Red Planet
Australia, USA 2000Scenariusz: Jonathan Lemkin, Chuck Pfarrer
Reżyseria: Antony Hoffman
Mars, "czerwona planeta", od tysięcy lat pobudzała wyobraźnię ludzi. Wyróżnia się szczególną barwą oraz faktem, że jest piątym najjaśniejszym (po Słońcu, Księżycu, Wenus i Jowiszu) obiektem na niebie. Szczególnie od czasów, gdy odkryto słynne "kanały" oraz opublikowano powieść "Wojna Światów", Mars zaczął jawić się w publicznej świadomości jako planeta nieco podobna do Ziemi, zamieszkana przez obce, inteligentne i niestety często złowrogie istoty. Stąd popularność serii o Johnie Carterze, które po stu latach doczekały się ekranizacji - niestety niedocenionej. Potem były liczne niskobudżetowe filmy fantastyczne opisujące różne formy inwazji z Marsa.
Aż wreszcie na Marsie wylądowały amerykańskie "Vikingi" i okazało się, że niestety rzeczywistość jest nieco mniej fantastyczna: Mars jest jałową pustynią, a rozwinięte życie w znanej nam formie na Marsie nie występuje. A jednak marzenia pozostały... tylko że w miejsce inwazji z Marsa pojawiły się myśli o jego kolonizacji przez ludzi. Wbrew pozorom nie są to marzenia idiotyczne: co prawda Mars ma o połowę mniejszą grawitację i jest tam "trochę" zimno, ale poza tym jest do Ziemi faktycznie nieco podobny: doba marsjańska trwa niemal tyle samo, co nasza, a atmosfera przypomina pierwotną ziemską. Pojawiły się nawet zupełnie serio rozważane plany, by rozpuścić w marsjańskiej atmosferze samożywne jednokomórkowe organizmy, które z czasem wytworzyłyby tlen, a wtedy droga do kolonizacji byłaby otwarta.
Oczywiście realizacja tych planów w najbliższym czasie nie będzie zrealizowana. Przede wszystkim byłaby niezwykle kosztowna, a na razie na takie wydatki nikt nie jest gotowy. Po drugie, na razie nie istnieją techniczne możliwości takiego przedsięwzięcia. No i kwestia podboju kosmosu jakoś... straciła atrakcyjność. Ja pamiętam jeszcze czasy, gdy wszyscy z zapartym tchem obserwowali transmisje ze startów radzieckich "Sojuzów" i amerykańskich wahadłowców, ale to melodia przeszłości. Często mówi się o tym (co mnie osobiście doprowadza do szału), że w ogóle można zrezygnować z lotów w kosmos i skupić się na problemach ziemskich. W tej chwili do takich przedsięwzięć mogłaby zmusić ludzkość tylko ogólnoświatowe zagrożenie. Taka właśnie sytuacja opisana jest w filmie Antony'ego Hoffmana "Czerwona planeta".
Akcja osadzona jest w odległej o około 50 lat przyszłości. Ziemia jest zniszczona - doszło nawet do tego, że zaczyna brakować tlenu. Dlatego ludzie zmuszeni byli spojrzeć w kosmos. Ogromnym wysiłkiem zbudowali bazę na Marsie i rozsiali tam algi, które miały wytworzyć tlen. Jednak kontakt z bazą został utracony, a algi w tajemniczy sposób zaczęły znikać. Podjęta zostaje decyzja o wysłaniu ekipy ratunkowej, która ma sprawdzić, co się stało i uratować misję, od której zależy los ludzkości. Po półrocznym locie ekipa dociera na miejsce, gdzie nie tylko musi rozwiązać zagadkę zaniknięcia alg, ale też radzić sobie z wadliwym sprzętem, brakiem zapasów, własnymi słabościami i czymś, o czym nie wiedzą, że jest jeszcze groźniejsze...
"Czerwona planeta" pojawiła się w kinach niemal jednocześnie z filmem "Misja na Marsa" o bardzo podobnej tematyce. Jednak o ile ten drugi moim zdaniem dość nieudolnie próbuje być poważnym dramatem psychologicznym, to "Czerwona planeta" jest dobrze nakręcona i umiejętnie łączy fantastykę naukową, film katastroficzny i thriller. Pojawia się też wątek filozoficzny i romantyczny, ale oba podane są w sposób nienachalny. Ot, po prostu znudzeni członkowie załogi zaczynają rozprawiać o sensie ich ekspedycji i znaczeniu wiary w Boga wobec pobytu na nieprzetestowanym i psującym się statku. A romans? W filmie ukazany jest jako rzecz oczywista przy zamknięciu dorosłych ludzi w małej rakiecie - jest to rzecz zupełnie poważnie rozważana przez specjalistów od lotów kosmicznych. Przy okazji - cieszy mnie, że załoga ukazana jest jako zbiór indywidualności mających swoje słabości i lęki oraz zwykłe ludzkie przywary, jak skłonność do seksistowskich żartów, rozmów o niczym i wzajemnych złośliwości.
Tutaj muszę przejść do "naukowej" strony filmu. "Czerwona planeta" należy do kategorii bardzo trudnych w realizacji filmów SF, które są bardziej "science" niż "fiction". Chodzi o to, że wszystko, co jest w filmie ukazane, powinno być możliwe z naukowego punktu widzenia bądź być logicznym rozwinięciem naszej obecnej technologii. Dlatego widzimy statek kosmiczny, który przypomina nieco pojazdy znane z filmu Kubricka czy skafandry będące potomkami tych z misji "Apollo". Jeśli ktoś interesuje się programami o planach podboju kosmosu, to zauważy, że lądownik, na pokładzie którego bohaterowie trafiają na powierzchnię Marsa przypomina wizualizacje obecnych planów NASA - podobnie jak istniejąca na "czerwonej planecie" baza. Dziwić może fakt, że załogę stanowią ludzie jakby nie do końca najlepsi w swoim fachu - jednak można to usprawiedliwić pośpiechem, w jakim cała akcja została zorganizowana; po prostu zaangażowano ludzi, którzy się nadawali i akurat byli pod ręką.
Tym sposobem doszliśmy do części "fiction", czyli tego, co stanowi o atmosferze filmu. Wspominałem już, że mieści się między filmem katastroficznym a thrillerem. Przez cały czas trwania filmu Ziemia nie jest ukazana nawet raz - możemy więc tylko domyślać się, w jak fatalnym jest stanie, skoro ludzie podjęli wysiłek osiedlenia się na innej planecie; osobiście zabieg ten uważam za udany i wprowadzający w pewien specyficzny nastrój. Technika używana przez bohaterów jest z jednej strony futurystyczna, ale dość swojska. Zgodnie z wizją scenarzystów, statek kosmiczny miał być supernowoczesny, ale zdatny do obsługi po krótkim tylko przeszkoleniu obsługi, stąd taki a nie inny jego wygląd. Najbardziej niesamowitym elementem filmu jest jednak dron zwiadowczy "Amee", który porusza się niemal tak płynnie jak żywe stworzenie i podobnie reaguje na obecność ludzi.
Korzystną dla filmu cecha jest też ciągłe napięcie niemal od początku, wynikające po pierwsze ze zmagać załogi z awaryjnym i nieprzetestowanym sprzętem, a także z nieznanymi zagrożeniami na powierzchni Marsa. Szczątki bazy sprawiają ponure wrażenie, załoga wie, że stało się coś złego, jednak nawet nie domyślają się, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Do tego dochodzi najlepszy moim zdaniem element filmu - motyw polowania na rozbitków przez uszkodzoną "Amee", która przestaje zachowywać się jak uszkodzone zwierzę, ale przechodzi transformację i przypomina raczej uzbrojonego po zęby wojownika. Niesamowite, ile można osiągnąć tylko zmianą postawy...
Jeśli chodzi o słabe strony filmu, to "Czerwona planeta" poważnych wad nie posiada moim zdaniem. Owszem, są eksplozje w kosmosie, ale na szczęście tylko raz - poza tym z punktu widzenia bohaterów w ich otoczeniu jest jeszcze powietrze, więc może to jednak nie błąd? Przez nieuwagę reżysera o połowę mniejsza grawitacja marsjańska raz się przejawia, a kiedy indziej jest zupełnie niezauważalna. Nacisk na realizm sprawił, że nieco zbyt duży nacisk położono na zmagania się z wadliwym sprzętem na pokładzie statku, zaś sam pobyt na Marsie wydaje się stosunkowo krótki. Z drugiej strony pozwoliło to uniknąć niezręcznej sytuacji, kiedy akcja przenosi się całkowicie na powierzchnię Marsa, zaś pozostali na pokładzie statku stają się na pewien czas zbędnym balastem. Mogę też przypuszczać, że tempo zmian w marsjańskiej atmosferze "nieco"
przyspieszono, co jednak 1) było wymuszone fabułą i 2) zostało ciekawie i
oryginalnie wyjaśnione w dalszej części filmu.
"Czerwona planeta", mimo drobnych niedociągnięć, jest filmem bardzo dobrym i - co rzadko się zdarza w tym gatunku - naukowo wiarygodnym. Widać, że twórcy przejęli się, by nie tworzyć jednego z wielu filmów akcji osadzonych w kosmosie, ale postawić na oryginalność. W pewnym stopniu na pewno im się to udało i nawet wątki pojawiające się we wcześniejszych filmach sprawiają tu wrażenie nowatorskich lub mocno odświeżonych, jak choćby walka ze zbuntowaną maszyną. Z czystym sumieniem mogę ocenić ten film na 8/10 i powiedzieć, że za jakieś pół roku pewnie będę chciał na "Czerwoną planetę" wrócić.
Pamiętam jak przez mgłę, ale mi się podobało. Heh, Kilmer chyba ostatni raz był wtedy w formie.
OdpowiedzUsuń40 yrs old Structural Engineer Magdalene McFall, hailing from Schomberg enjoys watching movies like Death at a Funeral and Jogging. Took a trip to Hoi An Ancient Town and drives a Ferrari 250 LM. jej odpowiedz
OdpowiedzUsuń