Ghost Rider
USA, Australia 2007Scenariusz: David S. Goyer, Mark Steven Johnson, Shane Salerno
Reżyseria: Mark Steven Johnson
Jak nienawidzę samochodów, tak samo mocno kocham motocykle. Sam jeździć na tym nie umiem, ale kiedy tylko we Wrocławiu odbywa się jakiś zlot motocyklowy, zawsze się pojawiam po to, żeby popatrzeć na te cudne maszyny. Obserwując je i ich właścicieli, utwierdzam się w przekonaniu, że motocykl to nie tylko wozidełko do przenoszenia się z miejsca na miejsce - to styl życia.
Jeszcze wyraźniej jest to widoczne w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Kraj ten oferuje ogromne przestrzenie, długie drogi i nieziemskie krajobrazy - idealne warunki do uprawiania turystyki motocyklowej. Z daleka od wielkich miast czymś normalnym jest widok chopperów - mocno podrasowanych motocykli, głównie firmy Harley-Davidson oczywiście, z chromowanymi ramami i fantastycznymi malowidłami. Tworzenie takiego arcydzieła trwa czasami lata i kosztuje sporo pieniędzy, ale efekt finalny rzuca na kolana. Znalezienie dwóch identycznych chopperów graniczy z cudem - inwencja twórców skutecznie temu zapobiega. Podziw dla motocykli sprawił, że zachwyciły mnie filmy uznawane za kultowe, jak "Easy Rider", ale też kultowe jakby troszkę mniej - na przykład "Ghost Rider". Dobra, możecie się śmiać. Ale spróbujcie na ten film spojrzeć troszkę innym okiem.
Aby zrozumieć, dlaczego film wygląda, jak wygląda, najpierw musimy dowiedzieć się, jak rzecz powstała. "Ghost Rider" to seria komiksów Marvela, która wzięła początek od innej zapomnianej dziś serii "Phantom Rider". Był to western o kowboju, który zaprzedał duszę diabłu, by ratować przyjaciela. Od tamtej pory miał w swojej demonicznej postaci poszukiwać złych ludzi, aby zabrać ich dusze do Piekła. Komiks ten nie spotkał się z uznaniem - czytelnicy przyzwyczajeni do współczesnych realiów większości dzieł Marvela, nie bardzo umieli polubić bohatera. Pytali za to, czy nie można uczynić bohatera współczesnym "jeźdźcem" - a więc motocyklistą, który dzisiaj w USA kojarzy się z wolnością podobnie, jak dawniej bohaterowie westernów. Przeniesiono więc akcję do czasów współczesnych, a miejsce konia zajął motocykl. Aby uczynić bohatera bardziej demonicznym i charakterystycznym, nadano mu formę płonącego szkieletu. Tak narodził się "Ghost Rider" znany dzisiaj.
"Ghost Rider" jest więc niczym innym niż na swój sposób uwspółcześnionym westernem. Zamiast koni mamy motory i samochody, szeryfa i bandytów zastąpili przybysze z zaświatów i różne demony. Oglądając ekranizację, możemy się o tym łatwo przekonać. Film jest niemal wcieleniem tradycyjnego westernu z lat świetności tego gatunku: Mamy bohatera, który początkowo ucieka od swojej wielkiej miłości by ją chronić, ale potem próbuje do niej wrócić; jest zły bohater pozbawiony jakichkolwiek zasad i zachowań zasługujących na miano ludzkich, jest "szeryf", który początkowo nie godzi się ze swoją rolą, ale potem dostrzega jej sens i robi z niej użytek. Jest oczywiście "Wielka Ostatnia Walka" w miasteczku rodem z Dzikiego Zachodu oraz "happy end" z bohaterami odjeżdżającym w stronę zachodzącego Słońca. No dobra, wschodzącego, bo Ghost Rider jest demonem nocy.
Film zebrał w większości fatalne recenzje i szczerze mówiąc, do końca tego nie rozumiem. Zarzucano mu głównie wtórność, powielanie schematów i banalną fabułę. Ale czegóż innego można spodziewać się po nieco tylko uwspółcześnionym westernie? Teoretycznie można było pójść w nieco inną stronę, stworzyć z tego film w konwencji "czystego" horroru akcji, jak to uczyniono choćby z genialnym w moim odczuciu "Constantinem". Wzorem tego dzieła, można też było bardziej skomplikować fabułę. Niestety, twórcy stanęli przed poważnym problemem: postąpić w sposób opisany powyżej albo nakręcić ekranizację zgodną z klimatem pierwowzoru. Wybrali drugą opcję - ku niezadowoleniu widzów.
Ale może właśnie w tym tkwi problem "Ghost Ridera". Przechodził on już różne koleje losu, dość często zmieniały się postaci przejmujące rolę demonicznego wojownika szos. A każda kolejna seria była formą podreperowania popularności bohatera, która niestety stopniowo upada. Cóż - od lat mówi się o zmierzchu popularności westernów, przynajmniej w ich pierwotnej formie. "Tańczący z wilkami" czy "Ostatni Mohikanin" podobały się widzom, gdyż mocno odbiegały formą od tego, z czym western się kojarzy i są wychwalane również dzisiaj. Za to np. filmy z Johnem Waynem, z całym szacunkiem dla ich wkładu w historię kinematografii, powoli odchodzą w zapomnienie i są znane głównie miłośnikom starego kina.
Może więc trzeba spojrzeć na "Ghost Ridera" jeszcze inaczej? Może po prostu popatrzmy na to jak na film fantastyczny z elementami horroru o przeciętnej fabule, ale za to przyjemny dla oka? Mam tu na myśli głównie demoniczną postać bohatera, a przede wszystkim jego motocykl. Toż ta maszyna jest po prostu wspaniała! Kiedy usłyszałem o ekranizacji, dokładnie tak to sobie wyobrażałem. Co prawda można się czepiać, że w komiksie motocykl nie miał kół, tylko obręcze z ognia, ale tak jest moim zdaniem nawet lepiej. Poza tym sam Nicolas Cage jest moim zdaniem urodzonym "Ghost Riderem". Świetnie sprawdza się w roli bohaterów zagubionych, niemal siłą osadzonych w bardzo nietypowej roli i początkowo zupełnie bezradnych wobec własnych mocy.
A jeśli nawet spojrzenie na ten film jak na kino rozrywkowe nie pomoże, to niestety nic nie pomoże. Chyba pozostanie przyznać, że czas westernów i bohaterów przemierzających bezkresne prerie w misji zwalczania zła po prostu się zakończył. Mimo wszystko trochę to smutne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz