środa, 24 grudnia 2014

Strażnicy Marzeń - o potędze wyobraźni

Rise of the Guardians

USA 2012
Scenariusz: David Lindsay-Abaire
Reżyseria: Peter Ramsey

Zastanawiałem się, o czym napisać ostatni post w tym roku. Święta zobowiązują, więc koniecznie musiał to być film ładny, familijny, z dobrym zakończeniem, a przede wszystkim dotyczący właśnie Świąt. I wreszcie trafiłem na film, który w sposób niemal idealny oddaje wszystko to, o co w świętach chodzi; mówi o radości i nadziei. Przy okazji zawiera również bardzo interesujące spostrzeżenia na rozwój i rolę wiary w rozwoju społeczeństw! Ten film to dwuletnia już animacja "Strażnicy Marzeń" - film tak piękny i tak bogaty w ukryte treści, że można mówić o nim godzinami.

Bohaterem filmu jest Jack Frost (po naszemu - Jack Mróz), chłopiec, który sprawia, że pada śnieg, a na szybach pojawiają się wzorki z kryształków lodu. Jack uwielbia dzieci, a sprawianie im radości jest dla niego największą przyjemnością. Niestety, jest bardzo samotny, gdyż mimo tego, co robi, nikt w niego nie wierzy i nie dostrzega. Pewnego dnia Jack zostaje porwany przez yeti i uprowadzony do siedziby Świętego Mikołaja. Mikołaj jest szefem grupy Strażników - postaci opiekujących się dziećmi. Strażnicy Marzeń w osobach Mikołaja, Zębowej Wróżki, Piaskowego Dziadka oraz Zająca Wielkanocnego potrzebują pomocy, a do tej roli został im wyznaczony właśnie Jack Mróz. Do naszego świata powrócił bowiem Mrok - demon żerujący na ludzkim strachu. Cała piątka musi zrobić wszystko, by dzieci nie utraciły wiary w to, co dobre.

piątek, 19 grudnia 2014

Ja, Frankenstein - efektowny przerost ambicji nad zdolnościami

I, Frankenstein

Australia, USA 2014
Scenariusz: Stuart Beattie, Kevin Grevioux
Reżyseria:Stuart Beattie
na podstawie komiksu Kevina Grevioux "Ja, Frankenstein"

O tym, że komiks to coś znacznie więcej niż obrazki z banalnym tekstem, nie muszę - mam nadzieję - nikogo przekonywać. "Sandman", "Kaznodzieja" czy nasz "Thorgal" to najlepsze dowody, że komiks może być arcydziełem sztuki, łączącym w sobie złożoną fabułę, rozważania moralne, wartką akcję, ciekawe kreacje bohaterów a to wszystko okraszone nierzadko wspaniałą grafiką. Takie komiksy zwane są za oceanem "Powieściami graficznymi" i mają status czasami równy arcydziełom światowej literatury. I nie jest to powód do śmiechu - stworzenie porządnej i wartościowej powieści graficznej jest osiągnięciem co najmniej równym napisaniu książki: trzeba nie tylko wymyślić fabułę, świat i bohaterów, ale też trzeba ubrać to w odpowiedni obraz.

Komiksy, a głównie powieści graficzne, to - pozornie - znakomita podstawa scenariuszy filmowych. Pozornie - bo to nie taka prosta sprawa. Komiks przewidziany jest na powolne delektowanie się, stopniowy rozwój akcji i (zwykle) wielowątkowość. Zmieścić to wszystko w dwóch godzinach filmu jest niezwykle trudne. I - niestety - rzadko się udaje. Pół biedy, jeśli dany tytuł nie uzurpuje sobie prawa do dzieła wysokich lotów, jak gros tytułów "Marvela" - wówczas na bazie komiksu powstaje film akcji, raczej mało złożony, ale nikt niczego innego nie oczekuje, więc wszystko jest w porządku. Co innego, jeśli komiks kwalifikuje się do wyższej półki, a jego ekranizacja z trudem wspina się na średnią - o, to już jest problem. Taki właśnie problem ma film "Ja, Frankenstein".

piątek, 12 grudnia 2014

Opiekunka - rodzice, uważajcie na swoje dzieci!

The Guardian

USA 1990
Scenariusz:
Reżyseria: William Friedkin

Jaki jest jeden z najgorszych koszmarów rodziców? Że ich dziecko nagle znika bez śladu. Złowrogie siły porywające ludzi, zwłaszcza dzieci, przyjmowały różną postać. Na zachodzie Europy i w Ameryce przyjmuje czasem formę opiekunki, która nagle znika z dzieckiem i wszelki ślad po niej ginie. W USA, gdzie wynajmowanie opiekunek dla dzieci jest czymś normalnym, taki lęk ma uzasadnienie: rodzice zmuszeni są zostawić najważniejszą dla siebie osobę po opieką zupełnie obcego człowieka.

Temat ten wydaje się więc doskonaym materiałem na film - dramat, thriller, a nawet horror. "Opiekunka" to horror właśnie - opowiadający historię młodego małżeństwa, które właśnie spodziewa się dziecka. Tak się składa, że młodzi rodzice są w trakcie układania sobie przyszłości, w związku z czym muszą wynająć opiekunkę. Wśród kandydatek, które zgłaszają się na przesłuchanie, stawia się też Camilla. Po krótkich wahaniach rodzice decydują się ją właśnie zatrudnić. Nie wiedzą jednak, że opiekunka ich dziecka jest wyznawczynią starożytnego kultu, którego ważnym elementem jest składanie ofiar z ludzi oraz o tym, że jest zamieszana w zaginięcie kilkorga dzieci.

piątek, 5 grudnia 2014

Housebound - komediohorror ma się dobrze

Housebound


Nowa Zelandia 2014
Scenariusz i reżyseria: Gerard Johnstone

Czasami czytam sobie opinie na temat jakiegoś filmu i dowiaduję się, że jest nieudany, bo niestraszny, bo za mało krwi, bo za dużo krwi, bo straszny, ale oklepany temat. Pewnego razu dowiedziałem się, że "Obecność" to nie horror, bo co z tego, że autor wpisu - jak twierdzi - zlał się w spodnie podczas seansu, skoro nie było ani jednej urwanej kończyny? Ale najciekawszym argumentem, z jakim ostatnio się spotykam, to - że horror powinien być horrorem od pierwszej do ostatniej minuty i nie powinno być w nim nic, co chociaż na chwilę rozluźniłoby atmosferę.

Ta rzecz, przyznam, trochę mnie smuci. Oznacza to, że wiele osób zapomina o czymś takim, jak popularny niegdyś gatunek... nie wiem, jak to nazwać - komediohorroru? Chodzi mi o filmy pokroju "Martwego zła" czy "Martwicy mózgu", które na swój sposób, przynajmniej przez część akcji, wprowadzały nastrój grozy, pojawiały się elementy nadnaturalne, były nawet elementy kina gore, ale niektóre sceny były jednakowo straszne (bądź odrażające), co śmieszne. Gatunek ten nie wszystek jednak umarł - jest przynajmniej jeden kraj, gdzie ma się dobrze, a mianowicie Nowa Zelandia. Stamtąd właśnie pochodzi jeden z najoryginalniejszych filmów tej kategorii, jakie miałem przyjemność oglądać - "Housebound". Film ten nie doczekał się polskiego tytułu, kina ominął szerokim łukiem, a szkoda.

wtorek, 25 listopada 2014

Kosogłos część 1 - jak tworzy się propagandę

The Hunger Games: Mockingjay part 1

USA 2014
Scenariusz: Danny Strong
Reżyseria: Peter Craig

Are you, are you
Coming to the tree
Where the dead man called out
For his love to flee


No to się doczekałem - "Kosogłos" pojawił się na ekranach kin. Pierwsza część podobała mi się, druga zachwyciła. Trzeciej się trochę obawiałem z kilku powodów. Po pierwsze - jest bardziej "polityczna" od poprzednich. Po drugie - ktoś jak zwykle postanowił sobie dorobić i podzielił powieść na dwa filmy. Ostatecznie powstał film udany, chociaż niestety rzuca się w oczy, że fabułę rozciągnięto do granic możliwości.

Dalsza część recenzji jest adresowana do tych, którzy znają treść poprzednich filmów serii - w przeciwnym razie ich streszczenie zajęłoby mi ze cztery akapity. Jak wiemy, Katniss została zabrana z areny, na której odbywały się kolejne Głodowe Igrzyska - tuż po tym, gdy celnym strzałem z łuku zakłóca działanie pola chroniącego arenę, przy okazji ją niszcząc. Dowiaduje się też o zniszczeniu Dystryktu 12, z którego pochodzi; ocaleli nieliczni, w tym na szczęście jej matka i siostra. Teraz żyje w uznawanym do niedawna za kompletnie zniszczony Dystrykcie 13, którego istnienie było trzymane w najściślejszej tajemnicy przez jego mieszkańców.

piątek, 21 listopada 2014

Rogi - są rzeczy, o których nie chcemy wiedzieć

Horns

Kanada, USA 2013
Scenariusz: Keith Bunin
Reżyseria: Alexandre Aja

Każdy ma swoje tajemnice... mroczne sekrety, którymi wolałby się nie dzielić nawet z najbliższymi. Wielu z nas chętnie dałoby wiele, żeby takie tajemnice wydrzeć. Jednak, jeśli się zastanowić, to nie wiem, czy chciałbym wiedzieć, co inni skrywają na dnie serca. Nie wiem, czy chciałbym się dowiedzieć, że jakiś mój znajomy jest na ten przykład skrytym pedofilem albo osoba, z którą pracuję, ma sadystyczne marzenia dotyczące swojej rodziny, o której na co dzień mówi z pozornym szacunkiem. Ponadto, możliwe, że dowiedziałbym się paru nieprzyjemnych rzeczy na własny temat.

Wspomniany wątek kino może potraktować na różne sposoby. Można zrobić dramat psychologiczny, w którym stopniowo poznajemy mroczne tajemnice jednego z bohaterów. Można zrobić thriller o podobnej tematyce. Może też być horror czy film SF, w którym pojawi się wątek telepatii, ale to nieco banalne. Dlatego bardzo mile rozczarował mnie film "Rogi", który łączy w sobie elementy wszystkich wspomnianych gatunków i jeszcze dokłada coś z czarnej komedii. Mariaż niebywale trudny, ale tym razem wyjątkowo udany.

wtorek, 11 listopada 2014

Interstellar - co się stanie z Ziemią?



Interstellar

Wielka Brytania, USA 2014
Scenariusz: Jonathan Nolan, Christopher Nolan
Reżyseria: Christopher Nolan

Przyszłość ludzkości nie rysuje się w różowych barwach. Osobiście uważam, że nie z powodu niedożywienia (bo na Ziemi ma miejsce nadprodukcja żywności) ani wyczerpania zasobów, przeludnienia czy globalnego ocieplenia. Wszystkie te problemy dałoby się rozwiązać, gdyby nie faktyczny kłopot, z jakim boryka się ludzkość – zanik sił twórczych. Przesadzam? W takim razie wskażcie mi najpierw jakieś przełomowe odkrycia czy wynalazki ostatnich 20 lat. Za życia mojej babci pojawiły się setki nowych rzeczy, za życia mojej matki wyruszyliśmy w kosmos, wylądowaliśmy na Księżycu, a dziś?

Ludzkość obecnie przeżywa stagnację. Jak tylko ktoś mówi o podboju kosmosu czy innych tego typu sprawach, to zaczynają się lamenty, że jak można wystrzeliwać sondę na Marsa, skoro w Afryce głodują dzieci. Co nie przeszkadza lamentującym korzystać z jakże potrzebnych wynalazków jak kolejne generacje smartfonów, pralek i telewizorów. Jak dotąd, nikt w świecie filmu tego problemu nie zauważył. Dopiero Christopher i Jonathan Nolanowie w swoim filmie „Interstellar” w piękny sposób ukazali, jak wiele zależy od tego, czy nauczymy się myśleć w kategoriach nie najbliższych miesięcy czy nawet lat, ale co najmniej dekad. W filmie tym dostajemy niezwykle przygnębiającą wersję przyszłości, bardzo niedalekiej i – niestety – bardzo prawdopodobnej.

piątek, 7 listopada 2014

Dracula - historia w krzywym zwierciadle

Dracula Untold

USA 2014
Scenariusz: Matt Sazama, Burk Sharpless
Reżyseria: Gary Shore

Kto dzisiaj nie zna postaci Draculi? Dzięki powieści Brama Stokera miano to znają wszyscy - nawet ci, którzy mitem wampira niezbyt się interesują. Wyobrażenia na temat tej postaci mamy na ogół dwa. Miłośnicy starych filmów widzą zapewne wysoką, chuda postać z ulizanymi włosami i w pelerynie - Bela Lugosi jednym słowem. Ja z kolei widzę raczej postać tragiczną, objawiającą się światu w postaci angielskiego gentlemana, który wyróżnia się charyzmą, a nie nietypowym wyglądem - do mnie bowiem przemówił bardziej film Francisa Forda Coppoli.

Wiemy, że natchnieniem dla Brama Stokera była postać historyczna - o której zresztą wypowiada się w pozytywnych słowach tytułowy bohater powieści. Wład Palownik - bo to o nim mowa - jest postacią znaną głównie z niewiarygodnego okrucieństwa. Po prawdzie, Wład III Tepes był postacią tak barwną i o tak niewiarygodnym życiorysie, że sam z siebie dostarcza materiału na film. W największym możliwym skrócie: jako dziecko był zakładnikiem w szkole dla janczarów na dworze sułtana - miał być gwarancją posłuszeństwa ojca, który ówcześnie panował na Wołoszczyźnie. Kiedy sam został władcą (hospodarem), podjął zdecydowane kroki ku umocnieniu swojej władzy; na przykład w 1457 roku podstępem schwytał bojarów winnych śmierci jego rodziny, a następnie część z nich wbił na pale, a innych zmusił do 200-kilometrowego marszu i budowy twierdzy Poenari - która do dziś jest znana jako siedziba legendarnego Draculi.

piątek, 31 października 2014

Miasteczko Halloween - za co kocham Tima Burtona

Tim Burton's Nightmare Before Christmas

USA 1993
Scenariusz: Tim Burton, Caroline Thompson, Michael McDowell
Reżyseria: Henry Selick


Jako że data zobowiązuje, dzisiaj parę słów na temat Halloween. Doskonale pamiętam, że na początku lat 90. ubiegłego wieku wielu młodych ludzi było nieco sfrustrowanych szarą rzeczywistością, w czym wcale nie pomagał fakt, że długie lata okupacji (najpierw hitlerowskiej, a potem radzieckiej) zabiły w polskiej mentalności zwyczaj radosnego obchodzenia świąt wszelakich. Jedynym chyba wyjątkiem był Sylwester - poza tym nie było u nas żadnego dnia, który byłby pretekstem do wesołego świętowania. Dlatego właśnie otwarcie granic i ożywiony kontakt z Zachodem sprawiły, że zaczęto "importować" pewne zwyczaje po adaptacji na nasz grunt. Dotyczyło to świąt, które w krajach swojego pochodzenia są okazją do zabawy (jak dzień św. Patryka). Halloween przyjęło się także, za sprawą oprawy oraz faktu, że - co podkreślam stanowczo - nie było konkurencją dla żadnego z naszych istniejących świąt. Równie stanowczo zaznaczam, że przyjęło się zupełnie spontanicznie, bez pomocy sieci supermarketów czy nachalnego marketingu. Podejście było takie: w Halloween się bawimy, a w dzień Wszystkich Świętych zachowujemy się uroczyście i dostojnie. I wszyscy powinni być zadowoleni. A że niektórzy nie są, to już ich problem.



Zwyczaj obchodzenia Halloween - mimo oporów pewnych środowisk - zadomowił się w Polsce na dobre i chyba na stałe. Swój skromny udział miał w tym pewien film, uznawany za najlepsze dzieło Tima Burtona, również przeze mnie (z całym szacunkiem dla jego wcześniejszych i późniejszych osiągnięć). Mowa o filmie "Nightmare Before Christmas" znanym u nas jako "Miasteczko Halloween". Dzieło to zyskało status kultowego, co ciekawe, nie tylko w krajach anglosaskich. W czasie, kiedy film wchodził na ekrany kin, Halloween było u nas zjawiskiem prawie nieznanym. Wielu Polakom film Burtona pozwolił dowiedzieć się i w pełni zrozumieć, czym jest Halloween w swojej obecnej postaci. W pewnym stopniu pomógł też zrozumieć mentalność krajów zachodnich. Tak, wiem - są świry, które tego dnia robią dziwne i niezbyt godne naśladowania rzeczy - no cóż, i bez tego nie brakowało u nas dziwaków czyniących różne draństwa, nawet w Boże Narodzenie.

Ciekawe, że wspomniałem o Bożym Narodzeniu, bo "Miasteczko Halloween" dotyczy również jego. Dla tych, co nie wiedzą - w filmie Burtona wszystkie postacie związane z różnymi świętami mają swoje własne światy, do których prowadzą specjalne drzwi. I właśnie dzieje się tak, że najpopularniejszy z upiorów z miasteczka Halloween, Jack Skellington, odpoczywając po kolejnym święcie, dociera do takich właśnie drzwi. Trafia tym samym do miasta Bożego Narodzenia, które jest dla niego czymś niezrozumiałym, ale budzącym zachwyt. Po powrocie opowiada innym mieszkańcom Halloween, co widział. Mieszkańcy miasteczka Halloween wpadają na pomysł, że sami zorganizują Gwiazdkę, co będzie oderwaniem się od zwykłego straszenia dzieci. Pomysłowi sprzeciwia się tylko jedna osoba - Sally, skrycie podkochująca się w Jacku. Rozumie ona, że mieszkańcy Halloween tak naprawdę umieją jedynie straszyć, a nie bawić i że nic dobrego z tego nie wyniknie. 

"Miasteczko Halloween" jest dla mnie żywym dowodem na to, że filmy Burtona wbrew pozorom czegoś uczą, a ich stworzenie wymaga doskonałej znajomości psychiki ludzkiej, zwłaszcza dziecka. Film ten bowiem w zamierzeniu jest baśnią familijną i tak właśnie był odebrany za oceanem! Dlatego potwory ukazane w filmie są pełne sprzeczności - zarówno pod względem wyglądu, jak i charakteru. Z jednej strony są przerażające, a z drugiej - wydają się śmieszne ze swoimi minami i przesadną gestykulacją oraz "żywą" mimiką. Podobnie jest z ich mentalnością: lubią straszyć - w końcu odpowiadają za to, by Halloween było udane! Jednak robią to w taki sposób, by dzieciaki cieszyły się z tego, że są przestraszone i w gruncie rzeczy nikomu nie chcą czynić niczego złego. Są przerażające, ale nie ma w tym niczego złego. Jak to mówią, nie ma sensu oceniać ich po wyglądzie. Taka Sally na przykład - może i wygląda jak szmaciana lalka, ale ma złote serce.

"Miasteczko Halloween" ukazuje też święto Halloween jako pełniące ważną rolę edukacyjną, w naszej strefie kulturowej jakby zapomnianą. Otóż pozwala ono młodym ludziom oswoić się ze śmiercią i różnymi przesądami związanymi ze zmarłymi. To święto sprawia również, że dzieci przestają bać i oswajają ze swoimi lękami. Nie przypadkiem jedyna ewidentnie negatywna postać w filmie to Boogeyman - potwór kryjący się w szafach, pod łóżkiem czy za meblami; bestia, której niemal każde dziecko w pewnym okresie życia panicznie się boi. Anglosasi zrozumieli bowiem to, czego my chyba do końca nie potrafimy - że dzieci nie wolno trzymać pod kloszem, a im wcześniej wyjaśnimy im pewne rzeczy, tym lepiej. Nie znaczy to, że dzieci przestają wierzyć w różne stwory - po prostu przestają się ich bać. Z tego samego powodu w "Miasteczku Halloween" znalazły się sceny, które w żadnej polskiej animacji czy w ogóle filmie familijnym nigdy by się nie pojawiły - takie jak dzieci Boogeymana śpiewające piosenkę o torturach wymyślonych dla Mikołaja. A niech śpiewają, niech grożą - zło zostaje pokonane, świat wraca do normalności, bo zła nie należy się bać, ale stawić mu czoła.

Dzieło Burtona uznaję też za bezcenne w kwestii trafnego ukazania pewnej rzeczy, a mianowicie niezrozumienia kulturowego. Ameryka jest krajem wielokulturowym i chociaż trudno w to uwierzyć, różne święta mają tam swoich fanatycznych zwolenników i przeciwników - również Halloween i Boże Narodzenie! Początkowe, beznadziejne próby Jacka zrozumienia Gwiazdki można uznać za metaforę - to nic innego, jak człowiek, który nie znając jakiegoś zwyczaju, próbuje go poznać, ale jedynie powierzchownie i zupełnie bez zrozumienia. Zarówno Jack, jak i inni mieszkańcy Halloween są początkowo oszołomieni Bożym Narodzeniem; próbują to święto poznać, ale widzą tylko bombki, choinki i prezenty - nie potrafią jednak poczuć ducha świąt. Jeśli się nad tym zastanowić, to tak samo przeciwnicy Halloween nie rozumieją tego święta - atakują jego powierzchowną otoczkę, nie wiedzą jednak, że... to nie ma sensu. Halloween nie służy niczemu złemu, jest dzisiaj tylko zupełnie nieszkodliwą formą zabawy.

"Miasteczko Halloween" osobiście interpretuję też jako swoistą obronę nie tylko samego Halloween, ale i Gwiazdki. Święta te ukazane są na zasadzie kontrastu - jedno służy straszeniu dzieci, a drugie - ich radowaniu i obdarowywaniu prezentami. I jedno, i drugie, jest ukazane jako uroczystość ważna zarówno dla ciała, jak i ducha. Boże Narodzenie, jak wynika z filmu, nie da się ograniczyć tylko do prezentów (które mogą być nieudane) czy ozdóbek choinkowych (które mogą się potłuc czy spalić). Jednak pozbawione tych elementów święta również nie są tym, czym powinny być - jak się okazuje, materialny aspekt nie jest najważniejszy, ale stanowi cenne uzupełnienie. Te dwa elementy - duchowy i materialny, muszą współistnieć, by można było w pełni przeżyć święta i cieszyć się nimi. Święta bez kolęd i radosnej atmosfery to mordęga, ale bez prezentów czy choinki byłyby zwyczajnie smutne i niczym nie różniły od innych dni. Ubieranie choinki może przecież jednoczyć rodzinę tak samo, a może i bardziej, niż śpiewanie kolęd. 

Film Burtona jest też w moich oczach arcydziełem animacji. Próbuję sobie tylko wyobrazić, ile wysiłku trzeba było włożyć w powstanie każdej sceny; ile trwało ustawianie każdej kukiełki, by nakręcić jedną sekundę filmu. A dodać trzeba, że nikt nie poszedł na łatwiznę: figurki są wykonane z różnych materiałów, a przedstawiane przez nie postacie pełnią różne funkcje, siłą rzeczy różnią się zarówno mimiką, jak i sposobem poruszania się. Samo miasteczko ugruntowało pewien "burtonowski" styl: nieforemne domy z wielkimi oknami i spadzistymi dachami; drzewa z suchymi, powykrzywianymi gałęziami i teren pozwijany w fantazyjne spirale stały się znakiem rozpoznawczym tego twórcy. Świetna jest też muzyka - piosenki są wręcz genialne, zarówno pod względem melodii, jak i tekstów (chociaż radosne przyśpiewki o torturach obmyślanych dla Mikołaja mogą wydać się nieco drastyczne). Są nawet wzruszające, takie jak miłosne wyznanie Sally, które potrafią wycisnąć łzy z oczu. Fakt, pieśń opisująca tortury czekające Świętego Mikołaja może nieco przerazić, ale w końcu i tak wiemy, że nic nikomu się nie stanie.

O "Miasteczku Halloween" mógłbym pisać jeszcze długo, więc może lepiej już zakończę. Tym, którzy ten film już widzieli życzę, by obejrzeli go jeszcze raz. Tym, którym był obojętny - by dali mu szansę. Za pierwszym razem sam podszedłem nieco sceptycznie do pomysłu oglądania tak pokręconego filmu, ale warto było. Dzięki niemu lepiej zrozumiałem zarówno Halloween, jak i paradoksalnie, Boże Narodzenie. Film, który miał być tylko niekonwencjonalną animacją, stał się wielotematycznym arcydziełem, w którym za każdym obejrzeniem odkrywam coś nowego. I za to właśnie kocham Tima Burtona. 

piątek, 24 października 2014

Hooligans - przerażający i godni podziwu

Green Street Hooligans

Wielka Brytania 2005
Scenariusz:Lexi Alexander, Dougie Brimson, Josh Shelov
Reżyseria: Lexi Alexander

Nie jestem typem sportowca. Owszem, popieram aktywność fizyczną. Uwielbiam długie, energiczne spacery po górach (do których mam blisko), jak też po mieście (a potrafię łazić po uliczkach i parkach cały dzień bez odpoczynku), jednak obcy mi jest zachwyt nad przeróżnymi dyscyplinami sportowymi. No, czasami jeszcze zainteresuje mnie fakt zdobycia przez Polaków pierwszego miejsca w zawodach lotniczych - mało kto wie, że Polska od lat regularnie ogrywa w tej kategorii wszystkie kraje - ale poza tym sport mnie nie interesuje. Szczególnie dotyczy to sportów drużynowych. A już na pewno piłki nożnej. Tym bardziej fascynuje mnie fanatyzm, z jakim do tego sportu się podchodzi.

Zaraz zostanę zamordowany, ale piłka nożna jest dla mnie czymś nieco nudnym. Co może być ciekawego w oglądaniu przez półtorej godziny, jak kilkudziesięciu ludzi biega za kulką i próbuje ją kopnąć? A jednak sport ten ma w sobie coś, co sprawia, że nawet w Polsce, gdzie nasze "asy" regularnie obrywają nawet w tak zwanych "grupach marzeń" (nawet ja wiem, o co chodzi), kibice bardzo poważnie ten sport traktują i są gotowi do starcia gardeł dopingować swoich. A niektórzy nawet jeszcze "walczyć" o honor drużyny po meczu. Mam oczywiście na myśli "ustawki".

piątek, 17 października 2014

Nowa córka - jak daleko posuniemy się, by chronić rodzinę?

The New Daughter

USA 2009
Scenariusz: John Travis
Reżyseria: Luis Berdejo


Wielokrotnie widziałem niezbyt inteligentne obrazki. tzw. "memy" sugerujące, że Stany Zjednoczone Ameryki to kraj bez historii. Idiotyzm straszliwy moim zdaniem. Po pierwsze - blisko 240 lat historii to wcale nie tak mało. Po drugie - Ameryka istniała tysiące lat przez Kolumbem i ma swoje wielkie tajemnice i zagadki, które wciąż odkrywamy.

Mimo niemal całkowitej wymiany ludności zamieszkującej Amerykę Północną, przetrwały liczne legendy dotyczące pradawnych indiańskich cmentarzy; przetrwała wiedza o oryginalnych i tajemniczych obrzędach, których znaczenia prawdopodobnie już nigdy nie poznamy. Do dzisiaj legendy te są żywe i pobudzają wyobraźnię - czego najlepszym dowodem słynny "Smętarz dla zwierzaków" Stephena Kinga. Istnieją też podania o pradawnych duchach, które zamieszkują drzewa, góry, rzeki... i czyhają na nieświadome ofiary, by je opętać i wykorzystać. Do nieco mniej znanych opowieści folkloru amerykańskiego należą opowieści o pradawnych plemionach indiańskich, którym udało się przetrwać w izolacji i do dziś żyją, jak przed wiekami - i bardzo niechętnie patrzą na sąsiedztwo współczesnych ludzi. Ci zaś nie zawsze umieją się przed nimi skutecznie obronić. Do tej ostatniej kategorii mitów nawiązuje intrygujący film z pogranicza horroru i thrillera psychologicznego - "Nowa córka".

piątek, 10 października 2014

Czerwona planeta - kolonizacja Marsa w niebanalnym stylu

Red Planet

Australia, USA 2000
Scenariusz: Jonathan Lemkin, Chuck Pfarrer
Reżyseria: Antony Hoffman

Mars, "czerwona planeta", od tysięcy lat pobudzała wyobraźnię ludzi. Wyróżnia się szczególną barwą oraz faktem, że jest piątym najjaśniejszym (po Słońcu, Księżycu, Wenus i Jowiszu) obiektem na niebie. Szczególnie od czasów, gdy odkryto słynne "kanały" oraz opublikowano powieść "Wojna Światów", Mars zaczął jawić się w publicznej świadomości jako planeta nieco podobna do Ziemi, zamieszkana przez obce, inteligentne i niestety często złowrogie istoty. Stąd popularność serii o Johnie Carterze, które po stu latach doczekały się ekranizacji - niestety niedocenionej. Potem były liczne niskobudżetowe filmy fantastyczne opisujące różne formy inwazji z Marsa. 

Aż wreszcie na Marsie wylądowały amerykańskie "Vikingi" i okazało się, że niestety rzeczywistość jest nieco mniej fantastyczna: Mars jest jałową pustynią, a rozwinięte życie w znanej nam formie na Marsie nie występuje. A jednak marzenia pozostały... tylko że w miejsce inwazji z Marsa pojawiły się myśli o jego kolonizacji przez ludzi. Wbrew pozorom nie są to marzenia idiotyczne: co prawda Mars ma o połowę mniejszą grawitację i jest tam "trochę" zimno, ale poza tym jest do Ziemi faktycznie nieco podobny: doba marsjańska trwa niemal tyle samo, co nasza, a atmosfera przypomina pierwotną ziemską. Pojawiły się nawet zupełnie serio rozważane plany, by rozpuścić w marsjańskiej atmosferze samożywne jednokomórkowe organizmy, które z czasem wytworzyłyby tlen, a wtedy droga do kolonizacji byłaby otwarta.

piątek, 3 października 2014

Generał Nil - smutne odejście dawnej Polski

Generał Nil

Polska 2009
Scenariusz: Ryszard Bugajski, Krzysztof Łukasiewicz
Reżyseria: Ryszard Bugajski

Dzisiaj będzie trochę historycznie, trochę siłą rzeczy także społecznie i politycznie. Inaczej się nie da. Bo tak się akurat składa, że właśnie w 75., przykrą rocznicę kapitulacji obrońców Helu, postanowiłem nadrobić zaległości w polskich filmach. Zacząłem od produkcji ukazującej ostatnie lata życia jednej z jakby mniej wspominanych postaci, a przecież jakże zasłużonej w walce z hitlerowskim okupantem: generała Augusta Emila Fieldorfa, znanego pod pseudonimem "Nil". Jest to niestety rzadki we współczesnej historii Polski przypadek wysokiego rangą wojskowego obdarzonego nie tylko umiejętnościami dowódczymi, ale i wysoką inteligencją oraz dalekowzrocznością. Dlatego w moich oczach jest to chyba najtragiczniejsza ofiara systemu komunistycznego w Polsce.

Pisanie o filmie "Generał Nil" jest trudne o tyle, że sam film, jak i ukazane w nim postępowanie generała i jego rodziny oraz znajomych stają się w pełni zrozumiałe jedynie dla człowieka w miarę dobrze rozumiejącego tamte czasy. Ja mam szczęście, bo zdążyłem porozmawiać z paroma osobami (również z mojej rodziny), które te czasy pamiętają. Do tego sam poszperałem w książkach i trochę się dowiedziałem. Sytuacja w latach tuż po zakończeniu ostatniej wojny światowej była niezwykle złożona, a wiele rzeczy jest niejasnych. Ponadto najpierw lata systemu komunistycznego celowo zatarły pamięć i ślad o tamtych czasach, a potem, po zmianie ustroju, nagle zaczęto wszystko przedstawiać w zupełnie innym świetle, lecz niestety jakże często w sposób równie oderwany od rzeczywistości. Byłych żołnierzy AK zaczęto traktować niemal jak półbogów w sposób zakrawający na śmieszność i moim zdaniem urągający im. A przecież uznanie faktu, że to byli ludzie z krwi i kości, wcale im chwały nie ujmuje.

piątek, 26 września 2014

Znamię - nielatwo pogodzić się z odejściem bliskich

Dragonfly


Niemcy, USA 2002
Scenariusz: David Seltzer, Brandon Camp, Mike Thompson
Reżyseria: Tom Shadyac

Śmierć kliniczna to rzecz przerażająca i dramatyczna: ciało niemal umiera, płuca nie funkcjonują, serce nie bije... Na monitorach kontrolnych wszystkie linie są płaskie, ale mózg jeszcze żyje. Jeśli w ciągu czterech minut uda się przywrócić organizm do życia, to człowieka uda się ocalić - lekarze wiedzą o tym, więc zaczyna się walka o życie pacjenta; liczy się każda sekunda, wszyscy robią co w ich mocy, aż nagle słychać charakterystyczny dźwięk EKG. Udało się.

I w tym momencie zaczyna się dziwna rzecz: wiele osób, które stan śmierci klinicznej przeżyło, opowiada o swoich niewiarygodnych przeżyciach. Najczęściej słyszymy o tym, że pacjent widział ciemność, a gdzieś w oddali było maleńkie światło; nagle stawało się ono coraz większe, człowiek podążał ku niemu z ogromną prędkością, wreszcie wszystko zalewała jasność i nagle... pacjent unosił się nad salą, widział, co robią lekarze. Niektórzy opowiadają, że widzieli zmarłych krewnych, jakieś tajemnicze świetliste postacie, które roztaczają atmosferę ciepła i miłości. Namawiają też człowieka do powrotu. Wielu jest ludzi, którzy wierzą w te opowieści, gdyż dają one nadzieję na to, że istnieje coś więcej, niż tylko życie doczesne.

piątek, 19 września 2014

Głosy - przekaz radiowy z innego świata

White Noise

Wielka Brytania, Kanada, USA 2005
Scenariusz: Niall Johnson
Reżyseria: Geoffrey Sax

Czy można udowodnić istnienie życia pozagrobowego? Podobno tak, ale o tym za chwilę. Istotnie, wielu ludzi wierzy w życie po śmierci. Jedni wyobrażają sobie zaświaty jako coś podobnego do życia ziemskiego, inni twierdzą, że będzie to egzystencja na innym poziomie. Jednak nawet osoby najmocniej wierzące boją się śmierci. Może chodzi o ból, może o strach przed nieznanym, ale po sobie sądzę, że chodzi też o to, że mimo wszystko nie ma pewności, co - i czy w ogóle coś - jest po drugiej stronie. W każdym razie nikomu nie udało się udowodnić, jak to jest z życiem po śmierci. Po prawdzie - nikt nie udowodnił, że życia po śmierci nie ma.

Jednak istnieje grupa ludzi, która twierdzi, że dowód na życie pozagrobowe istnieje. Otóż w 1959 roku panowie zwący cię Attila von Szalay i Raymond Bayless przygotowali dziwny eksperyment: postanowili nagrać dźwięki w zamkniętym, dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, w którym nie było żadnego źródła dźwięku. Ku zdumieniu trochę również samych badaczy, na taśmie rejestrującej nagranie odkryto dźwięki nieznanego pochodzenia - mimo że nagrały się one wtedy, gdy w pomieszczeniu nie było nikogo! Tego samego roku pewien przyrodnik nagrywający głosy ptaków zarejestrował przypadkiem głos jakiegoś człowieka - chociaż w zasięgu jego głośnika nikogo nie było. Kiedy opisy tych wydarzeń ujrzały światło dzienne, wielu uznało, że wyjaśnienie może być tylko jedno - są to głosy zmarłych, którzy teraz egzystują w innym świecie.

piątek, 12 września 2014

Oculus - czy widzimy tylko to, co chcemy widzieć?

Oculus

USA 2013
Scenariusz: Mike Flanagan, Jeff Howard
Reżyseria: Mike Flanagan

Kto z nas nie lubi od czasu do czasu posłuchać opowieści z dreszczykiem? Kto z nas nie zetknął się z historią nawiedzonego domu? I kto z nas skrycie nie marzy, żeby chociaż raz takie miejsce odwiedzić, by przekonać się, czy te opowieści są prawdziwe? Pewnie wielu... ale prawda jest taka, że ostatecznie ogromna większość ludzi nigdy nie odwiedza domów uznanych za nawiedzone - szkoda pieniędzy, czasu, a poza tym... zawsze zostaje taki cichy lęk, że może jednak jest w tym ziarno prawdy. A niczego tak bardzo nie lubimy jak konieczności zmiany światopoglądu i przyznania, że czegoś nie rozumiemy.

Mnie osobiście dość mocno przeraziła swego czasu historia obrazu o wdzięcznej nazwie "The Hands Resist Him" - ponoć postacie z tego malowidła miały z niego wychodzić, a w dodatku obraz sam z siebie przyprawiał ludzi o myśli samobójcze. Teoretycznie uważam się za sceptyka, ale jak raz spojrzałem na to dzieło w internecie, to - wierzcie albo nie - do końca dnia miałem wrażenie, że ktoś za mną chodzi. Koszmar... Oczywiście teraz, po latach, śmieję się z tego, jaki sobie "film wkręciłem" - co nie znaczy, że spojrzałbym na ten obraz jeszcze raz. W moim przypadku takie "wkręcanie filmu" jest nieszkodliwe, ale są ludzie, którzy żyją w ciągłej psychozie strachu z powodu nieugiętej wiary, że jest ktoś lub coś, co ich prześladuje. Dwuznaczność tego zjawiska sugeruje oczywiście cudowny temat na film... i wreszcie doczekałem się iście wspaniałego horroru psychologicznego, trzymającego w napięciu i pozostawiającego wiele niejasności i niepewności - a filmem tym jest "Oculus", docenionego, co rzadko się zdarza, zarówno przez widzów, jak i krytyków filmowych.

piątek, 5 września 2014

Rapture-Palooza - koniec świata też da się przeżyć

Rapture-Palooza

USA 2013
Scenariusz: Chris Matheson
Reżyseria: Paul Middleditch

Biblijna Apokalipsa ze względu na swoją treść i żywe opisy nadnaturalnych zjawisk i bestii to wdzięczny temat na film lub powieść. I to nie tylko ze względu na starcia Dobra i Zła, bo na Ziemi też ma być wesoło. Jeśli ktoś nie zna lub nie pamięta Objawienia zamieszczam mały skrót: najpierw zostaną żywcem wzięci do Nieba prawi chrześcijanie. Na tych, którzy zostaną na Ziemi, będą zsyłane różne plagi takie jak krwiożercza szarańcza, deszcz krwi, głazy spadające z nieba. Ma się też objawić Antychryst w ludzkiej postaci, który pociągnie ze sobą wielu ludzi. Tych, którzy za nim nie pójdą, spotykać mają różne represje i prześladowania. Potem ma nadejść ostateczna walka Jezusa z Szatanem i upadek tego drugiego. Ci, którzy mimo ucisku przeciwstawili się Złu, ostatecznie trafią do Nieba. Ci zaś, co poszli za Antychrystem, zostaną wraz z nim potępieni na wieczność.

Dzieł inspirowanych Objawieniem trochę nawet powstało - w tym opisywany jakiś czas temu przeze mnie, wcale niezły film "Megiddo". Z dzieł literackich najbardziej wyróżnia się może niezbyt wybitny, ale nawet ciekawy, mało znany u nas cykl "Opowieść o czasach ostatecznych". Cykl ten, liczący obecnie już chyba z 15 tomów, opowiada historię ludzi, którzy pozostali na Ziemi po wniebowzięciu prawych i przeżywają wielki ucisk. Utrzymane jest to w tonie thrillera i fantastyki (zaznaczyć przy tym muszę, że autorami są mocno wierzący chrześcijanie i z ich punktu widzenia cykl ma być swego rodzaju przestrogą) i dość dobrze oddaje atmosferę całego Objawienia. 

piątek, 29 sierpnia 2014

Lucy - film tak zły, że już nieśmieszny

Lucy

Francja 2014
Scenariusz i reżyseria: Luc Besson

Jako miłośnik kina spod znaku "Zabójczych ryjówek" nie jestem bardzo wymagający względem kina. Albo inaczej: podoba mi się wiele filmów zwyczajnie kiepskich, bo mają w sobie coś, co nie pozwala mi przejść obok nich obojętnie lub zwyczajnie mnie bawią. I jeśli oceniam jakiś film nisko, to naprawdę mocno musi mi się narazić. Zdarza się. Ale nigdy, przenigdy bym nie pomyślał, że taką przykrą niespodziankę sprawi mi nikt inny, tylko ulubiony reżyser czasów studenckich - Luc Besson. "Leona zawodowca" do dzisiaj uważam za jedno z najlepszych dzieł w historii kina. "Piąty element"... cóż, nie był to może film wybitny, ale przedstawiony świat, fabuła i obsada aktorska potrafiły to starannie zamaskować. Mając w pamięci te produkcje, nie zastanawiałem się nad wycieczką do kina na "Lucy". I co? Wydałem 11 zł (promocja taka) na film tak zły, że trafiłby do dziesiątki najgorszych (a z pewnością najgłupszych) filmów, jakie widziałem kiedykolwiek.

Ci, którzy moją pisaninę jakiś czas śledzą, mogą się zdziwić, że nie podoba mi się film, w którym coś jest nie takie, jak należy - przecież niejednokrotnie polecałem niskobudżetowe "dzieła" klasy "B". Owszem, ale jest różnica. Filmom klasy "B" potrafię wiele wybaczyć. Takie filmy mają ograniczony budżet, więc są z założenia niedoróbkami, z kiepskimi efektami, pisanym na kolanie scenariuszem i aktorami początkującymi bądź niezdolnymi do wykrzesania z siebie czegokolwiek więcej poza dramatycznym wrzaskiem z jednoczesnym trzymaniem się za twarz na widok potwora z gumy. Jednak w wypadku filmów z założenia ambitnych, dysponujących sporym budżetem, przy którym pracują doświadczeni i raczej wysoko oceniani ludzie wszelkie braki już rażą. A w "Lucy" takich rzeczy jest sporo. 

piątek, 22 sierpnia 2014

Sinister - walka z własnym obłędem

Sinister

USA 2012
Scenariusz: C. Robert Cargill, Scott Derrickson
Reżyseria: Scott Derrickson

Jakże często zdarzają się nam przykre rozczarowania: film, który miał być pewnym "hiciorem" okazał się być nudny, nieciekawy, źle nakręcony. O wiele rzadziej zdarzają się sytuacje odwrotne: coś, po czym spodziewamy się najwyżej lekkiej rozrywki, okazuje się być całkiem przyzwoitym filmem, o którym nie jest łatwo zapomnieć. I taki właśnie jest dwuletnie już dzieło scenarzysty i reżysera "Egzorcyzmów Emily Rose" noszące tytuł "Sinister".

Podobnie jak wspomniane "Egzorcyzmy..." film mieści się na pograniczu kryminału, thrillera i horroru. Zaczyna się od sceny zbrodni naprawdę, nie ukrywam, odrażającej. Jednak biorąc pod uwagę temat filmu należy się na to przygotować i uodpornić. Rzecz jest bowiem o dziennikarskim śledztwie mającym na celu wykrycie sprawców masowych morderstw. Bohaterem jest Ellison, autor powieści kryminalnych, w których osią fabuły są prawdziwe zbrodnie. Chcąc zadośćuczynić żonie, która ma dość strachu, że materiały te przypadkiem mogą wpaść w ręce dzieci i która sama też ma dosyć ciągłego oglądania krwawych jatek, postanawia napisać swoją ostatnią w tym tonie, ale największą powieść. W tym celu wraz z rodziną wprowadza się do domu w małym miasteczku - domu, w którym kilka lat wcześniej popełniono straszliwą zbrodnię: ktoś powiesił całą mieszkającą tu rodzinę. Pewnego wieczora wpadają mu w ręce filmy nakręcone na przestrzeni wielu lat na taśmie 8 mm. Są na nich nagrane zbrodnię - ta i kilka innych, które wydarzyły się w innych miejscach i innym czasie, ale miały podobny przebieg. Sprawców tych masakr nigdy nie odnaleziono. Ellison zamierza za wszelką cenę dowiedzieć się, kto zabił, mimo że sprawa coraz gorzej wpływa na jego rodzinę. W dodatku zdaje sobie sprawę, że najwyraźniej ktoś podrzuca mu kolejne materiały.

piątek, 15 sierpnia 2014

Twarze w tłumie - jak to jest, gdy nikogo nie poznajesz?

Faces in the Crowd

USA, Kanada, Francja 2011
Scenariusz: Julien Magnat, Kelly Smith, Agnes Caffin
Reżyseria: Julien Magnat

Banalnie zabrzmi twierdzenie, że widok znajomych twarzy dodaje nam otuchy. O wiele fajniej jest iść na imprezę ze znajomymi niż samemu; jadąc na wycieczkę w dalekie kraje dobrze jest jechać z kimś - przynajmniej nie jest się samotnym. A już w ogóle dobrze jest, kiedy po prostu można spotkać się z przyjaciółmi i otaczają nas radosne pysie dobrze znanych i kochanych ludzi. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele zawdzięczamy jednej rzeczy: umiejętności rozpoznawania twarzy. Co by było, gdyby nas tej umiejętności pozbawić? Przechodząc obok przyjaciela nie powiedzielibyśmy mu "cześć". Siedząc na rodzinnej kolacji musielibyśmy uwierzyć na słowo, że to nasi krewni - bo z twarzy byśmy ich nie pamiętali. Idąc do pracy musielibyśmy od nowa poznawać wszystkich kolegów, a po każdym wyjściu do toalety widzielibyśmy innych ludzi. Gdybyśmy tak mieli, to pewnie w krótkim czasie 90% znajomych uznałoby nas za idiotów albo świrów.

Brzmi dziwacznie? A tymczasem są ludzie, dla których nie jest to żadna fikcja ani fantastyka. Otóż istnieje dolegliwość zwana prozopagnozją, która objawia się tym, że człowiek nie jest zdolny rozpoznać twarzy innej osoby. Ludzie z tą dolegliwością nie mają najmniejszych kłopotów ze wzrokiem ani pamięcią. Rozróżniają kolory, widzą kształty, czytają litery i cyfry. Co więcej, są w stanie zwrócić uwagę na to, że ktoś ma bródkę, ktoś inny pieprzyk na policzku czy bliznę na czole. Po prostu nie umieją tego złożyć w całość. Nie umieją zapamiętać WSZYSTKICH cech twarzy i skojarzyć, że już taką widzieli. Kiedy człowiek z prozopagnozją stoi na ulicy, wszystkie twarze zlewają się w jego oczach i co chwila zmieniają. Kiedy patrzy na ukochaną osobę, za każdym mrugnięciem powiek widzi inną twarz. Dolegliwość na tyle osobliwa, że sama z siebie jest świetnym tematem na film.

Film, a konkretnie thriller kryminalny "Twarze w tłumie". Bohaterką jego jest Anna Merchant, nauczycielka w podstawówce pewnej metropolii, w której od roku grasuje seryjny morderca zwany "Płaczącym Jackiem", gdyż policja odkryła ślady jego łez na ciele każdej z ofiar. Pewnego wieczora Anna idzie z koleżankami na imprezę i chwali się, że jej facet ma zamiar się jej oświadczyć. Kiedy w radosnym nastroju  wracając do domu przechodzi mostem, przypadkiem jest świadkiem kolejnego zabójstwa w wykonaniu "Płaczącego Jacka". Przypadek sprawia, że ten ją zauważa, atakuje i zrzuca z mostu. Spadając do wody, Anna uderza głową o barierkę. Budzi się w szpitalu - oszołomiona i przerażona, w obcym pomieszczeniu, otoczona przez nieznajome osoby, które chcą ją schwytać. Stopniowo zaczyna rozumieć, że nieznajomi to jej przyjaciółki i narzeczony. Anna dowiaduje się, że na skutek uszkodzenia mózgu nigdy już nie będzie rozpoznawać twarzy, już na zawsze wszyscy dookoła będą dla niej obcy. Rozpoczyna terapię mającą na celu umożliwienie funkcjonowania w społeczeństwie. Jednocześnie toczy się śledztwo - morderca wie, że Anna przeżyła i będzie chciał ją zabić. Anna musi mieć się na baczności, ale jak to zrobić, gdy nie umie rozpoznać nikogo wokół siebie? Nawet nie umie pomóc w śledztwie, bo nie umie opisać napastnika.

"Twarze w tłumie" nie są zwykłym thrillerem. Pewnie, mamy znane wątki: bohaterkę będącą jedyną, która przeżyła atak szaleńca; seryjnego mordercę, który prześladuje bohaterkę. Tylko że tego dania nikt nigdy w ten sposób nie podał. Anna nigdy nie jest pewna, z kim rozmawia i czy jej rozmówca jest w istocie tym, za kogo się podaje, osoby dookoła niej bez przerwy zmieniają twarze (w jaki sposób, powiem za chwilę) i nic tu nie jest pewne. Raz Anna ucieka przed domniemanym mordercą, by dowiedzieć się za chwilę, że to nieszkodliwy przechodzień. Patrząc na swojego narzeczonego, co chwila widzi w nim innego człowieka - ale nie w przenośni, lecz dosłownie. Ciekawie wpływa to na rozwój akcji - otóż do samego końca widz nie jest w stanie przewidzieć czy domyśleć się, kto jest winien, a kogo można obdarzyć zaufaniem.

Oddanie sposobu widzenia świata przez osobę chorą jest zawsze trudne, jeśli nie niemożliwe. Teoretycznie łatwo jest ukazać świat oczami daltonisty - wystarczy zastosować odpowiedni filtr i już. Ale jak pokazać świat bez twarzy? Jak przekazać widzowi okropieństwo braku umiejętności rozpoznawania kogokolwiek? Tutaj się udało i to za sprawą stosunkowo łatwego, ale oryginalnego zabiegu. Otóż wszystkie kluczowe postacie grane obsadzone są przez jednego "najważniejszego" aktora oraz przez co najmniej kilku innych. Tylko narzeczonego Anny gra aż 15 osób! Kiedy tylko Anna odwraca wzrok od osoby, która obok niej stoi, dotychczasowy aktor był zastępowany kolejnym. Bywa, że między jednym a drugim ujęciem aktorzy grający różne postacie zamieniają się ubraniami. Podczas kręcenia zdjęć zbiorowych, np. w klubie, wszyscy goście są ucharakteryzowani tak, by z twarzy wyglądali identycznie, a podczas ujęć w metrze czy na ulicy widać, że osoby stojące obok Anny co chwila zmieniają wygląd (ale nie ubiór). A w lustrze nigdy nie widzimy odbicia Milli Jovovich - zawsze jest to inna aktorka.

Efekt, choć uzyskany prostymi stosunkowo metodami, jest niesamowity i autentycznie przerażający. Widz może zobaczyć świat oczami Anny i wręcz poczuć jej strach i oszołomienie. Podobnie jak Anna, nigdy nie możemy być pewni, z kim bohaterka rozmawia i czy jest tym, za kogo się podaje. Osoba pozornie miła nagle "otrzymuje twarz" domniemanego bandyty, nieznajomy przez chwilkę wygląda jak przyjaciel... Nagle zaczynamy rozumieć, jak może czuć się osoba, która nie widzi dookoła siebie żadnej przyjaznej twarzy; i to jest naprawdę przytłaczające. Łatwiej jest sobie wyobrazić, jak musi czuć się człowiek niezdolny do zapamiętania i rozpoznania ludzi, których widzi niemal cały dzień. Prozopagnozji poświęcono w filmie sporo czasu - mamy tutaj dość szczegółowo omówione wszelkie kłopoty, na jakie natrafiają chorzy i metody radzenia sobie wśród ludzi. Jak to zwykle bywa - najtrudniej jest o zwykłe ludzkie zrozumienie. I nietrudno to zrozumieć - ostatecznie niełatwo jest rozmawiać z osobą, którą znasz przez lata, a ta zachowuje się, jakby cię widziała pierwszy raz na oczy.

I jeszcze parę słów o kwestiach technicznych i grze aktorów. W roli Anny wystąpiła miłość mojego dzieciństwa, czyli Milla Jovovich. Moim skromnym zdaniem "Twarze w tłumie" dowodzą, że wbrew złośliwym opiniom potrafi ona zagrać i w poważniejszych produkcjach. A trzeba zauważyć, że rola kobiety dotkniętej tak nietypową dolegliwością z pewnością do prostych nie należała. Innych aktorów trudno mi ocenić z powodów wspomnianych wyżej - zmieniali się tak szybko, że w zasadzie stanowili tylko dekorację. Gorzej z charakteryzacją - Anna tuż po przebudzeniu ma pełen makijaż na twarzy, po walce z napastnikiem raz ma dwie rany, a za chwilę jedną. Takich zgrzytów troszkę jest i gdybym nie był przyzwyczajony dzięki zamiłowaniu do filmów klasy "B", to bym się zdrzaźnił.

Podsumowując: "Twarze w tłumie" to jeden z ciekawszych, a z pewnością jeden z najoryginalniejszych znanych mi thrillerów. Niestandardowa fabuła i prosta, acz skuteczna technika zdjęć i montażu to największe plusy tego filmu i drobne niedociągnięcia nie są w stanie dobrego wrażenia zniweczyć. Zakończenie też jest dość zaskakujące, więc za bardzo się nie ma czego przyczepić. Solidne, dobrze zrealizowane kino.

piątek, 8 sierpnia 2014

Robin Crowe... znaczy Robin Hood lepszy od innych

Robin Hood

Wielka Brytania, USA 2010
Scenariusz: Brian Helgelard
Reżyseria: Ridley Scott

Legendę o Robin Hoodzie zna każdy. A kto wie, jak powstała? Za pierwowzór bohatera uznaje się czasem wyjętego spod prawa łucznika Robina Hode'a, który od 1225 roku musiał uciekać przed prawem z powodu długów. Z czasem Hode zamienił się w "Hood" (maleńka gra słów), dodano wesołą kampanię (pierwowzór zapewne też miał towarzyszy - trzeba było tylko ich nazwać), pojawiła się lady Marion - i legenda gotowa. Prawie... bo jeszcze przydałoby się osadzić ją w "ciekawszych" czasach. Z pomocą przyszła historia - a właściwie jedna postać, Jan bez Ziemi; prawdopodobnie najgorszy król w dziejach Anglii. Tak nielubiany, że już nigdy żaden król angielski nie nosił tego imienia. Znienawidzony przez wszystkich, nieudolny, okrutny i samolubny, skłócony z tamtejszymi możnowładcami - idealny zły charakter! Do tego wystarczy dodać jego przeciwieństwo - "szlachetnego" Ryszarda Lwie Serce, który oczywiście staje po stronie Robina i już wszystko jest na miejscu. Legenda o Robin Hoodzie to wdzięczny temat dla filmu. Dzielny, wyjęty spod prawa bohater, który pomaga biednym walcząc z nieuczciwym szeryfem i księciem, wątek miłosny... Idealny materiał na film!

Wszystko fajnie, ale historycznie trochę nie tak. Ryszard Lwie Serce prawdopodobnie nie znał słowa po angielsku, a "swoje" królestwo traktował wyłącznie jako źródło finansowania kolejnych wypraw wojennych. W Anglii prawie nie przebywał. Z kolei Jan bez Ziemi dopiero po przejęciu pełni władzy pokazał, co potrafi. To, że Robin doskonale posługiwał się łukiem, świadczyć musiało o jego niskim pochodzeniu. Ślub szlachcianki z człowiekiem z gminu był zaś w tamtych czasach zupełnie niemożliwy. Na dodatek filmów i seriali o Robin Hoodzie trochę już powstało - jak nakręcić coś oryginalnego? Jak nadać historii o banicie z Sherwood trochę świeżości? Na szczęście z pomocą przychodzi fantazja scenarzysty i wsparcie historyków. Dzięki temu można legendę opisać w sposób nieco bardziej wiarygodny, a na dodatek film wydaje się nowatorski. Podobnie uczynił Wolfgang Petersen kręcąc niesłusznie niedocenioną "Troję". I tak w 2010 roku powstał "Robin Hood", który ma mniej wspólnego z legendą, za to więcej - z historią.

Kręcąc Robin Hooda, Ridley Scott nieco zmienił czas akcji. Zwykle jest to mniej więcej rok 1194, gdy Ryszard Lwie Serce przybył do Anglii, by uspokoić nastroje i swojego brata. Tutaj mamy zaś rok 1199. Król Ryszard przebywa we Francji, gdzie dowodzi armią oblegającą zamek hrabiego Limousine. Wśród podkomendnych króla wyróżniają się trzy osoby: znakomity łucznik Robin Longstride oraz trójka piechurów: Mały John i Will zwany Szkarłatnym oraz Allan. Cała czwórka dokonuje cudów męstwa, jednak zostają surowo ukarani za kilka słów szczerości wypowiedzianych w obecności króla - na jego życzenie. Następnego dnia król został postrzelony przez kusznika z zamku. Robin i jego koledzy uwalniają się i postanawiają wrócić - stracili szacunek dla kraju i chęć walki. Po drodze spotykają resztki oddziału Anglików. Rycerze ci wieźli do kraju koronę, ale zostali napadnięci przez Francuzów. Ostatni z oddziału, sir Robert z Loxley, prosi Robina o przekazanie korony matce Ryszarda, a swojemu ojcu - miecza. Początkowo niechętny, Robin przysięga rycerzowi dostarczenie przesyłek.

Dla własnego bezpieczeństwa Robin i jego kompani wracają do kraju w przebraniach rycerzy. Po ceremonii przekazania korony jadą do Loxley, gdzie Robin poznaje wdowę po sir Robercie, Marion, która z trudem panuje nad upadającym majątkiem, gnębiona w dodatku przez pazernego proboszcza i miejscowego szeryfa. Niewidomy ojciec kobiety wpada na pomysł - Robin zostanie w Loxley jako sir Robin i wraz z przyjaciółmi pomogą w odbudowie świetności majątku. A czas ku temu jest najwyższy - przywódca zamachowców przedostaje się do Anglii. Udając wiernego poddanego, radzi świeżo koronowanemu królowi Janowi zaostrzenie polityki podatkowej. Budzi to zrozumiałą niechęć możnych, a w dodatku wielu z nich nie stać na zapłacenie nowych danin. Część ludzi się buntuje, kraj staje na  krawędzi wojny domowej. Wszystko to jest zgodne z planem króla Francji, który tylko czeka na okazję, by zaatakować Anglię. Jedynym który zaczyna domyślać się prawdy, jest właśnie Robin. Problem w tym, że nie może ujawnić tożsamości, gdyż za podszywanie się pod rycerza grozi kara śmierci.

"Robin Hood" nie jest tylko kolejną adaptacją znanej legendy, jest raczej wprowadzeniem do niej. Z filmu poznajemy przede wszystkim pochodzenie Robin Hooda - i wszystko jest w miarę wiarygodne historycznie. Poznajemy Robina jako łucznika, a więc człowieka z gminu - w tamtych czasach łuk był uważany za broń "niehonorową", gdyż nie walczyło się nim twarzą w twarz. Dowiadujemy się, jakim cudem stał się możliwy jego romans z lady Marion - kobietą z wyższych sfer. Słusznie zauważono w filmie, że podszywanie się pod rycerza groziło śmiercią, ale rzecz jest w miarę wiarygodnie załatwiona: a trzeba wiedzieć, że pod względem ogólnie rzecz ujmując obycia angielscy chłopi znacznie różnili się od polskich i prezentowali wyższy szeroko pojęty poziom. Robinowi stosunkowo łatwo byłoby wejść w rolę - zwłaszcza że na rycerstwo miał okazję się napatrzeć, a więc i poznać jego zwyczaje.

Właśnie "historyczność" jest najmocniejszą stroną tej wersji "Robin Hooda". Nie mam tu na myśli samych wydarzeń. Nie jestem z wykształcenia historykiem i nie mam na tyle dużej wiedzy, by ustalić z całą pewnością, czy faktycznie miała miejsce próba inwazji Francuzów na Wyspy Brytyjskie. Chociaż akurat mogę potwierdzić, że okoliczności śmierci Ryszarda Lwie Serce były takie, jak ukazano w filmie. Pewne rzeczy na pewno "nagięto" na potrzeby fabuły". Natomiast film jest bezcennym źródłem informacji o codziennym życiu mieszkańców XII-wiecznej Anglii. Spójrzmy chociażby na stroje - zarówno rycerstwa, jak i chłopów. Przypatrzmy się wyposażeniu domów, ulicom miast i wsi. Na uwagę zasługuje jeden fakt: czysto wówczas nie było, wiadomo, ale obalono mit o braku higieny mieszkańców średniowiecza. Otóż ówcześni ludzie nie bali się zabrudzić, zresztą błoto i brud były wszędzie, ale jednocześnie często się kąpali, chociaż nie tyle ze względów zdrowotnych, co estetycznych.

Bardzo dobrze oddano też kwestie społeczne. Wspomniałem już o pochodzeniu Robin Hooda - łuki były wówczas bronią biedoty, która zwykle nie nosiła mieczy, ale broń jakąś musieli mieć. Anglicy swoich chłopów uzbroili w długie łuki, które pozwalały razić rycerzy na odległość nawet do 150 m i nieraz decydowały o zwycięstwie w boju. Nie zmieniało to faktu, że łucznicy byli uważani za gorszy rodzaj wojska i ludzi - mimo że był z nich większy pożytek, niż z rycerstwa. I jak można zauważyć - nawet nie nosili mieczy. Ukazano też wyraźnie, że duchowieństwo było bardzo silnie podzielone - bogaci hierarchowie kościelni nie wahali się wykorzystywać zabobonnego lęku "prostaczków" i łupić ich ze wszystkiego, zaś pomniejsi duchowni żyli wśród ludzi i nierzadko wykonywali różne prace. Przypadkiem ukazano też znaczącą rolę duchowieństwa w rozwój kultury agrarnej - to właśnie mnisi i księża nauczyli się np. hodować pszczoły, a także nowoczesnych metod wysiewu, uprawy roli itp. Ukazano też pomijany zwykle, a dość niestety popularny aspekt średniowiecza w postaci band młodocianych wyrostków, którzy - pozbawieni domów i rodzin - musieli sami zdobywać pożywienie i ubranie, a zdobywali je najczęściej napadając na podróżnych i rabując wioski.

Bardzo mocną stroną filmu jest obsada aktorska. Russel Crowe po raz kolejny udowodnił, że jest absolutnie najlepszym aktorem wszech czasów, a przy okazji - że wręcz został stworzony do ról w filmach kostiumowych. Perfekcyjnie prezentował się w kapitańskim mundurze w "Panu i Władcy", a teraz równie świetnie wygląda i czuje się w kolczudze. W rolę lady Marion wcieliła się Cate Blanchett, której niepospolita uroda znakomicie pasuje do tej roli. Blanchett wygląda na kobietę silną duchem, a filmowa lady Marion musiała taka właśnie być: mieć poczucie własnej wartości i pozycji społecznej, a jednocześnie nie bać się wykonywać cięższych prac. Warto zauważyć, że nie ubiera się bogato - należy do sfery wyższej, ale nieco zubożałej. Świetnie wypadają też Kevin Durand jako Mały John, a także Mark Strong jako demoniczny niemalże Godfrey - doradca króla Jana na usługach Francuzów i główny antagonista w filmie. Świetnie też wypadł Oscar Isaac jako Jan bez Ziemi - nieczuła, chciwa, egoistyczna i cyniczna bestia w ludzkiej skórze.

Cudna w tym filmie jest charakteryzacja i sceneria - jak przystało na angielski film kostiumowy: nie ma cudownie znikających ran (chyba że ma to świadczyć o upływie czasu), ludzie po podróży są jak należy brudni, siadając do stołu są przynajmniej w pewnym stopniu oczyszczeni. Łucznicy używają strzał, a kusznicy - bełtów (dziwne, ale dawniej te "szczegół" był pomijany). Nie ma anachronizmów w stylu naczyń z innej epoki. Pięknie oddano też herby na chorągwiach i tarczach; widać, że ktoś zadał sobie trud konsultacji ze specjalistami od heraldyki, by uniknąć "wtopy" typu umieszczenia metalu na metalu w herbie (sami sprawdźcie sobie, co to znaczy, he, he). Ukazano też rzecz niebagatelną - żeglugę. Idealnie odzwierciedlono mianowicie kształt i ożaglowanie statków, a także warunki podróżowania w XII wieku. W tym fakt, że niekiedy nawet duże statki żaglowe wyposażone były dodatkowo w wiosła, by móc pływać po rzekach. Warto zwrócić uwagę na "furty" rozładunkowe na statkach przewożących konie - to nie wymysł; w tamtych czasach naprawdę istniały jednostki skonstruowane na kształt współczesnych promów i temu samemu służących! Niestety występowały pewne problemy ze szczelnością (również pokazane na filmie!), przez co takie "promy" często tonęły...

"Robin Hood" Ridleya Scotta jest moim zdaniem najlepszą z poznanych przeze mnie ekranizacji przygód banity z Sherwood - w każdym razie jeśli chodzi o filmy. Nie trzyma się kanonicznej wersji legendy, ale dodaje jej realizmu i po prawdzie dla mnie jest nawet bardziej fascynująca niż "oryginał". Trudno mi po prawdzie nawet namierzyć mi jakąś słabą stronę. Na upartego mogłoby nią być odejście od znanej wersji legendy - ale z mojego punktu widzenia to nawet zaleta. Polecam, nie tylko miłośnikom średniowiecza.

piątek, 1 sierpnia 2014

Jack Strong - czy szpieg to zdrajca, czy bohater?

Jack Strong

Polska 2014
Scenariusz i reżyseria: Władysław Pasikowski

Regularnie spotykam się z zarzutem, że nie opisuję w ogóle polskich filmów. To nieprawda - przecież opisałem... no cóż, dwa jak dotąd. Problem w tym, że w polskiej kinematografii nie ma niczego, co by mnie zachwycało. Jakoś tak się składa, że dramaty mnie na ogół nudzą, kino moralnego niepokoju jest zbyt nachalne i po prawdzie znam filmy animowane, które mają więcej do powiedzenia. Ale największy problem polega na tym, że bardzo niewielu polskich reżyserów przyjmuje do wiadomości, że kino powinno przede wszystkim służyć rozrywce - co wcale nie znaczy, że przy okazji nie może sięgać na górną półkę. Jednym z nielicznych, którzy tę prawdę rozumieją i się do niej stosują, jest Władysław Pasikowski.

piątek, 25 lipca 2014

Cowboy Bebop - nawracam się na anime

Kaubōi Bibappu (Cowboy Bebop)

Japonia 1998-1999
Reżyseria - Shin'ichirō Watanabe



Do niedawna, pomijając genialne filmy Hayao Miyazakiego, japońskie produkcje animowane jakoś do mnie nie trafiały. Aż wreszcie tak się zdarzyło, że bliska mi osoba namówiła mnie na obejrzenie serialu, po którym, jak to określiła, albo anime znienawidzę, albo pokocham. Tak z pewną podejrzliwością usiadłem do pierwszego odcinka serialu "Cowboy Bebop". Wybór był doskonały, serial mnie oczarował i z trudem powstrzymałem się przed urządzeniem maratonu i obejrzeniu ciągiem pozostałych 25 odcinków. Jak wspomniałem - mam krótki kontakt z anime i nie znam za dobrze kultury japońskiej, więc dalsza część tekstu będzie opisem nie znawcy, tylko przypadkowego widza; za to zachwyconego tym, co zobaczył. „Cowboy Bebop”, zgodnie z tytułem, ma trochę wspólnego z westernem, niemniej przede wszystkim czerpie pełnymi garściami z powieści kryminalnych stylu "noir". Takie połączenie, pozornie karkołomne, dało niesamowity efekt.

piątek, 18 lipca 2014

Niezwykłe życie Timothy'ego Greena - o rodzicielstwie słów kilka

The Odd Life of Timothy Green

USA 2012
Scenariusz i reżyseria: Peter Hedges

Każdy z nas lubi sobie marzyć. Wyobrażamy sobie, jak idealne mogłoby być nasze życie... stop! Wcale nie idealne. W idealnym świecie nie ma niczego, co urozmaicałoby codzienność: nie ma rzeczy, które wymagałyby od nas poświęceń, pracy, potrzeby samodoskonalenia. W idealnym świecie wszystko jest przewidywalne, nie ma przygód, krótko mówiąc - jest nudno. Ale marzyć zawsze warto - nigdy nie wiadomo, kiedy i jak nasze marzenia się spełnią.

piątek, 11 lipca 2014

Zodiak - na tropie mordercy

Zodiac

USA 2007
Scenariusz: James Vanderbilt
Rezyseria: David Fincher

Jedną z najlepszych w życiu książek o tematyce kryminalnej, jakie miałem w rękach, był "Potwór z Florencji" Douglasa Prestona i Maria Speziego. Książka ta składa się z dwóch części: pierwsza z nich to opowieść o słynnym w swoim czasie mordercy, który zabijał młode pary w okolicach Florencji. Druga część jest relacją dziennikarskiego śledztwa, jakie prowadzili autorzy chcący na własną rękę odkryć tożsamość mordercy (do dziś zresztą nieznaną z całą pewnością). Może trudno w to uwierzyć, ale znacznie ciekawszą i trzymającą w napięciu była właśnie część druga.

Nietrudno zrozumieć, dlaczego. Pierwsza część jest opisem, jakich wiele można znaleźć na stronach internetowych. Druga zaś jest drobiazgowym zapisem rozmów, wywiadów, spotkań, czasem nawet bardzo niebezpiecznych. Oczami autorów obserwujemy coraz bardziej rozpaczliwe działania włoskiej policji, dla której sprawa "Il Monstro" stała się plamą na honorze. Dość powiedzieć, że do sprawy zatrudniono... wróżkę. Wszystko na nic - oskarżenia wniesiono, ale karę poniosły przypadkowe osoby. Pisarze natomiast mogli stosować metody dla policji niedostępne: chodzić po barach, mieszkaniach, wypytywać ludzi, czasem nawet zapłacić za informację. Dzięki temu dowiedzieli się, że... po prostu radzę przeczytać książkę.

piątek, 4 lipca 2014

Krew Bohaterów - historia pewnej gry

The Blood of Heroes

USA 1989
Scenariusz i reżyseria: David Webb Peoples

Dzisiejszy wpis w mniejszym stopniu będzie dotyczył filmu, a a większym - temu, co mu zawdzięczamy. Pierwszy to przyznam, "Krew bohaterów", bo to o nim mowa, nie jest dziełem wybitnym. Jednocześnie w światku miłośników fantastyki dorobił się miana kultowego z jednego, ale arcyważnego powodu - otóż to dzięki niemu ujrzała światło dzienne fikcyjna dyscyplina sportu, która znalazła chętnych do jej uprawiania w realnym świecie (po pewnym, nazwijmy to, ucywilizowaniu); sportu znanego jako jugger.

Dla tych, co z klimatami SF nie mają na co dzień do czynienia, czynię skrócony opis: jugger to gra zespołowa. Grają dwie drużyny po pięciu zawodników. Jeden zawodnik z drużyny to "qwick" (pisownia oryginalna). Jest to JEDYNY gracz, który ma prawo dotykać piłki, zwanej tutaj czaszką, a jego zadaniem jest wsadzić rzeczoną czaszkę do bazy przeciwnika. Pozostałych czterech zawodników to "enforserzy" - oni z kolei muszą zrobić wszystko, żeby ułatwić swojemu qwickowi wykonanie zadania, a czynią to poprzez: a) powstrzymanie enforcerów drużyny przeciwnej oraz b) powstrzymanie qwicka drużyny przeciwnej. O ile qwick polega na sile nóg i zręczności, to enforserzy posługują się: pałką dwustronną, długą jednostronną dwuręczną, krótką pałką i tarczą (lub dwiema krótkimi pałkami) oraz łańcuchem. Uderzony takim sprzętem zawodnik musi przykucnąć i nie może się ruszać przez trzy sekundy. Uderzenia w głowę, poniżej kolana i w przedramiona się nie liczą (ale i tak boli). Żaden inny rodzaj uderzeń nie jest dozwolony (czyli nie ma bicia i kopania), z tym, że qwickowie mogą stosować chwyty zapaśnicze. Gra kończy się, gdy jedna z drużyn zdobędzie trzy punkty.

czwartek, 26 czerwca 2014

Jak wytresować smoka 2 - zwierzęta też potrafią kochać

How to Train Your Dragon 2

USA 2014
Scenariusz: Dean DeBlois, Cressida Cowell
Reżyseria: Dean DeBlois
Na motywach serii "Jak wytresować sobie smoka" Cressidy Cowell

Nie wstydzę się przyznać, że czasami płaczę na filmach. Każdemu się zdarza i nie ma w tym niczego dziwnego. Dziwne natomiast jest to, że nigdy nie zdarza mi się wzruszać na przykład na dramatach (których zresztą niewiele oglądam), za to na animacjach - aż za często. Swego czasu miałem łzy w oczach na "Jak wytresować smoka", o którym pisałem w zeszłym tygodniu. A właśnie kilka dni temu poryczałem się jak bóbr na kontynuacji tego filmu.

Tak w wielkim skrócie: pierwsza część traktowała o niezdarnym chłopcu imieniem Czkawka (dziwne imiona, jak wszyscy wiedzą, odstraszają demony), synu wodza pewnej wioski Wikingów, którzy od lat toczyli walkę ze smokami niszczącymi ich osadę. Czkawka jednak zaprzyjaźnił się z jednym ze smoków; co więcej - odkrył, co trzeba zrobić, by ludzie i smoki żyli w zgodzie, usuwając potwora zagrażającego obu stronom. Dzięki temu i heroicznemu czynowi z nielubianego outsidera stał się bohaterem wioski.