piątek, 8 kwietnia 2016

Zew Cthulhu - Cthulhu fhtagn!

The Call of Cthulhu

USA 2005
Scenariusz: Sean Branney
Reżyseria: Andrew Leman

Howard Phillips Lovecraft to postać nietuzinkowa, o którym napisano już sporo; ja tylko dodam, że w moich oczach jest mistrzem tworzenia nastroju grozy. Wrażenie to potęgują bohaterowie będący narratorami opowiadań. Niemal zawsze są to ludzie inteligentni, oczytani, stojący twardo na ziemi. Kiedy napotykają rzeczy nieznane, próbują znaleźć racjonalne wyjaśnienie, jednak ciekawość powoduje, że zgłębiają tajemnicę i koniec końców muszą zaakceptować fakt, że istnieją obok nich zjawiska i istoty, których nie da się ogarnąć rozumem czy naukowo wyjaśnić. Kompletna obcość i groza tego, z czym mają do czynienia przyprawia ich czasem o szaleństwo.

Najpiękniejszym i najsłynniejszym tego przykładem jest "Zew Cthulhu" - opowiadanie, którego chyba nie trzeba opisywać. Nawet osoba nieznająca zupełnie twórczości Lovecrafta na pewno zna miano Wielkiego Przedwiecznego i kojarzy jego sylwetkę. Swoją drogą to niezwykłe, jak mocno wizerunek Cthulhu zakorzenił się w kulturze masowej. Niewątpliwie jest to zasługa samego Lovecrafta i świata, który tworzył konsekwentnie, z dbałością o szczegóły i spójność. Samo opowiadanie do dzisiaj zachwyca dokładnością opisów i danych z różnych dziedzin nauki, które nadają pozór niemal reportażu. Nie dziwota, że są na świecie ludzie, którzy zdają sobie sprawę, że "mity Cthulhu" to fikcja literacka, ale opowiadająca o realnie istniejących istotach, które czekają na swój czas. 




Prozę pisaną w taki sposób niezwykle trudno jest niestety przenieść na ekran. Pamiętajmy, że ogromna większość dzieł Lovecrafta prawie nie zawiera dialogów, ewentualnie występują dość długie monologi. Do tego trudno jest stworzyć w filmie nastrój grozy za pomocą samych tylko scen, gestów i słów. Skutkiem tego praktycznie nie powstał do dziś żaden film na podstawie prozy Mistrza, który prawdziwie i wiernie przenosiłby na ekran atmosferę literackiego pierwowzoru. Owszem, istnieje kilka filmów nawiązujących do jego dziel, ale zwykle nie mają w sobie tego przejmującego ładunku grozy bądź są - jak "Reanomiator" - krwawą łaźnią niemającą nic wspólnego z klimatem opowiadań. Z jednym chwalebnym wyjątkiem, jakim jest niezależny i co ciekawe - czarno-biały i niemy film "Zew Cthulhu" z 2005 roku.

O czym jest film, pisać chyba nie muszę, ale że znajomość dzieł Lovecrafta nie jest obowiązkiem, krótką zajawkę zamieszczę. Głównym bohaterem jest uczony, który bada spadek po zmarłym wuju. Elementem spadku jest skrzynka zawierająca wycinki z gazet oraz tajemniczą figurkę z gliny. Czytając zapiski, bohater dowiaduje się o tajemniczych praktykach religijnych, jakie mają miejsce na całym świecie, a których obiektem kultu jest istota zwana Chtulhu, której wizerunek widnieje w płaskorzeźbie. Stwór ten czeka uśpiony w zatopionym mieście R'lyeh i obudzi się, gdy gwiazdy ułożą się w odpowiednim porządku. Mimo braku aktywności Cthulhu wpływa na umysły ludzi, wywołując u nich choroby i przywołując koszmary o podobnych mu istotach.

Początkowo, gdy dowiedziałem się o tym filmie, uznałem, że to zapewne forma żartu. Jednak już po kilku minutach przekonałem się, że moje lęki były niepotrzebne. Efekt finalny to film, który - mimo niewątpliwie niskich kosztów produkcji i pewnych niedostatków z tym związanych - idealnie wpasowuje się w klimat opowiadań Lovecrafta. Przez brak kolorów sprawia wrażenie ponurego i mrocznego. Skutkiem ubocznym jest też zatuszowanie kilku niedostatków w efektach wizualnych. Z kolei stworzenie filmu niemego pozwoliło jego twórcom operować wyłącznie obrazem - podobnie jak Mistrz posługiwał się jedynie słowem, bez rozpraszających czytelnika dialogów. Przyznać trzeba, że w wypadku "Zewu Cthulhu" to bardzo dobry pomysł, jako że praktycznie całe opowiadanie to wspomnienia narratora o tym, co wyczytał w odnalezionych wycinkach prasowych,

Film niemy wymuszał u aktorów "teatralny" sposób grania; chodzi o to, że musieli posługiwać się ekspresją, jaka w realnym świecie nie ma miejsca. W "Zewie Cthulhu" taka nienaturalna ekspresja również występuje i, jak można się spodziewać, w tym przypadku zupełnie nie razi. Przeciwnie - dzięki temu, że nie ma słów, widz może skupić się na oglądaniu twarzy bohaterów i przekonać się, jak wiele może powiedzieć ludzka twarz. Dzięki temu możemy obserwować początkowe znudzenie bohaterów, potem zaciekawienie, przechodzące następnie w niepokój, aż wreszcie w czystą grozę i przerażenie, kiedy dociera do nich świadomość, z czym się zetknęli. Szczególnie jest to widoczne w scenach, w których osoby jeszcze niedoświadczone kontaktem z Przedwiecznymi spotykają tych, co wiedzą, jaka groza skryta jest w głębinach oceanu.

A jak film prezentuje się wizualnie? Przyznam, że tu również przyjemnie mnie zaskoczył. Efekty wizualne są z konieczności uproszczone, ale i tak robią wrażenie. Rzeźba przedstawiająca Cthulhu jest wykonana tak, jakby faktycznie pochodziła z dzikiego plemienia - jest pozbawiona szczegółów, ale dość wyrazista zupełnie jakby niewprawne ręce próbowały maksymalnie wiernie oddać wygląd bóstwa. Cyklopowe miasto R'lyeh, opisane jako przyprawiające samym wyglądem o szaleństwo, z budowlami o formach i proporcjach zupełnie nieludzkich, zostało pokazane w sposób całkiem pomysłowy: Wygląda jak przegląd "figur niemożliwych", gdzie ściany i krawędzie schodzą się pod najrozmaitszymi kątami. Wydaje się śmiesznie, ale jak sobie wyobraziłem, że miałbym po czymś takim chodzić i to oglądać... Człowiek z niecierpliwością wypatrywałby chyba jakichś sensownych proporcji i kątów prostych, a po pewnym czasie przestał odróżniać górę od dołu. A co do tytułowego bohatera... Tutaj również podziwiam pomysłowość twórców. Przy okazji ponownie okazało się, że czarno-biały obraz ma tę zaletę, że nie widać pewnych niedoróbek i potwór wcale nie wygląda groteskowo - chociaż przy tym budżecie zapewne mógłby.

"Zew Cthulhu" to jeden z najbardziej oryginalnych filmów, jakie ostatnimi czasy oglądałem. Proste i surowe wykonanie wyszło mu na korzyść, gdyż idealnie wpisuje się w klimat prozy Lovecrafta i doskonale oddaje grozę towarzyszącą każdemu zdaniu opowiadania. W każdym razie film polecam; nawet jeśli ktoś nie przepada za taką tematyką, to przynajmniej jako ciekawostkę warto go obejrzeć. A ja? Aż sobie przypomniałem, że zawsze pod koniec marca, kiedy ponoć oddziaływanie Cthulhu jest najsilniejsze, zawsze miewam koszmary. A może to wszystko prawda?

1 komentarz: