Robin Hood lepszy od innych

Robin Hood

Wielka Brytania, USA 2010
Scenariusz: Brian Helgelard
Reżyseria: Ridley Scott

Legendę o Robin Hoodzie zna każdy. A kto wie, jak powstała? Za pierwowzór bohatera uznaje się czasem wyjętego spod prawa łucznika Robina Hode'a, który od 1225 roku musiał uciekać przed prawem z powodu długów. Z czasem Hode zamienił się w "Hood" (maleńka gra słów), dodano wesołą kampanię (pierwowzór zapewne też miał towarzyszy - trzeba było tylko ich nazwać), pojawiła się lady Marion - i legenda gotowa. Prawie... bo jeszcze przydałoby się osadzić ją w "ciekawszych" czasach. Z pomocą przyszła historia - a właściwie jedna postać, Jan bez Ziemi; prawdopodobnie najgorszy król w dziejach Anglii. Tak nielubiany, że już nigdy żaden król angielski nie nosił tego imienia. Znienawidzony przez wszystkich, nieudolny, okrutny i samolubny, skłócony z tamtejszymi możnowładcami - idealny zły charakter! Do tego wystarczy dodać jego przeciwieństwo - "szlachetnego" Ryszarda Lwie Serce, który oczywiście staje po stronie Robina i już wszystko jest na miejscu. Legenda o Robin Hoodzie to wdzięczny temat dla filmu. Dzielny, wyjęty spod prawa bohater, który pomaga biednym walcząc z nieuczciwym szeryfem i księciem, wątek miłosny... Idealny materiał na film!

Wszystko fajnie, ale historycznie trochę nie tak. Ryszard Lwie Serce prawdopodobnie nie znał słowa po angielsku, a "swoje" królestwo traktował wyłącznie jako źródło finansowania kolejnych wypraw wojennych. W Anglii prawie nie przebywał. Z kolei Jan bez Ziemi dopiero po przejęciu pełni władzy pokazał, co potrafi. To, że Robin doskonale posługiwał się łukiem, świadczyć musiało o jego niskim pochodzeniu. Ślub szlachcianki z człowiekiem z gminu był zaś w tamtych czasach zupełnie niemożliwy. Na dodatek filmów i seriali o Robin Hoodzie trochę już powstało - jak nakręcić coś oryginalnego? Jak nadać historii o banicie z Sherwood trochę świeżości? Na szczęście z pomocą przychodzi fantazja scenarzysty i wsparcie historyków. Dzięki temu można legendę opisać w sposób nieco bardziej wiarygodny, a na dodatek film wydaje się nowatorski. Podobnie uczynił Wolfgang Petersen kręcąc niesłusznie niedocenioną "Troję". I tak w 2010 roku powstał "Robin Hood", który ma mniej wspólnego z legendą, za to więcej - z historią.

Kręcąc Robin Hooda, Ridley Scott nieco zmienił czas akcji. Zwykle jest to mniej więcej rok 1194, gdy Ryszard Lwie Serce przybył do Anglii, by uspokoić nastroje i swojego brata. Tutaj mamy zaś rok 1199. Król Ryszard przebywa we Francji, gdzie dowodzi armią oblegającą zamek hrabiego Limousine. Wśród podkomendnych króla wyróżniają się trzy osoby: znakomity łucznik Robin Longstride oraz trójka piechurów: Mały John i Will zwany Szkarłatnym oraz Allan. Cała czwórka dokonuje cudów męstwa, jednak zostają surowo ukarani za kilka słów szczerości wypowiedzianych w obecności króla - na jego życzenie. Następnego dnia król został postrzelony przez kusznika z zamku. Robin i jego koledzy uwalniają się i postanawiają wrócić - stracili szacunek dla kraju i chęć walki. Po drodze spotykają resztki oddziału Anglików. Rycerze ci wieźli do kraju koronę, ale zostali napadnięci przez Francuzów. Ostatni z oddziału, sir Robert z Loxley, prosi Robina o przekazanie korony matce Ryszarda, a swojemu ojcu - miecza. Początkowo niechętny, Robin przysięga rycerzowi dostarczenie przesyłek.

Dla własnego bezpieczeństwa Robin i jego kompani wracają do kraju w przebraniach rycerzy. Po ceremonii przekazania korony jadą do Loxley, gdzie Robin poznaje wdowę po sir Robercie, Marion, która z trudem panuje nad upadającym majątkiem, gnębiona w dodatku przez pazernego proboszcza i miejscowego szeryfa. Niewidomy ojciec kobiety wpada na pomysł - Robin zostanie w Loxley jako sir Robin i wraz z przyjaciółmi pomogą w odbudowie świetności majątku. A czas ku temu jest najwyższy - przywódca zamachowców przedostaje się do Anglii. Udając wiernego poddanego, radzi świeżo koronowanemu królowi Janowi zaostrzenie polityki podatkowej. Budzi to zrozumiałą niechęć możnych, a w dodatku wielu z nich nie stać na zapłacenie nowych danin. Część ludzi się buntuje, kraj staje na  krawędzi wojny domowej. Wszystko to jest zgodne z planem króla Francji, który tylko czeka na okazję, by zaatakować Anglię. Jedynym który zaczyna domyślać się prawdy, jest właśnie Robin. Problem w tym, że nie może ujawnić tożsamości, gdyż za podszywanie się pod rycerza grozi kara śmierci.

"Robin Hood" nie jest tylko kolejną adaptacją znanej legendy, jest raczej wprowadzeniem do niej. Z filmu poznajemy przede wszystkim pochodzenie Robin Hooda - i wszystko jest w miarę wiarygodne historycznie. Poznajemy Robina jako łucznika, a więc człowieka z gminu - w tamtych czasach łuk był uważany za broń "niehonorową", gdyż nie walczyło się nim twarzą w twarz. Dowiadujemy się, jakim cudem stał się możliwy jego romans z lady Marion - kobietą z wyższych sfer. Słusznie zauważono w filmie, że podszywanie się pod rycerza groziło śmiercią, ale rzecz jest w miarę wiarygodnie załatwiona: a trzeba wiedzieć, że pod względem ogólnie rzecz ujmując obycia angielscy chłopi znacznie różnili się od polskich i prezentowali wyższy szeroko pojęty poziom. Robinowi stosunkowo łatwo byłoby wejść w rolę - zwłaszcza że na rycerstwo miał okazję się napatrzeć, a więc i poznać jego zwyczaje.

Właśnie "historyczność" jest najmocniejszą stroną tej wersji "Robin Hooda". Nie mam tu na myśli samych wydarzeń. Nie jestem z wykształcenia historykiem i nie mam na tyle dużej wiedzy, by ustalić z całą pewnością, czy faktycznie miała miejsce próba inwazji Francuzów na Wyspy Brytyjskie. Chociaż akurat mogę potwierdzić, że okoliczności śmierci Ryszarda Lwie Serce były takie, jak ukazano w filmie. Pewne rzeczy na pewno "nagięto" na potrzeby fabuły". Natomiast film jest bezcennym źródłem informacji o codziennym życiu mieszkańców XII-wiecznej Anglii. Spójrzmy chociażby na stroje - zarówno rycerstwa, jak i chłopów. Przypatrzmy się wyposażeniu domów, ulicom miast i wsi. Na uwagę zasługuje jeden fakt: czysto wówczas nie było, wiadomo, ale obalono mit o braku higieny mieszkańców średniowiecza. Otóż ówcześni ludzie nie bali się zabrudzić, zresztą błoto i brud były wszędzie, ale jednocześnie często się kąpali, chociaż nie tyle ze względów zdrowotnych, co estetycznych.

Bardzo dobrze oddano też kwestie społeczne. Wspomniałem już o pochodzeniu Robin Hooda - łuki były wówczas bronią biedoty, która zwykle nie nosiła mieczy, ale broń jakąś musieli mieć. Anglicy swoich chłopów uzbroili w długie łuki, które pozwalały razić rycerzy na odległość nawet do 150 m i nieraz decydowały o zwycięstwie w boju. Nie zmieniało to faktu, że łucznicy byli uważani za gorszy rodzaj wojska i ludzi - mimo że był z nich większy pożytek, niż z rycerstwa. I jak można zauważyć - nawet nie nosili mieczy. Ukazano też wyraźnie, że duchowieństwo było bardzo silnie podzielone - bogaci hierarchowie kościelni nie wahali się wykorzystywać zabobonnego lęku "prostaczków" i łupić ich ze wszystkiego, zaś pomniejsi duchowni żyli wśród ludzi i nierzadko wykonywali różne prace. Przypadkiem ukazano też znaczącą rolę duchowieństwa w rozwój kultury agrarnej - to właśnie mnisi i księża nauczyli się np. hodować pszczoły, a także nowoczesnych metod wysiewu, uprawy roli itp. Ukazano też pomijany zwykle, a dość niestety popularny aspekt średniowiecza w postaci band młodocianych wyrostków, którzy - pozbawieni domów i rodzin - musieli sami zdobywać pożywienie i ubranie, a zdobywali je najczęściej napadając na podróżnych i rabując wioski.

Bardzo mocną stroną filmu jest obsada aktorska. Russel Crowe po raz kolejny udowodnił, że jest absolutnie najlepszym aktorem wszech czasów, a przy okazji - że wręcz został stworzony do ról w filmach kostiumowych. Perfekcyjnie prezentował się w kapitańskim mundurze w "Panu i Władcy", a teraz równie świetnie wygląda i czuje się w kolczudze. W rolę lady Marion wcieliła się Cate Blanchett, której niepospolita uroda znakomicie pasuje do tej roli. Blanchett wygląda na kobietę silną duchem, a filmowa lady Marion musiała taka właśnie być: mieć poczucie własnej wartości i pozycji społecznej, a jednocześnie nie bać się wykonywać cięższych prac. Warto zauważyć, że nie ubiera się bogato - należy do sfery wyższej, ale nieco zubożałej. Świetnie wypadają też Kevin Durand jako Mały John, a także Mark Strong jako demoniczny niemalże Godfrey - doradca króla Jana na usługach Francuzów i główny antagonista w filmie. Świetnie też wypadł Oscar Isaac jako Jan bez Ziemi - nieczuła, chciwa, egoistyczna i cyniczna bestia w ludzkiej skórze.

Cudna w tym filmie jest charakteryzacja i sceneria - jak przystało na angielski film kostiumowy: nie ma cudownie znikających ran (chyba że ma to świadczyć o upływie czasu), ludzie po podróży są jak należy brudni, siadając do stołu są przynajmniej w pewnym stopniu oczyszczeni. Łucznicy używają strzał, a kusznicy - bełtów (dziwne, ale dawniej te "szczegół" był pomijany). Nie ma anachronizmów w stylu naczyń z innej epoki. Pięknie oddano też herby na chorągwiach i tarczach; widać, że ktoś zadał sobie trud konsultacji ze specjalistami od heraldyki, by uniknąć "wtopy" typu umieszczenia metalu na metalu w herbie (sami sprawdźcie sobie, co to znaczy, he, he). Ukazano też rzecz niebagatelną - żeglugę. Idealnie odzwierciedlono mianowicie kształt i ożaglowanie statków, a także warunki podróżowania w XII wieku. W tym fakt, że niekiedy nawet duże statki żaglowe wyposażone były dodatkowo w wiosła, by móc pływać po rzekach. Warto zwrócić uwagę na "furty" rozładunkowe na statkach przewożących konie - to nie wymysł; w tamtych czasach naprawdę istniały jednostki skonstruowane na kształt współczesnych promów i temu samemu służących! Niestety występowały pewne problemy ze szczelnością (również pokazane na filmie!), przez co takie "promy" często tonęły...

"Robin Hood" Ridleya Scotta jest moim zdaniem najlepszą z poznanych przeze mnie ekranizacji przygód banity z Sherwood - w każdym razie jeśli chodzi o filmy. Nie trzyma się kanonicznej wersji legendy, ale dodaje jej realizmu i po prawdzie dla mnie jest nawet bardziej fascynująca niż "oryginał". Trudno mi po prawdzie nawet namierzyć mi jakąś słabą stronę. Na upartego mogłoby nią być odejście od znanej wersji legendy - ale z mojego punktu widzenia to nawet zaleta. Polecam, nie tylko miłośnikom średniowiecza.

piątek, 1 sierpnia 2014

Jack Strong - czy szpieg to zdrajca, czy bohater?

Jack Strong

Polska 2014
Scenariusz i reżyseria: Władysław Pasikowski

Regularnie spotykam się z zarzutem, że nie opisuję w ogóle polskich filmów. To nieprawda - przecież opisałem... no cóż, dwa jak dotąd. Problem w tym, że w polskiej kinematografii nie ma niczego, co by mnie zachwycało. Jakoś tak się składa, że dramaty mnie na ogół nudzą, kino moralnego niepokoju jest zbyt nachalne i po prawdzie znam filmy animowane, które mają więcej do powiedzenia. Ale największy problem polega na tym, że bardzo niewielu polskich reżyserów przyjmuje do wiadomości, że kino powinno przede wszystkim służyć rozrywce - co wcale nie znaczy, że przy okazji nie może sięgać na górną półkę. Jednym z nielicznych, którzy tę prawdę rozumieją i się do niej stosują, jest Władysław Pasikowski.