sobota, 28 września 2013

Łowca trolli - czego to nie ma w tej Norwegii!

Trolljegeren

Norwegia 2010
Scenariusz i reżyseria: Andre Ovderal

Paradokumentów powstało od czasów "Blair Witch Project" tyle, że trudno zliczyć. Są wśród nich produkcje żałosne, pomiędzy nimi można znaleźć perełki, które wyróżniają się jeśli nie fabułą, to chociaż starannością wykonania. Jednak nie da się ukryć, że większość filmów tego typu zdaje się być tworzona przez ludzi, którzy - nie mając lepszego pomysłu na promocję - chcą nadać swojemu dziełu pozory realizmu.

Tymczasem w Norwegii parę osób postanowiło zrobić coś w przeciwną stronę. Stworzony przez nich paradokument "Łowca trolli" jest cudownie idiotyczny, a wszelkie próby uczynienia go realnym czynią go na dodatek cudownie śmiesznym. Zgodnie z intencją twórców zresztą. Przy okazji przemycają oni parę spostrzeżeń na temat współczesnej Norwegii.

Oto mamy trójkę studentów szkoły filmowej. Poszukując tematu na film natrafiają na przypadek, jak się zdaje, kłusownictwa: oto został zabity niedźwiedź. Myśliwi oskarżają pewnego tajemniczego człowieka, którego zaczynają śledzić nasi filmowcy. Początkowo jest on do studentów nastawiony mocno niechętnie, ale po rozmowie z pazernym szefem postanawia się zemścić za podłe warunki pracy i postanawia zaprosić filmowców do obejrzenia największej tajemnicy Norwegii: otóż w różnych miejscach kraju można znaleźć trolle, a on zajmuje się chwytaniem tych, które uciekły z rezerwatów. Rzecz jest jednak niebezpieczna: trolle są co prawda głupie, ale za to duże, silne i w dodatku nienawidzą chrześcijan.

Film jest parodią wszelkiego typu paradokumentów z potworami w roli głównej. Mamy tutaj nieziemskie stwory, których istnienia nikt nie podejrzewa, choć są ogromne i jest ich sporo. Mamy sceptycznych początkowo filmowców, którzy z czasem zaczynają darzyć bohatera reportażu boskim uwielbieniem. Mamy wyjaśnienie, czemu w Norwegii jest tak mało chrześcijan - to oczywiste, trolle wszystkich wyżarły (w dużych miastach pewnie też). Wiemy też, czemu przybywa muzułmanów - trolle są obojętne na Koran. Ośmieszono też wszelkie utrzymane w poważnym tonie metody badawcze i próby poznania nieprzyjaciela w innych paradokumentach. Hans, tytułowy łowca, potrzebując próbki krwi trolla, bierze strzykawkę wielkości sporej butli na gaz, chociaż potrzebna mu maleńka kropla. Na wszelkie sposoby drażni trolla, po czym stwierdza wściekliznę, bo w końcu został zaatakowany. Na dodatek okazuje się, że jest jedyną osoba zdolną odnaleźć największe, 100-metrowe trolle.

Poznajemy też sporo obyczajów trolli. O tym, że nienawidzą chrześcijan, już wiemy. Bardzo źle reagują też na pieśni religijne (w sumie nie dziwne - jakby mi ktoś puścił takie wyjce, jak Hans puszcza trollom, też bym się wściekł). Ale jakim cudem wyczuwają, że ktoś jest ochrzczony, tego nie wiadomo niestety. Podobnie jak tego, w jaki sposób wyczuwają krotki czas przynależenia do organizacji przykościelnej albo czemu Hans ma w swojej przyczepie masę świeżych fragmentów ciał trolli mimo że są wrażliwe na światło UV, a tylko takie jest w przyczepie zainstalowane.

Samym Norwegom też się dostało. Są ukazani jako ludzie wyjątkowo naiwni - nikogo nie dziwi fakt rozmieszczenia linii wysokiego napięcia w samym środku kompletnego zadupia. Nikt nie zadaje pytań, po co Hans wozi ze sobą kilkadziesiąt litrów krwi chrześcijanina (jednego?!) i skąd je ma. Może zastanowiłby się nad tym pewien Polak pojawiający się w filmie. Właśnie, oberwało się też nam. Polak pojawia się w "Łowcy trolli" epizodycznie, ale powstał chyba dzięki wskazówkom rodaków na obczyźnie: jest kombinatorem, który dostaje zlecenie i dopóki mu płacą, o nic nie pyta. Na przykład, jakim cudem niedźwiedź zostawia ślady trzech lewych łap i jaki ma to związek z atrapami takowych łap w samochodzie Hansa. Poza tym widać, że krew Wikingów w narodzie zaginęła - w zasadzie jedyną odważną i silną osobą jest dziewczyna, podczas gdy panowie zajęci są głównie uciekaniem i wrzeszczeniem w razie zagrożenia.

"Łowca trolli" mógł być "jeszcze jednym" paradokumentem i dołączyć do grona filmów przeciętnych, o których szybko się zapomina. Na szczęście Norwegowie podeszli do tematu z humorem. Wzięli się za jeden ze swoich mitów narodowych i wykorzystali go umiejętnie, do stworzenia nie niby-horroru, ale czarnej komedii. Dzięki temu film wyróżnia się wśród wielu innych podobnych - i to zdecydowanie na korzyść! Oceniam go aż na 8 punktów w skali do 10.

PS. W Norwegii naprawdę można znaleźć prowadzące chyba donikąd sieci wysokiego napięcia. A jeśli to wszystko prawda?

środa, 25 września 2013

Entity - prawie dramatyczny prawie horror

Entity

Wielka Brytania 2012
Scenariusz i reżyseria: Steve Stone


Teorie spiskowe są przeróżne. Jedni wierzą, że nie było lądowania na Księżycu. Inni uważają, że rząd prowadzi nielegalne eksperymenty na ludziach. O ile tę ostatnią hipotezę łatwo obalić, o tyle teorie o spiskach rządowych cieszą się popularnością, gdyż ani dowieść, ani obalić ich nie sposób. Bo jak, skoro sprawa jest tak tajna, że żaden rząd się do niej nie przyzna? I nawet sceptycy zastanawiają się - a nuż jest w tym ziarno prawdy? Zwłaszcza, że kilka doniesień o nielegalnych eksperymentach okazało się prawdą?

Do tej drugiej kategorii należy tajemnica badań nad zdolnościami paranormalnymi:jasnowidzeniem, telekinezą i podobnymi. Istnieje hipoteza, że rządy niektórych krajów poważnie podchodziły do tego zagadnienia. Gdyby bowiem zdolności parapsychiczne były rzeczywistością, dawałyby ogromną przewagę nad wrogiem. Wiadomo też, że np. Rosjanie dość poważnie traktowali doniesienia o ludziach obdarzonych takimi zdolnościami i całkiem serio zajmowali się badaniami nad rzeczami z pogranicza świata fantastyki, np. kryptydami czy UFO.

Film "Entity" nawiązuje do doniesień i takich badaniach. Opowiada o tym, jak w lasach północnej Rosji odnaleziono ciała 34 kobiet i mężczyzn. Nie wiadomo, kim byli i co robili oraz dlaczego ich zamordowano. Służby porządkowe zamknęły śledztwo po trzech latach bezskutecznego poszukiwania rozwiązania zagadki. Trzynaście lat później do lasu trafia grupa młodych ludzi, którzy chcą nakręcić reportaż dotyczący pewnej tajemnicy. W pięcioosobowej grupie znajduje się rosyjski przewodnik, który wie co nieco o okolicy oraz kobieta o zdolnościach medium. Piątka bohaterów trafia w końcu do lasu, a stamtąd do ukrytych w głębi lasu zabudowań. Wewnątrz znajdują ślady wskazujące na to, że dokonywano tu zabiegów medycznych na ludziach podobnych do ich medium. Doznają też silnego wrażenia, że nie są w ośrodku sami.

Film na samym początku ma zadatek na całkiem solidny horror. Potencjał niestety nie został wykorzystany. Przede wszystkim za sprawą zaniku napięcia w pierwszych minutach. Początkowo film zapowiada się na paradokument, jednak szybko okazuje się, że sceny "dokumentalne" są przeplatane "zwykłymi". Paradokumentów powstało w ostatnich latach sporo i teoretycznie jeszcze jeden nie jest potrzebny, ale takie połączenie sprawia wrażenie, że ktoś nie przemyślał dokładnie koncepcji filmu. Kolejna rzecz: początkowo akcja rozwija się zwyczajnie: bohaterowie szykują się, jadą do lasu, potem nagle (na samym początku) mamy nieco przedłużającą się scenę z medium w roli głównej. Przez tę scenę wszystko nagle staje się jasne: wiadomo, co będzie dalej i kto będzie zagrażać bohaterom. W ten sposób nawet późniejsze sceny kręcone w opuszczonym budynku, które teoretycznie powinny przyprawiać o dreszcze i nerwowe obgryzanie paznokci, nie robią już takiego wrażenia. W filmie są też pewne dłużyzny w postaci rozmów o niczym czy kręcenia się po labiryncie korytarzy. Te ostatnie również mogłyby trzymać w napięciu, gdyby nie to, że są naprawdę zbyt długie. W dodatku, na skutek niezbyt fortunnego zabiegu twórców polegającego na wprowadzeniu nasilającego się wycia za każdym razem, gdy coś ma się stać, widz nie ma szans być przestraszony i dokładnie wie, kiedy pojawi się... coś.

Film ma jednak dwie dobre strony. Pierwszą rzeczą są zdjęcia, które powinny zadowolić zwłaszcza miłośników "urban exploration": ośrodek badawczy, przynajmniej w pierwszych scenach, sprawia wrażenie wyjątkowo ponurego i niebezpiecznego miejsca. Kilka ujęć na ślady krwi, łóżek z pasami i  można wręcz wyczuć nieprzyjemną aurę tego miejsca. Druga pozytywna rzecz to gra aktorów. Rzadko zdarza się, żeby w "paradokumencie" postacie zachowywały się naturalnie i, że tak powiem, rozsądnie. Tutaj na szczęście tego błędu udało się uniknąć: na przykład bohaterowie nie idą bezsensownie tam, gdzie słychać jakieś hałasy, tylko przeciwnie, raczej takiego miejsca unikają. Z drugiej strony nie histeryzują i potrafią zachować zimną krew (przynajmniej do pewnego momentu) - dzięki temu wzrasta ich wiarygodność jako doświadczonych miłośników miejsc tajemniczych.


Korzystnie oceniam też wątek dramatyczny. Widz może się łatwo zorientować, że rosyjski przewodnik bohaterów coś wie, ale to ukrywa, a także - że czegoś w tym ośrodku szuka. Później dowiadujemy się oczywiście, jaką skrywa tajemnicę. Wątek ten, mający zadatki na dość banalny, został jednak opowiedziany w taki sposób, że widz zaczyna mu współczuć. Rozumie też, dlaczego chciał odwiedzić to miejsce, choć oznaczać to może nawet śmierć. Niestety, trzy zalety to za mało, by zapobiec uczuciu znudzenia, jakie pojawia się podczas oglądania tego filmu. "Entity" nie trzyma w napięciu niemal wcale - a w moich oczach to najgorsza rzecz, jaka może spotkać horror. Oceniłbym go nisko, gdyby nie fakt, że film ten całkiem dobrze sprawia się jako dramat. Ostatecznie daję mu 6 punktów na 10.

PS. Ja rozumiem, że polskim dystrybutorom zdarzają się wpadki - ale czy naprawdę tak trudno jest przetłumaczyć tytuł złożony z jednego słowa?

niedziela, 22 września 2013

Żelazny Rycerz - kiedyś to były bitwy...

Ironclad

Wielka Brytania, Niemcy, USA 2011
Scenariusz: Jonathan English, Stephen McDool, Erick Kastel
Reżyseria: Jonathan English

Kręcenie filmów historycznych i kostiumowych to spore wyzwanie. Film może się nie spodobać widzom, to raz. Historycy z zawodu i z zamiłowania mogą na nim psy wieszać - i to już, wbrew pozorom, gorzej. Niektórzy twórcy z góry zakładają pewne zmiany w stosunku do znanej historii po to jedynie, by zapewnić większy dramatyzm, widowisko bądź jedno i drugie. Oczywiście z puntu widzenia historyka film będzie wówczas zawierał błędy, ale zawsze jakieś prawdy o epoce przemyca. Jeśli przy tym sposób wykonania dzieła przyciąga widzów i chociaż część z nich zainteresuje się, jak było naprawdę, to można rzec, że rola edukacyjna została spełniona.

Takim właśnie filmem jest "Żelazny rycerz". Nawiązuje on do pewnego wydarzenia w historii Anglii, a mianowicie oblężenia zamku Rochester w 1215 roku przez wojska króla Jana Bez Ziemi. We wstępie powiedziano prawdę: faktycznie król został niemalże zmuszony do podpisania Wielkiej Karty Swobód i faktycznie nie bardzo miał zamiar jej przestrzegać. Doszło do wojny domowej, podczas której zbuntowani przeciw królowi baronowie zdecydowali się zwrócić o wsparcie do księcia Francji, Ludwika. Jednym z epizodów tej wojny było oblężenie zamku Rochester. Około stu rycerzy broniło się przez długi czas przed kilkakrotnie liczniejszymi wojskami.

Nie wiadomo, po co twórcy filmu zdecydowali się pięciokrotnie zaniżyć liczbę obrońców. Nie wiadomo, po co zdecydowali się uśmiercić pewne osoby, które bitwę przeżyły. Moim zdaniem tłumaczenie, że tak jest bardziej dramatycznie, nie ma sensu - czy naprawdę dziesięciokrotna przewaga jest za mało dramatyczna? Wydaje mi się, że ktoś po prostu chciał zaoszczędzić. Nie do końca także rozumiem zabieg uczynienia pogan z wojowników z Danii. To, że Dania była wówczas schrystianizowana, to rzecz jedna - ale po co ten zabieg? Dla podkreślenia szlachetności rycerzy broniących zamku i dzikości napastników? Z tego, co wiem, to historia uczy, że chrystianizacja rzadko kiedy szła w parze z bardziej cywilizowanym sposobem prowadzenia wojen. Chrześcijańscy rycerze mordowali, gwałcili i rabowali tak samo skutecznie, jak wojownicy wyznań przedchrześcijańskich.

Jednak to, co widzimy podczas seansu sprawia, że opisane sprawy wyglądają na zwykle czepialstwo. Przede wszystkim całkiem udanie ukazano sposób prowadzenia oblężenia i sztukę inżynierską tamtych czasów: możemy obejrzeć doskonale zrekonstruowane machiny oblężnicze. Nie jestem specjalistą w zakresie uzbrojenia średniowiecznego, ale z napotkanych opinii wynika, że broń i zbroje, a także kostiumy doskonale pasują do epoki i nie ma żadnych anachronizmów.

Na mnie osobiście największe wrażenie zrobiły niezwykle realistycznie oddane sceny walk i pojedynków. W "Żelaznym Rycerzu" średniowiecze zostało ukazane z całą swoją brutalnością. Chętnie czytamy o Rycerzach Okrągłego Stołu, podziwiamy szlachetnego Zbyszka z Bogdańca, jednak smutna prawda jest taka, że były to czasy raczej okrutne: bitwy były bardziej krwawe niż to, co zwykle serwuje się nam w kinie i telewizji, a na rycerskie zachowania rzadko znajdowano miejsce i czas. Dlatego film nie należy do produkcji, które można na przykład pokazać dziecku: sceny walk są tutaj wyjątkowo krwawe, normalnym widokiem są odrąbane części ciała. Jednocześnie muszę zaznaczyć, że zadziwiająca szybkość, z jaką bohaterowie wywijają mieczami, nie jest fałszem. To tylko nam się wydaje, że walki na miecze odbywały się stosunkowo powoli, jednak w rzeczywistości należy pamiętać, że ówcześni byli od nas niżsi, to fakt, ale też mocniej zbudowani i silniejsi. Nie ma wątpliwości, że rycerz od młodości wprawiający się w walce na miecze, umiał nim walczyć szybko i sprawnie. Może nie z prędkością szermierza szablą, ale jednak szybko.

Zwrócę też uwagę na "ludzką" stronę filmu. Jan bez Ziemi jest ukazany jako chytry, pozbawiony honoru drań - i bez przesady można powiedzieć, że ten wizerunek z grubsza odpowiada prawdzie. Niestety, nie jest jakimś szczególnym wyjątkiem, gdyż podobnie postępowało wówczas wielu władców (i chyba nic się w tej kwestii nie zmieniło). Główny bohater jest templariuszem, rycerzem bez skazy można powiedzieć, który jednak w pewnej chwili przeżywa kryzys i zastanawia się nad sensem swoich ślubów. Zabijać nie lubi, uważa wojnę za zło, ale wie, że nie ma wyboru, bo jego wahanie może kosztować życie innych. Baron William de Albany jest rozdarty między wrodzonym poczuciem sprawiedliwości, a powinnością posłuszeństwa królowi. Arcybiskup Langdon również przeżywa rozterki - powinien być posłuszny papieżowi, który objął opieką Jana bez Ziemi, ale wie, że ten postępuje niesprawiedliwie. Może postąpić wedle sumienia, ale okaże nieposłuszeństwo Stolicy Piotrowej. Każdy z bohaterów przeżywa rozterki, które ukazane są w taki sposób, by widz zrozumiał, przed jakimi dylematami musieli stawać ówcześni ludzie. I uważam, że niełatwe to były czasy, w których każdy człowiek związany był rozmaitymi powinnościami z innymi, czyniąc coś podług jednego, czynił sobie wroga z innego...

"Żelazny Rycerz" to obowiązkowa lektura dla każdego, kto interesuje się średniowieczem albo po prostu lubi oglądać walki rycerzy. Z punktu widzenia historyka w filmie sporo jest przeinaczeń, ale nie są one na tyle duże, by uznać film za czystą fantazję; poza tym jego siła nie tkwi w zobrazowaniu prawdziwych wydarzeń, ale w ukazaniu doli rycerskiej - ze wszystkimi jej ciemnymi, omijanymi często w filmach stronami. Jeśli ktoś lubi oglądać dynamiczne i efektowne sceny walk, a jednocześnie nie brzydzi się krwią - szczerze polecam. U mnie ten film ma 8 punktów na 10.

czwartek, 19 września 2013

Wożonko?

Wożonko

Polska 2003
Scenariusz i reżyseria: Aberald Giza


Dowcipy o dresiarzach są zwykle wulgarne. Nie dziwota, skoro dresiarza wyobrażamy sobie zwykle jako tępaka, którego słownictwo ogranicza się w zasadzie do czterech wyrazów w różnych odmianach. Tylko że mnie wulgaryzmy nie śmieszą, a poza tym spojrzenie na dresiarzy jest - mam wrażenie - nieco zbyt jednostronne.

Do nielicznych wyjątków umiejących nie tylko wyśmiać, ale w interesujący sposób pokazać środowisko mieszkańców blokowisk, należy znakomita moim zdaniem komedia nakręcona w 2003 roku przez twórcę kabaretu Limo - Aberalda Gizę. "Wożonko", którego budżet wyniósł oszałamiające 600 zł (naprawdę!) była różnie oceniana, ale moim zdaniem warto zapoznać się z tym obrazem, by poznać obraz nie tylko dresiarstwa, ale w ogóle ludzi, którzy nie są w stanie uwierzyć, iż są na świecie cwańsi od nich.

"Wożonko" to opowieść o czwórce przyjaciół zamieszkujących słynny gdański "falowiec" (dla ludzi spoza Trojmiasta: to wielkopłytowiec, najdłuższy budynek w Europie i jeden z najdłuższych na świecie, zamieszkały przez jakieś 5 tysięcy ludzi). Gnębi ich typowy problem młodych ludzi - brak pieniędzy. Szukają łatwego sposobu na zarobienie pieniędzy "na wakacje, a przynajmniej na lato", jak stwierdza szef grupy. Postanawiają porwać dziecko z przedszkola dla snobów. Jednak mylą trasę i zamiast dzieciaka bogatych rodziców porywają chłopca z domu dziecka. Nie wiedzą, że chłopcem interesuje się para zabójców na zlecenie.

Fabuła w wypadku tego filmu stanowi jedynie pretekst do surowej oceny społeczeństwa. Wbrew pozorom czterej dresiarze to chyba najsympatyczniejsze postacie w filmie. Również wbrew pozorom, film daje mocno do myślenia. Pewne zjawiska są oczywiście wyolbrzymione - ale ma to swój cel i wbrew pozorom nie jest aż tak wielką przesadą. Na przykład wiadomości radiowe o śmierci polityka o pseudonimie... właśnie, ile razy słyszeliśmy o powiązaniach polityki ze światem przestępczym? Podobnie obraz opiekunki, która spokojnie informuje o tym, że jej podopieczny został porwany i zupełnie się tym nie przejmuje jest niepokojąco znajomy. Podobnych scen jest w "Wożonku" dużo.

Przede wszystkim jest to jednak film o dresiarzach - to tej subkulturze przede wszystkim poświęcono film. Trzeba przyznać, że Giza jest zdolnym obserwatorem: ukazał i złe, i dobre cechy dresiarstwa. Tak, dobre! Oczywiście dresiarze Gizy są ludźmi, którzy pod byle pretekstem stosują siłę, atakują nieznajomych sobie ludzi i kradną nowe auto za każdym razem, jak w starym skończy się benzyna, a nie mają kasy na tankowanie. Z drugiej jednak strony ukazano specyficzny kodeks honorowy, jakim kierują się mieszkańcy blokowisk, jak choćby kategoryczny zakaz znęcania się nad ludźmi z tej samej dzielnicy czy chęć stawania w obronie słabszych znajomych. Do tego z rozmów bohaterów wynika cecha rzadko dziś spotykana - szacunek dla ludzi w podeszłym wieku. A także dla dziewczyn. Wbrew utartemu stereotypowi, wbrew rozmowom, jakie dresiarze toczą między sobą, mają oni jednak pewien respekt dla płci przeciwnej i nie traktują jej przedmiotowo. A że zgrywają się na twardzieli przed kolegami, to inna sprawa.

Oczywiście Giza nie byłby sobą, gdyby nie było pewnych przejaskrawień czy wręcz surrealizmu. Do takich elementów filmu należy para zabójców, żywcem przeniesiona z "Pulp Fiction". Chociaż może żaden nie jest czarny, to jednak podobnie się zachowują i toczą poważne rozmowy na niepoważne tematy. Mamy też ludzi, którzy chcąc udawać wielkich światowców zachowują się w sposób nieco zaskakujący (picie tequili to jedna z najlepszych scen filmu). Mamy meneli uczęszczających do doskonale wyposażonej szkoły żebrania oraz doktora - ba, może nawet profesora, który pije z miejscowymi miłośnikami win owocowych. Sami dresiarze też ukazani są na troszkę większych brutali i prostaków, niż są w rzeczywistości (poranna toaleta szefa paczki to już w ogóle najlepsza scena filmu).

Strona techniczna... może lepiej dać sobie spokój. Czego oczekiwać od filmu za 600 zł? Obraz często jest krzywy i niewyraźny. Za to - o dziwo - dobry jest montaż, a także dźwięk. W polskich filmach fatalnie nagrany dźwięk jest niemal normą, a tutaj właśnie jest dobry. Muszę zwrócić uwagę na naprawdę niezłą ścieżkę dźwiękową - czasem też śmieszną, jak choćby kawałek rosyjskiego duetu "Moscow Brothers" puszczany przez dresiarzy w samochodzie. Polecam teledysk!

Wożonko" nie spotkało się z większym zainteresowaniem. Nie wiem do końca, z czego to wynika: może chodzi o to, że to jednak film amatorski, bez znanych (w tamtym czasie) nazwisk. Powstał w czasach, kiedy internet domowy był luksusem, a dzisiaj, kiedy każdy może film obejrzeć, temat zwyczajnie się przejadł. Z drugiej strony - co również podejrzewam - wielu ludzi, zwłaszcza młodych, jest uczulonych na wizerunek przeciętnego Kowalskiego zaprezentowany w filmie i trochę się boi, że odnajdzie tam samego siebie. Ja sam mieszkałem przez wiele lat na blokowisku i umiem ten film docenić. Aż na 9 punktów z 10 możliwych.

poniedziałek, 16 września 2013

Inwazja - udana wariacja na temat Porywaczy Ciał

The Invasion

Australia, USA 2007
Scenariusz: David Kajganich
Reżyseria: Oliver Hirschbiegel, James McTeigue

W 1956 roku nakręcono film raczej nie należący do wysokobudżetowych produkcji - "Inwazję Porywaczy Ciał", oparty na powstałej rok wcześniej powieści Jacka Finneya. Film o obcych wcielających się w ludzkie ciała, wyglądających jak ludzie, ale pozbawionych emocji i uczuć, stał się wielkim przeboje. Inspirowali się tym filmem wielcy pisarze SF, w tym Heinlein i Dick. Na jego podstawie powstało też - niestety - kilka mniej lub bardziej nieudanych remake'ow. Twórcy ich zapomnieli jednak, że siłą oryginału nie były efekty wizualne (w tych "dziełach" przekraczające momentami granice dobrego smaku), ale atmosfera.

Nie zapomnieli o tym na szczęście twórcy filmu "Inwazja". Nie silili się na stworzenie worka pełnego wizualnych "cudów"; postanowili - wzorem ducha pierwszego filmu i powieści - stworzyć nie tyle film SF, co raczej thriller, w którym fantastyka byłaby tłem. Zaczyna się więc niewinnie - od fragmentów relacji telewizyjnych ukazujących katastrofę promu kosmicznego. Porozrzucane szczątki zbiera policja i wojsko. Widzimy też, że przypadkowa kobieta kaleczy się o jeden ze szczątków, na którym znajduje się jakiś śluz. Potem przenosimy się do gabinetu pewnej pani psycholog. Rozmawia ona z jedną ze swoich pacjentek, która twierdzi, że jej mąż jest jakiś inny. Początkowo zrzuca to na objaw nowej epidemii grypy, o której mówi się w mediach. Później idzie z synem do domu znajomych - tam widzi kolegę syna, który wydaje się nieobecny. Wreszcie stwierdza, że zmienił się też jej były mąż. Wiedziona ciekawością, zaczyna szukać informacji i dowiaduje się, że wiele osób jest przerażonych tym, co się dzieje z bliskimi. Zdaje też sobie sprawę, że zaczyna ją obserwować wiele przypadkowych osób. Po kontakcie ze znajomym lekarzem dowiaduje się, że domniemana grypa to wirus dotąd nieznany, a ludzi nim zakażonych jest coraz więcej. Rozumieją, że Ziemi grozi inwazja z kosmosu.

Jako film fantastyczny "Inwazja" silnie nawiązuje do dzieła, na podstawie którego powstała. Jednocześnie film nieco uwspółcześniono i, w pewnym sensie, zwiększono jego realność. W relacjach telewizyjnych pojawiają się fragmenty autentycznych nagrań, np. z katastrofy promu "Columbia" czy zamieszek w Iraku. W filmie z 1956 mamy organizmy, które udawały ludzi. Zastąpienie takich istot wirusem uważam za dobry pomysł, zwłaszcza że charakterystyka patogenu została przeprowadzona dość rzetelnie pod względem naukowym - podobnie wiarygodnie wypadają sposoby poszukiwania lekarstwa. O wiele lepiej, niż we wspomnianych nieszczęsnych remake'ach, ukazano zachowanie ludzi, którzy są jeszcze zdrowi, ale chcą ukryć się w tłumie zakażonych: zamiast niemalże robotów mamy ludzi, którzy z trudem nad sobą panują, umieją zachować zimną krew, ale tylko krok dzieli ich od histerii i chęci ucieczki.

"Inwazja" jest przede wszystkim znakomitym thrillerem. Co ciekawe, nawet widz nieznający opisu filmu szybko zorientuje się, że bohaterowie mają do czynienia z inwazją z kosmosu - jednak twórcom udało się umiejętnie podtrzymać stan napięcia do samego końca. Najpierw wywołuje go niepokój wywołany nową, nietypową sytuacją. Potem lęk, że bohaterka lub jej syn staną się ofiarą zarazy. Wreszcie zaczyna się walka o przetrwanie i próby ucieczki w bezpieczne miejsce. Ale czy są jeszcze ludzie niezarażeni? W pewnym momencie zaczyna być trudno odróżnić zdrowych od zarażonych. Dokąd bohaterka ma uciec? Komu zaufać? A kiedy orientujemy się, że zdrowych może już nawet nie być, zaczyna się robić naprawdę strasznie.

Ważną rolę odgrywa w tym filmie umiejętna praca kamerzysty i montażysty. Początkowo ujęcia są długie, sceny - raczej statyczne. Później, kiedy akcja przyspiesza, ruchy kamery stają się lekko przyspieszone, jakby nerwowe, a sceny trwają po kilka sekund. Nie wywołuje to jednak wrażenia chaosu, ale przeciwnie - podkreśla stan ciągłego napięcia, w jakim żyją bohaterowie. Bardzo dobrze oceniam też grę aktorów - może z wyjątkiem Nicole Kidman. Główna bohaterka niestety nie umie ukryć emocji i w wypadku prawdziwej inwazji obcych szybko padłaby ich ofiarą. Patrząc na jej nerwowe ruchy i spojrzenia, dziw bierze, że zarażeni nie orientują się w jej prawdziwym stanie. Nawet jej syn radzi sobie lepiej. Na szczęście jest to jedyny element gry Kidman, który mi się nie podobał - jako zrozpaczona matka desperacko szukająca drogi ucieczki dla siebie i syna wypada świetnie.

Inną wadą filmu - zwłaszcza w porównaniu z oryginałem - jest mniejsza "obcość" i szkodliwość obcych. Z relacji telewizyjnych dowiadujemy się, że ich obecność na Ziemi rozwiązała sporo problemów. Nie tylko międzynarodowych, ale i w życiu prywatnym. Ludzie opanowani przez wirusa zachowują na tyle dużo ze swojego życia, że można zadać sobie pytanie: czy ten wirus naprawdę jest taki zły? Szczególnie, że zdrowi ludzie wcale nie wydają się o wiele lepsi niż ci niby "obcy". Trzeba też wyraźnie zaznaczyć, że oryginał nawiązywał do zauważanego w latach 50. problemu - w czasach Zimnej Wojny jednostka znaczyła mniej, niż ogół, walka z prawdziwym lub domniemanym wrogiem zniszczyła wiele karier i życiorysów. "Inwazja Porywaczy Ciał" miała być z jednej strony ostrzeżeniem, by baczyć na ludzi udających przyjaciół (potencjalnych szpiegów na przykład), a z drugiej - by nie przesadzić i w tej całej paranoi zachować ludzkie uczucia. W "Inwazji" wydaje się wręcz, że to właśnie wrażliwość i emocje jest naszym problemem. Odbiór jakby przeciwny do zamierzonego przesłania.

"Inwazja" to jednak całkiem niezły thriller, w którym bardzo umiejętnie wykorzystano wątki z "Inwazji Porywaczy Ciał". Nie osiągnął wielkiego sukcesu; przez chwilę się o nim mówiło, po czym zniknął. W moich oczach jednak zasługuje na uwagę jako przykład szczególnie udanego "odgrzewanego kotleta", jak to mówią, gdyż podano go jednak z zupełnie innymi przyprawami. Dlatego - mimo wspomnianych wad - ma u mnie ocenę 8/10.

piątek, 13 września 2013

Żołnierze Kosmosu - czy to naprawdę ekranizacja?

Starship Troopers

USA 1997
Scenariusz: Edward Neumeier
Reżyseria: Paul Verhoeven

Robert Heinlein napisał w 1959 roku książkę będącą chyba najsłynniejszą w jego karierze i uznawaną za przełomową w jego twórczości. Znana jest u nas jako "Kawaleria Kosmosu". Zdobyła wiele prestiżowych nagród, stała się jedną z najważniejszych pozycji literatury SF, uwielbianą między innymi właśnie za zamieszczone w niej przemyślenia oraz rozmowy bohaterów na tematy moralne. Niemniej, wiele osób zarzucało autorowi nadmierną pochwałę militaryzmu oraz wielce kontrowersyjnych metod wychowawczych.

Kiedy więc Paul Verhoeven ogłosił, że zamierza nakręcić ekranizację powieści, wielu fanów pisarza, w tym ja, było ciekawych efektu. Przyznam, że pokładałem wielkie nadzieje w twórcy, który już we wcześniejszych filmach dał się poznać jako dobry obserwator rzeczywistości; który nawet w filmach pozornie prostych i banalnych potrafił przemycić celną i czasem gorzką krytykę społeczeństwa. Wiadomo na przykład, że Verhoeven wyśmiewał społeczną fascynację przemocą w mediach. Jak więc poradzi sobie z powieścią, która sugeruje, iż przemoc jest czasem niezbędna?

Cóż, poradził sobie i nie. Zacznę od końca: "Żołnierze Kosmosu" jako ekranizacja powieści zupełnie nie wyszła, bowiem reżyser kompletnie przeinaczył sens i przesłanie powieści. "Żołnierze Kosmosu" w wersji papierowej to powieść, w której wątki SF pełnią rolę tła dla rozważań na temat moralności, wychowania i wartości obywatelskich. Heinlein wyraźnie podkreślał rolę armii jako gwaranta swobód obywatelskich, a żołnierza jako osobę najbardziej uświadomioną w kwestii ich wagi. Niedwuznacznie przekazywał też pewne poglądy uznawane za konserwatywne, np. konieczność stosowania kar cielesnych w wychowaniu, jako że, zdaniem autora, młody człowiek, jako jednostka niedojrzała społecznie, musi zostać na swój sposób "wytresowana", zanim zrozumie, jak należy postępować. Autor wyraźnie przeciwstawiał też ludzkość rasie "Robali" - obcych, których społeczność, wzorowana na społeczności mrówek czy termitów, była alegorią komunizmu - systemu, w którym prawa jednostki nie miały racji bytu. "Robale" były ukazane jako rasa agresywna i okrutna - dopuszczały się ataków na cywili, rzezi bezbronnych, podczas gdy ludzie starannie wybierali cele i ograniczali działania wojska do minimum.

Tymczasem u Verhoevena wszystko jest na odwrót. Oglądając film trudno określić, czy "Robale" są naszymi prześladowcami czy raczej ofiarami. Są "zwykłymi" owadami, które jedynie bronią swoich planet, a ludzie są okrutnymi najeźdźcami znęcającymi się nad nimi. Nawet posiadające indywidualną świadomość jednostki "Robali" są traktowane jak przedmioty przez sadystycznych specjalistów w wywiadu. W filmie ukazano świat, w którym przemoc i okrucieństwo są cnotami, wszelka przemoc jest wynikiem chęci zamiany ludzi w maszyny do zabijania, a osoby najbardziej bezwzględne i pozbawione emocji dochodzą najwyżej. Sens powieści został więc zupełnie przeinaczony.

To, co wyszło na złe ekranizacji, wyszło jednak na dobre samodzielnemu dziełu. Gdyby potraktować "Żołnierzy Kosmosu" jako niezależny film, dostalibyśmy dość trafną krytykę tego, co w drugiej połowie lat 90. (i wcześniej) mogło Verhoevena faktycznie przerazić, a konkretnie fascynację przemocą w mediach i rosnącą akceptację dla niej. Nie zamierzam tu pisać, że Amerykanie lubią przestępców - ale jak się zastanowić, to bardzo lubią rozrywki oparte na przemocy. Wystarczy porównać sobie naszą piłkę nożną z tym, co oni nazywają futbolem. Albo ich fascynację boksem. To przenosi się dalej: Amerykanie pozwalają, by niektórzy przestępcy stawali się gwiazdami mediów - w ten sposób nieświadomie (lub przeciwnie - całkowicie świadomie) dopingują ich, a czynią wrogów ze stróżów porządku. Bywało, że przestępcy byli bohaterami z założenia pozytywnymi! Do tego dochodziła kwestia amerykańskiej doktryny wojskowej. Ameryka po upadku ZSRR stawała się "żandarmem świata", ingerującym często i gęsto w sprawy innych państw, nie zawsze zgodnie z ich wolą. Czasami miało to pewne uzasadnienie, ale w oczach wielu Amerykanie zaczynali nieco przeginać z chęcią kontroli wszystkiego dookoła.

Film Verhoevena znakomicie te problemy ukazuje. Żołnierze w jego dziele są szkoleni, żeby nie rzec "tresowani" na bezwzględne i pozbawione uczuć maszyny, czerpiące przyjemność z zabijania. Fragmenty wiadomości telewizyjnych lub internetowych ukazują m.in. okrutne badania nad "Robalami" czy dzieci zauroczone wręcz żołnierzami lub możliwością pomęczenia robali - tym razem naszych, ziemskich, Bogu ducha winnych insektów. Tresura wojenna od najmłodszych lat! A największymi bohaterami relacji wojennych są ci, którzy potrafią najskuteczniej zabijać. Sami żołnierze są zresztą starannie selekcjonowani i przygotowywani: jak to określił pewien dziennikarz filmowy - w "Żołnierzach Kosmosu" nawet Japończycy są Aryjczykami. To prawda - wszyscy są silnej budowy i rysy twarzy sugerujące, że dany osobnik przywykł rozwiązywać wszelkie problemy za pomocą fizycznej siły. Do tego dochodzą iście hitlerowskie mundury, przemowy godne samego Goebbelsa - i tak otrzymujemy państwo faszystowskie - w jakie zamieniała się Ameryka lat 90. w oczach Verohoevena.

Jak więc ocenić ten nieszczęsny film? Wysoko, nisko? Jako ekranizację musiałbym go zjechać nieprzeciętnie i uznać za totalne nieporozumienie, a na pocieszenie dać 4 punty za stroje i efekty specjalne. Jednak jako "samodzielny" film "Żołnierze Kosmosu" całkiem dobrze sobie radzą i zasługują nawet na 8 punktów na 10. Oczywiście, taką ocenę mogą dać ci, co lubią wyszukiwać w filmach smaczki takie jak elementy stroju odwołujące się do hitleryzmu. Większość jednak oceni ten film zapewne znacznie niżej. Szkoda.

wtorek, 10 września 2013

Głód - kiedy pozbawi się nas tego, co najważniejsze

Hunger

USA 2009
Scenariusz: Stephen Hentges, L.D. Goffigan
Reżyseria: Stephen Hentges

Osławiona "Piła" to jeden z wielu filmów, w których motywem przewodnim jest grupa ludzi poddanych okrutnym eksperymentom. Jednak dla mnie, jako biologa z wykształcenia, wiadomym jest, że najtrudniejsze do wytrzymania jest pozbawienie tych rzeczy, o których najrzadziej się myśli, a związanych ze zwykłą, jakże banalną fizjologią: jedzenia, picia, powietrza... Dlatego ogromnie zainteresował mnie pewien mało komu znany thriller będący ciekawym studium na temat jakże rzadko poruszany w filmach: głodu.

"Głód" jest opowieścią o pięciorgu ludzi, którzy pewnego dnia budzą się w ciemnym pomieszczeniu. Nagle ktoś włącza światło - odkrywają, że są uwięzieni gdzieś pod ziemią, w starej studni. Mają zapas wody na kilka miesięcy, jednak ani grama pożywienia. Znajdują za to leżący na podłodze skalpel. Na ścianie wisi zegar odliczający nie godziny i minuty, ale dni. Jedna z uprowadzonych osób jest lekarką i pierwsza rozumie, o co chodzi: ktoś najwyraźniej chce sprawdzić, jak długo porwani wytrzymają bez jedzenia, a także - na co wskazuje skalpel - czy przypadkiem nie zaczną patrzeć na siebie jak na potencjalne źródło pożywienia. Zegar odmierza 30 dni - tyle czasu bohaterowie muszą wytrzymać, by wygrać walkę z obserwującym ich szaleńcem.

Przyznam, że "Głód" mną autentycznie wstrząsnął, głównie za sprawą prawdziwie przerażającej sytuacji porwanych, a także przez okrucieństwo tego, co ich spotkało; okrucieństwo znacznie przekraczające większość rzeczy w podobnych filmach. Od czasu obejrzenia tego filmu zastanawiam się, ile na ich miejscu ja bym wytrzymał i jak się zachował: czekałbym cierpliwie, oszczędzając siły, aż minie wyznaczony czas? Rzuciłbym się na innych, oszalały z głodu? Wielką zaletą filmu jest też specyficzna atmosfera. Początek jest pod tym względem majstersztykiem, którego dotąd nie widziałem: otóż przez jakieś pięć minut nie widzimy nic, poza niewyraźnym cieniem twarzy jednej z bohaterek. Słychać jedynie głosy uwięzionych, którzy próbują wołać o pomoc, dowiedzieć się, gdzie są, wpadają na siebie nawzajem. Dopiero włączenie światła sprawia, że film dalej wygląda "normalnie". Osoby przyzwyczajone do zwrotów akcji uprzedzam: w "Głodzie" akcja rozgrywa się cały czas na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych, czas zapełniają głównie rozmowy bohaterów, przerywane nielicznymi jedynie utarczkami. Mamy tutaj więc nie tyle ludzi walczących o życie, lecz świadomych faktu, że jedyną dla nich szansą na ratunek jest cierpliwe czekanie, aż wyznaczony czas minie. Albo dokonanie innego wyboru.

Prawdziwa walka, jaką toczą bohaterowie, ma bowiem miejsce w nich samych. Film skupia się na stopniowej zmianie postępowania porwanych w miarę upływu dni. Początkowo uwięzieni szukają drogi ucieczki, potem ograniczają aktywność do minimum, by oszczędzić siły. Z czasem głód staje się nieznośny, w porwanych rośnie agresja i chęć zabicia towarzyszy. Pod tym względem film jest przerażająco dokładny: wystarczy poczytać wspomnienia więźniów obozów koncentracyjnych lub gułagów, by przekonać się, do jakiego stanu może człowieka doprowadzić głód. Sytuację komplikuje fakt, że każdy z porwanych ma inną przeszłość, każdy inaczej reaguje na więzienie, przez co od początku wiadomo, że trudno będzie im nawiązać jakąkolwiek współpracę, a także - że przynajmniej niektórzy się załamią.

Sam motyw szaleńca eksperymentującego na ludziach nie jest niczym nowym, chociaż w tym akurat filmie jest on niebanalny. Na początku filmu widzimy dziecko uwięzione we wraku samochodu, obok niego leży zmasakrowane ciało jakiejś kobiety - od razu wiadomo, kim jest i dziecko, i kobieta. Jednak porywacz nie sprawia wrażenia typowego psychopaty kierowanego przez traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa. Przeciwnie - sądząc po jego zachowaniu i wyposażeniu domu, jest raczej kimś w typie Hannibala Lectera: człowiekiem wykształconym i kulturalnym, zapewne też częstym gościem opery i teatru.

Jako thriller psychologiczny "Głód" jest więc bardzo udany. Dlaczego więc przeszedł zupełnie bez echa? Podejrzewam, że z jednej przyczyny: twórcy postarali się o dokładność w ukazaniu psychiki bohaterów, jednak niemal zupełnie zaniedbali medycynę. Muszę powiedzieć, że pierwszą myślą, jaka mi się nasunęła po obejrzeniu filmu była taka, że aktorzy za mało się postarali: po wielu dniach bez jedzenia wyglądają, jakby nie jedli co najwyżej od paru godzin. Nikt nie wymagałby, żeby aktorzy zagłodzili się niemal na śmierć, ale wystarczy przypomnieć sobie, jak wyglądał Ewan McGregor w pamiętnym "Trainspottingu" - wyglądał znacznie bardziej wiarygodnie jako ofiara niedożywienia. Do tego dochodzi jeszcze kilka aspektów związanych z fizjologią, których nie omówię, by nie zdradzić szczegółów, ale moim zdaniem część bohaterów powinna umrzeć z odwodnienia.

Jeśli przymknie się oko na te rzeczy, i tak pozostaną największe atuty filmu: klaustrofobiczna atmosfera, portrety psychologiczne bohaterów, a także realistycznie oddane narastanie w nich napięcia wywołanego głodem. Dla osób oczekujących nagłych i niespodziewanych zwrotów akcji oraz zaskoczenia film jednak okaże się zapewne zbyt nudny. Ja osobiście oceniam go dość wysoko (7/10), ale - sądząc po krążących w sieci opiniach - jestem wyjątkiem. Szkoda, bo pewnie podobnego filmu już nigdy nie ujrzę. A ciekaw jestem, czy ktoś kiedyś nakręci na przykład film o ludziach pozbawionych dostępu do światła albo przeciwnie - narażonych na zupełny brak ciemności.

sobota, 7 września 2013

Battle Royale - skoro dzieci lubią przemoc, to im ją dajmy

Battle Royale

Japonia 2000
Scenariusz: Kenta Fukasaku
Reżyseria: Kinji Fukasaku

Rok temu wielki sukces odniósł film "Igrzyska Śmierci". Możliwe, że wstrząsająca opowieść o polujących na siebie dzieciach nie powstałaby nigdy, gdyby nie pewien znany głównie w kręgach miłośników kultury japońskiej film Kinji Fukasaku - "Battle Royale".

Film ukazuje niedaleką przyszłość Japonii. Okazuje się, że utrzymanie dyscypliny wśród młodzieży jest trudne, dlatego zastosowano specjalny środek zaradczy. Otóż raz w roku odbywa się losowanie, w wyniku którego uczniowie jednej klasy zostają uśpieni i porwani na teren niewielkiej wyspy. Tam budzą się z obrożami na szyjach, których przeznaczenie jest na razie nieznane. Potem pojawia się szef ośrodka i informuje wszystkich uczniów, że mają wziąć udział w grze "Battle Royale" polegającej na tym, że każdy z uczestników dostaje jedną sztukę losowo wybranej broni - jedni dostana broń palną, inni - pokrywkę od garnka. Następnie zostaną wypuszczeni, a ich zadaniem będzie na siebie polować. Ostatnia żywa osoba będzie mogła opuścić wyspę. Wcześniej próby ucieczki będą udaremnione przez wysadzenie ładunku wybuchowego umieszczonego w obroży.

Film powstał w oparciu o powieść Koushuna Takami pod tytułem "Batoru rowaiaru", który opisuje niedaleką przyszłość Japonii, a konkretnie - jej szkolnictwa. Autor powieści, miłośnik tradycji, raczej z niechęcią patrzył na młodzież ulegającą w jego oczach degrengoladzie, jednak dobrze wiedział, że trend ten raczej się nie zmieni i trzeba go odpowiednio ukierunkować. Dlatego w jego powieści nie ma jednoznaczności - żadna z postaci nie jest kryształowo dobra ani skrajnie zła. Każda ma swoje racje. Szef ośrodka tylko przez chwilę wydaje się demonicznym fanatykiem nienawidzącym dzieci, jednak wystarczy odczekać kilka minut, by przekonać się, że z jego podopiecznymi nie da się postępować inaczej: ich wrogość do dorosłych, niechęć podporządkowania się jakimkolwiek zasadom sprawiają, że przemawia do nich jedynie groźba, rozkaz i przemoc.

Film jest - moim zdaniem - dobrym obrazem mentalności przeciętnego nastolatka, również rodzimego. Iluż to z nas, będąc w wieku lat nastu, uważało się za nieśmiertelnych i nietykalnych? Ilu z nas miało gdzieś wszelkie zasady i ograniczenia? Ilu z nas musiało przekonać się bardzo boleśnie o tym, jak ważne jest istnienie i przestrzeganie tychże zasad? Każdy nastolatek ukazany w filmie, niezależnie od płci, jest na swój sposób niepokorny. Niektóre jednostki są spokojniejsze i bardziej rozważne od innych - co nie przeszkadza jednak w sprzeciwianiu się woli dorosłych "dla zasady" w niektórych momentach. Konieczność udziału w grze sprawia, że dzieciaki nagle wpadają w przerażenie - jak to, mają zostać ukarani? Często nawet nie zdają sobie sprawy za co. Pierwszą reakcją jest nawet nie strach, ale bunt. Ukazano też świetnie, że nastolatki często nie do końca zdają sobie sprawę z konsekwencji tego, co robią, a przy okazji są egoistami: niektórzy uczestnicy gry uważają grę za rozrywkę - tak długo, dopóki im samym nie dzieje się krzywda, bo wtedy to jest wielki płacz. Brzmi to cynicznie wobec ogromu okrucieństwa ukazanego w filmie, ale tak to odbieram.

Film jest jednak na swój sposób odmienny, nakręcony w innej od europejskiej kulturze i przyznam, że w wielu momentach odbieram go zapewne inaczej, niż chcieliby tego twórcy. Na przykład w grze bierze udział około 40 dziewcząt i chłopców. Imiona niektórych poznajemy dopiero, gdy umierają. Ich śmierć czasami jest przypadkowa lub podjęta nagłą decyzją "właściwie to ja nie mam szans, mam dość, chcę umrzeć", po czym następuje zbiorowe samobójstwo - scena taka trwa raptem parę sekund i zanim widz zdąży się zorientować, co się stało, następuje przeskok do kolejnej historii. W moim przypadku sprawiło to niestety, że zacząłem traktować kolejne zgony instrumentalnie i nie obudziły one we mnie żadnych emocji. Poza tym każda śmierć jest dość krwawa, a cały film - bardzo brutalny, co u mnie - osoby z trudem znoszącej filmy gore - wywołuje odruch obrzydzenia, ale bynajmniej nie współczucia.

Niemniej, sam pomysł filmu i gra ukazana w filmie są na tyle wstrząsające, że pozostają w głowie na długo. Pojawiają się tez pytania na temat stanu współczesnej młodzieży - coraz częściej słyszymy przecież doniesienia o bójkach na terenie szkoły, narastającej agresji, również wobec nauczycieli. Człowiek zaczyna zadawać sobie pytanie - kto wie, może taka "Battle Royale" jest jedynym rozwiązaniem nakręcającej się spirali agresji wśród młodych? I już za to film dostaje ode mnie 7 punktów na 10. Wielbicieli filmu przepraszam, że nie więcej, ale kultura japońska jest dla mnie jednak zbyt obca i do końca jej nie rozumiem. Podobnie, jak zapewne nie zrozumiałem czegoś z filmu.

środa, 4 września 2013

Elizjum - o bohaterach, którzy chcą zniszczyć świat

Elysium

USA 2013
Scenariusz i reżyseria: Neil Blomkamp


Neil Blomkamp, reżyser znakomitego w moim odczuciu filmu "Dystrykt 9", poruszył we wspomnianej produkcji problem imigrantów i wielokulturowości. Uczynił to w sposób pozwalający samodzielnie odnieść się do gospodarzy i gości oraz metod postępowania wyżej wymienionych. Ani jedni, ani drudzy nie zostali ukazani jednoznacznie, mieli swoje zalety i wady, które nie pozwalały jednoznacznie określić, kto jest "dobry", a kto "zły".

Podobnie bezstronnego podejścia zabrakło niestety w najnowszym dziele Blomkampa, "Elizjum". Film ten w założeniu miał zapewne na celu poruszenie problemu ubóstwa oraz obojętności ludzi majętnych i wpływowych. Tym sposobem widz ogląda świat praktycznie czarno-biały, w którym kilkanaście tysięcy bogaczy żyje kosztem miliardów biednych ludzi żyjących na Ziemi.

Świat przyszłości wygląda bowiem tak: Ziemia jest przeludniona, wyjałowiona i skażona. W związku z tym nieliczna grupa ludzi, która mogla sobie na to pozwolić, przeniosła się na ogromną stację kosmiczną o nazwie "Elizjum", w którym żyją w czystości, wśród zieleni, ciesząc się staranną opieką medyczną. Reszta ludzkości, czyli miliardy ludzi, żyją, a właściwie wegetują na Ziemi: przestępstwa są na porządku dziennym, brakuje lekarstw, a jedynie nielicznym udaje się zdobyć pracę. Do tych nielicznych należy główny bohater filmu, Max. Pewnego dnia bohater ma jednak pecha i otrzymuje śmiertelną dawkę promieniowania. Jego jedyną szansą jest skorzystanie z maszyny regeneracyjnej w Elizjum. Aby zdobyć bilet, decyduje się na niebezpieczną i nielegalną misję. Przypadkiem okazuje się, że informacje, które zdobył, mogą zmienić równowagę w świecie i przywrócić równość wszystkim ludzi - również do korzystania z dóbr Elizjum. Dowiaduje się o tym pani sekretarz obrony na Elizjum, która przeciwko Maksowi wysyła agenta Krugera, który ma jednak swoje własne plany.

Jako film akcji w klimacie SF "Elizjum" jest dobre, nawet bardzo dobre. Z jednej strony film jest dość przewidywalny, ale fabuła jest rozwijana umiejętnie, tak że do końca nie wiadomo, co stanie się za chwilę. Jest parę zaskakujących zwrotów akcji. Jest kilka efektownych scen, z których mi osobiście najbardziej zapadła w pamięć walka dwóch ludzi wyposażonych w egzoszkielety wzmacniające ich siłę. Jest jednak jedno, za to ogromne "ale": otóż film całymi garściami czerpnie z filmu "Johnny Mnemonic": tajne informacje przechowywane są w mózgu nosiciela, podobnie od ich przenoszenia można zginąć, od informacji zależy los milionów ludzi, jest prześladujący bohatera psychopata... takich rzeczy jest tu sporo. Druga rzecz, że tworząc świat przyszłości twórcy zbytnio się nie wysilili: tytułowa stacja jest trochę zmodyfikowaną i powiększoną wersją stacji z "Odysei Kosmicznej", inna technologia ogranicza się do androidów lub tajemniczych promieni omiatających ciało. Szczerze mówiąc, bardziej poruszają widoki Ziemi przyszłości - zmaltretowanej do granic możliwości, pokrytej bezkresnymi slumsami, które wyrosły nawet na najwyższych wieżowcach. Ogólnie świat przedstawiony wygląda nieźle - jest tylko nieco za mało oryginalnie.

Jednak pod względem przesłania film wkurzył mnie do białości. Uznawane nie bez powodu za arcydzieło "Metropolis" Fritza Langa zostało jednak pod jednym względem uznane za nieudane: otóż pod koniec widzimy bohaterów świętujących upadek dotychczasowego porządku, chociaż - jak wyraził to jeden z krytyków filmowych okresu międzywojnia - ludzie ci będą teraz przez dziesiątki pracować jeszcze ciężej, by naprawić straty. Podobnie nie wykazali się myśleniem perspektywicznym bohaterowie "Elizjum", a co za tym idzie - twórcy filmu. Otóż bohaterowie dążą do zrównania wszystkich wobec prawa i dostępu miliardów ludzi do zasobów Elizjum. Jednak ktoś nie pomyślał, że stacja miała za zadanie zaspokoić potrzeby kilkunastu, najwyżej kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Co by się stało, gdyby miliardy ludzi miały do tych zasobów dostęp, łatwo sobie wyobrazić: w ciągu kilkunastu tygodni zasoby Elizjum skończyłyby się, wszyscy żyliby w jednakowej nędzy, a resztki cywilizacji i wiążących się z nią możliwości na poprawę sytuacji zostaną bezpowrotnie stracone. W tej sytuacji demoniczna sekretarz obrony wydała mi się jedyną logicznie myślącą postacią w filmie i szczerze dopingowałem jej starania o usunięcie protagonistów ze świata żywych.

Nie do końca rozumiem też ludzi żyjących na Elizjum. Czemu nie odlecieli, mając takie możliwości? Czemu nie poszukali innego świata, nie zaczęli korzystać z zasobów ukrytych w pasie asteroid, na innych planetach? Czemu skupili się wyłącznie na utrzymaniu poziomu życia? Czy naprawdę ludzkość - nawet ta jej część mająca dostęp do nowoczesnych technologii i pieniędzy - jest aż tak ograniczona? Żeby dodatkowo narażać się na kolejne najazdy nielegalnych imigrantów? Za Ziemią przecież nikt nie tęsknił, nikt nie chciał tam pracować czy wracać... dziwne, że nikt nie zaproponował ucieczki w kosmos. 

I kolejna rzecz, która mnie rozdrażniła: znów jakiś twórca ukazuje "złą, okropną Europę" żyjącą kosztem biednego Południa. Nieprzypadkowo ukazano w filmie mieszkańców Elizjum jako białych głównie obywateli mówiących po francusku. Nieprzypadkowo poruszane są kwestie pomocy humanitarnej. Swoją drogą zabawne, że takie przesłanie co i raz pojawia się w filmach pochodzących z kraju, który jest największym na świecie producentem broni. Tymczasem, jakby ktoś nie wiedział, do takiej na przykład Afryki trafiają co roku miliardy dolarów. MILIARDY. Wiem, że więcej idzie na zbrojenia. Ale mam pytanie: co się dzieje z tymi, jakby nie było, miliardami? Co dzieje się z tysiącami ton lekarstw, żywności i ubrań? No właśnie - te pieniądze, niestety, idą w zasadzie na zmarnowanie, ponieważ tylko niewielka część trafia tam, gdzie powinna. Ale to już nie jest w najmniejszym stopniu wina Europy. A tak przy okazji - państwa Afryki wydają na zbrojenia proporcjonalnie więcej, niż państwa Europy. I to też nie jest nasza wina.

"Kto mając lat 20 nie był socjalistą, ten nie ma serca, ale kto mając lat 40 pozostał nim, ten nie ma mózgu" - te słowa wypowiedział ponoć Winston Churchill, chociaż przypisywane są też Otto von Bismarckowi i Józefowi Piłsudskiemu. Słowa te można zrozumieć lepiej, jeśli połączy się je z innym cytatem, znanym mi z wersji przytoczonej przez Douglasa Adamsa: "Kapitalizm to nierówny podział dóbr, komunizm to równy podział nędzy". Ja mam już znacznie więcej, niż 20 lat, dlatego uważam, że twórcy filmu powinni te słowa również wziąć sobie do serca. A film, zamiast oceny wysokiej, dostaje 5 punktów na 10 możliwych. Przykro mi, ale tak nieżyciowe przesłanie nie zasługuje na pochwałę i gdyby nie to, że "Elizjum" sprawdza się przynajmniej jako film akcji, to nota byłaby jeszcze niższa.

niedziela, 1 września 2013

Requiem - opętanie wywołane przez rodziców

Requiem

Niemcy 2006
Scenariusz: Bernd Lange
Reżyseria: Hans-Christian Schmid

Niedawno napisałem o "Egzorcyzmach Emily Rose" - filmie, który nawiązywał do autentycznej (?) sprawy opętania Anneliese Michel - młodej Niemki, która zmarła wycieńczona chorobą i szkodliwymi na dłuższą metę lekami lub zaniedbaniem ze strony rodziców. W pierwszej wersji przyjmuje się prawdziwość historii o opętaniu i taką ukazują "Egzorcyzmy...". Twórcy "Requiem" zajęli się wersją przeciwną: nie ma mowy o opętaniu, a problemy dziewczyny były skutkiem połączenia epilepsji oraz ciężkiej nerwicy powstałej głównie z winy jej rodziców.

Tym razem Anneliese Michel przedstawiona została w osobie Michaeli Klinger - młodej dziewczyny, która właśnie decyduje się opuścić rodzinny dom. Decyzja nie jest łatwa, gdyż rodzina jej jest silnie konserwatywna i niezwykle religijna - w formie graniczącej z fanatyzmem. Jej rodzice nie chcą nawet słyszeć o jej wyprowadzce z domu - co może ją czekać w wielkim mieście? Rozpusta, zepsuci młodzi ludzie, którzy ściągną ją na złą drogę, seks, imprezy... Michaela jednak jest zdecydowana. Początkowo nieśmiała i zamknięta w sobie, zaczyna się otwierać. Poznaje kolegów i rozumie, że świat nie jest taki zły, jak starali się jej to wmówić rodzice. Poznaje też swojego pierwszego chłopaka, dochodzi do pierwszego pocałunku... a w końcu również do kłótni z rodzicami, którzy uważają, że ich córka schodzi na złą drogę. Rozdarta wewnętrznie dziewczyna zaczyna chorować - najpierw fizycznie, kiedy zaznaje ataków epilepsji. Potem wyczuwa, że dzieje się z nią coś złego i nienaturalnego.

Jeśli ktoś spodziewa się po "Requiem" horroru, niech daruje sobie ten film. Nie ma tu zupełnie niczego, co świadczyłoby o nadnaturalnych zdarzeniach w życiu Michaeli, poruszało kwestie opętania i egzorcyzmów. Co więcej, można powiedzieć, że film kończy się w momencie, w którym życie dziewczyny wkroczyło w najbardziej tragiczny okres - ciągłej walki z chorobą przeplatanej walką z domniemanymi demonami. Jest to historia, której celem nie jest wyjaśnienie kwestii - było opętanie czy nie? Dla twórców filmu odpowiedź jest oczywista, a po filmie staje się takową również dla widza. Twórcy "Requiem" postawili sobie za cel wyjaśnienie, jak doszło do samej tragedii: choroby i cierpień filmowej "Anneliese" - Michaeli, dziewczyny rzuconej z odciętej niemal od świata wsi do wielkiego miasta rządzącego się innymi prawami. Jej prawdziwym dramatem - zdaniem twórców - był konflikt dwóch różnych systemów wartości: wpojonego oraz nabytego; systemów, które razem istnieć nie mogą. Do tego dochodzi równie potężny konflikt pomiędzy jej marzeniami, pragnieniami i potrzebami, a chęcią podporządkowania się woli rodziców. Tragedia Michaeli polega na tym, że cokolwiek postanowi, zawsze będzie przegrana. Wpędza ją to w nerwicę, która z czasem pogłębia się, a jej żarliwie religijna rodzina, zamiast szukać pomocy u specjalistów, interpretuje to jako opętanie i wzywa księdza, jednocześnie separując córkę od przyjaciół.

Requiem" jest w moich oczach niezwykle przejmującym dramatem opisującym tragedię młodych ludzi wychowanych według surowych zasad i rzuconych do innego środowiska. Michaela przedstawiona w filmie popełnia pewne drobne grzeszki - któż ich nie popełnia? - ale czy wypicie jednego drinka można nazwać złem? Czy nieprzyzwoitością jest nieśmiały bardzo pocałunek z chłopakiem, którego szczerze się kocha? Czy oznaką rozpusty jest wreszcie noszenie krótkich spódniczek czy spodni albo malowanie paznokci?

Zamiarem twórców nie było jednak ośmieszenie konserwatywnych poglądów czy religii chrześcijańskiej. Przeciwnie - Michaela jest początkowo wyśmiewana przez rówieśników za niezwykłą w jej wieku pobożność okazywaną nawet na lekcjach, jednak koledzy szybko przekonują się, że dziewczyna przewyższa ich moralnie, ma swoje zasady i dostrzega sens życia, którego oni nie mają. Szybko zyskuje szacunek wykładowców, a później również rówieśników. Da się przy tym zauważyć, że postawa Michaeli jest wyważona: dziewczyna jest religijna, ale nie przeszkadza jej to w cieszeniu się urokami życia. Nie jest kryształowo dobra, ale nie przechodzi częstego w podobnych przypadkach zachłyśnięcia się możliwościami, jakie daje wielkie miasto.

Co zatem zostało potępione w tym filmie? Zdecydowanie bezmyślny fanatyzm. Postaciami, które można określić mianem negatywnych są członkowie rodziny Michaeli. Jej rodzice są ludźmi niezwykle surowymi, nieczułymi i obojętnymi na potrzeby swojej córki. Wpojone i przestrzegane bez żadnej refleksji zasady są dla nich jedynym wyznacznikiem tego, co dobre i złe. Michaela buntuje się przeciwko takiemu patrzeniu na świat - z ich punktu widzenia sama staje się ofiarą Złego. Zasady czynią ich odciętymi od rzeczywistości fanatykami religijnymi, którzy są wręcz niebezpieczni dla własnych dzieci. Niepokojące jest to, że tacy byli rodzice prawdziwej Michaeli - samej Anneliese Michel.

Do zalet filmu dodać muszę świetną muzykę (jednak lata 70. dla muzyki to był Złoty Wiek), a także doskonałą grę aktorów. Szczególnie Sandra Huller jako Michaela jest niezwykle przekonująca. Bardzo dobre są też zdjęcia - ruchy kamery podczas sielankowego życia Michaeli w mieście są łagodne i wyważone, nawet kiedy akcja wydaje się temu spokojowi przeczyć. Kiedy akcja przenosi się na wieś, obraz staje się celowo chaotyczny, niestabilny. Podkreśla to odczucia bohaterki oraz wyraźną antypatię do rodziców dziewczyny i prymitywizmu środowiska, w którym żyją.

Zabrzmi to dziwnie, ale film w moich oczach nie ma słabych stron. Owszem, jako zarzut można przytoczyć fakt zbyt jaskrawego przedstawienia rodziców Michaeli (wierzyć się nie chce, że we współczesnej Europie żyją tacy ludzie), jednak w tym obrazie ich postawa jest przerysowana celowo i służy podkreśleniu dramatu samej bohaterki. Momentami film lekko się dłuży, ale ostatecznie jest to dramat, więc wartkiej akcji chyba nie powinienem oczekiwać? Z mojego punktu widzenia film zasługuje na ocenę 9/10. Bardzo mocne 9.