sobota, 30 listopada 2013

Requiem dla snu - studium upadku

Requiem for a Dream

USA 2000
Scenariusz: Darren Aronofsky, Hubert Selby Jr.
Reżyseria: Darren Aronofsky


Uzależnienia to temat wyjątkowo trudny i niewdzięczny. Niewdzięczny, bo czasami trzeba ukazać wyjątkowo niesmaczne sceny, niemal nierozerwalnie związane z nałogami. Trudny, bo w pewnym momencie twórca staje przed koniecznością odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego właściwie ludzie popadają w uzależnienia, skoro wszyscy wiedzą o zagrożeniach?”. „Requiem dla snu” to jedyna znana mi produkcja, która w pełni ukazuje nie tylko mechanizm powstawania uzależnienia, ale też przyczyny, dla której ludzie biorą i nie chcą przestać – nawet jeśli mają okazję.

W „Requiem dla snu” śledzimy równocześnie historię trojga ludzi: Harry'ego, jego dziewczyny Marion i jego matki Sary. Harry i Marion snują marzenia o lepszym życiu w przyszłości: ona chce prowadzić sklep, a on ma zamiar zrobić cokolwiek, by matka była z niego dumna – w tym celu musi stanąć na nogi. Aby jak najszybciej zdobyć potrzebną sumę, oboje decydują się na współpracę ze znajomym handlującym narkotykami. Matka Harry'ego czuje się tymczasem opuszczona, gdyż jej mąż nie żyje, a syn widzi się z nią coraz rzadziej. Jedynymi rozrywkami są dla niej spotkania z koleżankami i oglądanie telewizyjnego show. Pewnego dnia dowiaduje się, że została wybrana jako gość jednego z kolejnych wydań programu.

Jednak w życiu każdego z bohaterów zaczynają się problemy: Harry dowiaduje się, że na skutek wojny gangów nie uda się zdobyć odpowiedniej ilości towaru na sprzedaż, a na dodatek na ręce poranionej od ciągłego wkłuwania igieł wdaje się zakażenie. Marion czuje coraz większą potrzebę wzięcia kolejnej działki – niezależnie od kosztów. Natomiast Sara w ramach przygotowań do programu postanawia się odchudzić i zaczyna brać coraz większe ilości tabletek. A dalej jest już tylko gorzej.

„Requiem dla snu” to w moich oczach genialny pokaz mechanizmu uzależnienia – nie tylko od narkotyków, ale też rzeczy z pozoru niegroźnych, jak telewizja czy tabletki. Widzimy, że na początku Harry i Marion biorą narkotyki dla przyjemności. Oboje – ubogi półsierota i dziewczyna z dobrego domu, która ma dość pozerstwa i obojętności – widzą w narkotykach ucieczkę od codzienności. One pozwalają im marzyć, żywić nadzieję na lepsze jutro i dają siłę do realizacji planów. Nie zauważają nawet, kiedy przekraczają moment, w którym przyjęcie codziennej dawki zamienia się w rutynową czynność podobną myciu zębów czy jedzeniu. W tym momencie bohaterowie mogą się jeszcze wycofać – ale nie chcą. Przed nimi coraz więcej problemów, a dzięki prochom życie chociaż na parę godzin staje się łatwiejsze. Skutek może być tylko jeden: narkotyki przestają być środkiem do realizacji celu, ale są już celem samym w sobie. Nie inaczej jest z matką chłopca. Sara potrzebuje odrobiny uwagi, co ma jej zapewnić udział w programie telewizyjnym. Zdaje sobie sprawę z własnych niedoskonałości i chce poradzić sobie chociaż z jedną z nich. Wbrew pozorom nie chce być gwiazdą – chce po prostu przez chwilę poczuć się w ogóle zauważona. I nie dostrzega, kiedy coś do tej pory mało ważnego zaczyna rządzić jej życiem i postępowaniem.

Mocne punkty filmów Afonofsky'ego to zdjęcia i montaż. „Requiem dla snu” jest w moich oczach mistrzowskim przykładem na to, jak dobre ujęcia mogą przekazać więcej, niż „łopatologicznie” przekazana historia. Gdy Marion i Harry biorą narkotyki, ukazany jest dość szczegółowo cały ceremoniał związany z przygotowaniem porcji, strzykawki i właściwym zabiegiem. W tym momencie zaczyna się coś niepokojącego: nawet kiedy bohaterowie leżą obok siebie na łóżku, obraz składa się z dwóch ujęć: jego i jej. Później Harry i Marion nawet nie pojawiają się jednocześnie na ekranie – ich dialogi to szybkie oddzielne ujęcia twarzy obojga ukazane na przemian – symbol rozwijającego się specyficznego egoizmu, typowego dla osób uzależnionych, dla których kolejna dawka jest ważniejsza, niż wszystko inne. Kolejne sceny brania narkotyku są coraz szybsze i krótsze – znak tego, że jest to już czynność rutynowa.

Jednak jeśli chodzi o stronę techniczną, to najmocniejszym punktem filmu jest muzyka. Motyw przewodni pojawiający się w kilku najważniejszych momentach filmu to arcydzieło, które w niejednym rankingu uznane zostało za najpiękniejszą muzykę filmową wszechczasów. Ta melodia nie podkreśla klimatu – ona go tworzy. Zabrzmi to może nieco na niekorzyść filmu, ale bez muzyki nie miałby chyba aż tak wielkiej siły i nie zdobyłby aż takiego uznania. Czytałem już opinie od zwyczajnych typu "ten utwór jest genialny” po sformułowania typu „tu słychać płacz Boga lamentującego nad nieuchronnym upadkiem bohaterów”. Nie widzę w tym przesady – sam uważam tę melodię za najpiękniejszą spośród znanych mi motywów filmowych.

„Requiem dla snu” to film nie tyle trudny, co ciężki, wręcz przytłaczający. Osobiście znam ludzi, którzy twierdzili, że po obejrzeniu go opuściła ich wszelka chęć na eksperymenty z narkotykami. Wyłania się z niego przerażający obraz uzależnienia jako zagrożenia, które pojawia się podstępnie i rozwija stopniowo, tak, że ofiara nie jest w stanie go zauważyć. W tej materii jest to zdecydowanie najlepszy film spośród innych podejmujących podobną tematykę. I do tego jeszcze ta muzyka...

poniedziałek, 25 listopada 2013

W Pierścieniu Ognia - byc prawdziwą, kiedy wszyscy żądają fałszu

The Hunger Games: Catching Fire


USA 2013
Scenariusz: Simon Beaufoy, Michael Arndt
Reżyseria: Francis Lawrence

Wiosną zeszłego roku poszedłem na „Igrzyska Śmierci” nieco pod przymusem, z powodu złożonej obietnicy. Może dlatego film początkowo oceniłem dość surowo. Musiało minąć ponad pół roku, zanim ponura wizja przyszłości Susanne Collins dotarła do mnie z pełną siłą – dzisiaj ekranizacji jej powieści niewiele mogę zarzucić. Na drugą część czekałem z niecierpliwością, a na wyjście do kina nikt nie musiał mnie namawiać.

W najmniejszym stopniu nie żałuję – i nie tylko ze względu na słabość do Jennifer Lawrence. Przede wszystkim dlatego, że jest o wiele bardziej dojrzały od części pierwszej. O ile „Igrzyska Śmierci” można nazwać jeszcze filmem adresowanym do nastolatków, to „W Pierścieniu Ognia” jest obrazem, który może poruszyć każde, nawet najbardziej dorosłe serce. Jakoś tak bywa, że drugie części trylogii są tymi bardziej mrocznymi. „Imperium kontratakuje” na przykład jest filmem, w którym zło ujawnia całą swą potęgę i chociaż pojawia się promyk nadziei, to jednak ci źli są górą i odnoszą kolejne zwycięstwa. We „Władcy Pierścieni” co dobrzy odnoszą pierwsze zwycięstwo, ale zdają sobie sprawę, z jak ogromną potęgą przyszło im się zmierzyć. „W Pierścieniu Ognia” zachowuje tę regułę.

Powinienem przyjąć, że każdy, kto zastanawia się nad obejrzeniem tego filmu, oglądał „Igrzyska Śmierci”, dla porządku jednak uczynię drobne przypomnienie. W Ameryce przyszłości istnieje 13 dystryktów trwających w półniewolnictwie względem stolicy – Kapitolu, którego mieszkańcy żyją w luksusie. W trakcie „Igrzysk” z każdego dystryktu losowanych jest dwoje zawodników (chłopiec i dziewczyna) w wieku 12-18 lat, by wziąć udział w grze o przetrwanie, z której cało może wyjść tylko jedna osoba. Katniss to dziewczyna z Dystryktu 12, która zgłosiła się sama w zamian za swoją siostrę. W trakcie przygotowań do Igrzysk dała się poznać jako buntowniczka. Wreszcie kiedy ona i jej towarzysz Peeta zostali ostatnimi żyjącymi zawodnikami, odmówili dalszej walki. Zyskali tak dużą sympatię, że darowano im ten akt buntu i oboje uznano zwycięzcami.

Akcja „W Pierścieniu Ognia” przenosi nas o rok do przodu. Zbliża się tournée, podczas którego ona i Peeta będą występować w kolejnych dystryktach i stolicy kraju, współczuć rodzinom pokonanych i dziękować Kapitolowi za dobrobyt, w jakim żyją obecnie. Jednak buntownicza natura Katniss daje o sobie znać. Prezydent Kapitolu zdaje sobie sprawę, że Katniss stanowi zagrożenie dla obecnego porządku, szuka więc sposobu na oczernienie jej i uśmiercenie już po tym, jak przestanie być bohaterką mas. Dlatego przypomina o starym zwyczaju – Igrzyskach Ćwierćwiecza, w trakcie którego walczą ze sobą zawodnicy wylosowani spośród dotychczasowych i nadal żyjących zwycięzców Głodowych Igrzysk. A że Katniss to jedyna kobieta – zwyciężczyni z Dystryktu 12, więc jej udział jest przesądzony.

W filmie mamy więc ponownie do czynienia z okrutnymi zawodami, jednak o ile w części pierwsze stanowiły oś filmu, o tyle tutaj są raczej dodatkiem. Właściwym tematem filmu jest bowiem chory świat, w którym żyją bohaterowie – dotyczy to dekadenckiego Kapitolu, jak też wynędzniałych i ociekających nienawiścią i poczuciem beznadziei dystryktów. Katniss szybko zaczyna rozumieć, że jako zwyciężczyni jej los wcale się nie polepszył, a wręcz przeciwnie – teraz będzie starannie inwigilowana, a niemal każdy aspekt jej życia będzie wyreżyserowany przez specjalistów z Kapitolu ku uciesze widzów. W takich warunkach z najwyższym trudem udaje się jej zachować godność i własne zdanie. Mieszkańcy dystryktów wcale nie wydają się w tym względzie lepsi – widzą w niej symbol walki z systemem, przywódczynię, która w końcu powiedzie ich do walki i reagują niechęcią, a potem agresją, gdy wezwanie się nie pojawia. Katniss staje się więźniem narzuconych ról, a wyjście z dowolnej z nich musi zakończyć się tragedią - nie tylko osobistą, ale i wszystkich, którzy żyją blisko niej.

Film jest, jak wspomniałem, o wiele bardziej okrutny i ponury niż część pierwsza. Jednocześnie pewne rzeczy, które w moich oczach nieco obniżyły ocenę „Igrzysk Śmierci”, teraz stają się jasne. Obserwując zachowanie Katniss żyjącej na granicy załamania nerwowego rozumiem już zachowanie jej mentora z „Igrzysk Śmierci”. W innym świetle zacząłem patrzeć też na przedstawicielkę Kapitolu, która pełni rolę opiekunki zawodników Dystryktu 12: w części pierwszej sprawiała wrażenie sztucznego produktu, rodzaj bezmyślnej i pozbawionej uczuć celebrytki – dopiero teraz widać, że starannie maskuje swoje uczucia, by lepiej wczuć się w rolę i uniknąć losu może nawet gorszego od śmierci. Okazuje się bowiem, że mieszkańcy Kapitolu również żyją w swego rodzaju niewoli – podobnie jak mieszkańcy dystryktów muszą uważać na to, co mówią i czynią. W filmie mniej jest krwawych scen przemocy, jednak te, które się pojawiają, są o wiele bardziej sugestywne i poruszające. Mniej jest tutaj młodych ludzi zmuszonych do zabijania się nawzajem (Katniss i Peeta są zresztą najmłodszymi zwycięzcami), pojawiają się za to sceny egzekucji i brutalnych aresztowań wykonywanych przez aparat bezpieczeństwa. Katniss, podobnie jak w części pierwszej, pozwala sobie na przejawy buntu, jednak tym razem są one bardziej dojrzałe i przemyślane. Jej działania budzą podziw, ale i smutek – są to bowiem gesty osoby przeświadczonej o tym, że ma umrzeć i nie ma już nic do stracenia.

„W Pierścieniu Ognia” jest również, w sposób znacznie bardziej wyrazisty niż część pierwsza, na podstawie której powstał, krytyką pewnych istniejących dzisiaj zjawisk w świecie mediów czy gospodarki. Pierwsza część przyzwyczaiła nas do obrazu bezmyślnego, dekadenckiego tłumu, folgującego najniższym instynktom i spragnionego krwawej rozrywki. Tutaj posunięto się o krok dalej. Nierówności społeczne są o wiele bardziej wyraźne. Na przykładzie „Wioski Zwycięzców”, w której mieszkają Katniss i Peeta widać, że w nędzy dystryktów nawet najmarniejszy kawałek chleba czyni człowieka bogaczem. Tym bardziej ohydny wydaje się widok luksusowej uczty wydanej na część zwycięzców w Kapitolu, gdzie ludzie dostają więcej jedzenia, niż są w stanie zjeść. Karygodne marnotrawstwo żywności i innych dóbr oburza nie tylko w tym filmie – niełatwo poddaję się tego typu propagandzie, ale przyznam, że obiecałem sobie uważniej patrzeć na to, ile czego kupuję i czy naprawdę jest mi to potrzebne.

„W Pierścieniu Ognia” nie zawodzi mnie również pod względem technicznym i aktorskim. O słabości do Jennifer Lawrcence już wspominałem, nawet nie będę próbował ocenić jej obiektywnie. Powiem tylko, że jest jedną z nielicznych znanych mi aktorek, która potrafi naprawdę przekonująco zagrać każdą emocję, za pomocą drobnych jedynie zmian w mimice, a więc prawdziwie, bez przesadnych, teatralnych gestów. Pozostali aktorzy, również ci młodzi, w moich oczach spisują się bez zarzutu. Wizualnie film jest świetny, nie ma też denerwującego mnie w poprzedniej części efektu „roztrzęsionej kamery” mającej zapewne wnieść element dynamiki – tym razem podobną rolę spełniają krótkie ujęcia i odpowiedni montaż z dopasowaną muzyką. Jeśli już miałbym doczepić się czegoś, to jednej rzeczy, mającej związek z samą powieścią. Otóż pojawia się zagrożenie totalnego zniszczenia zbuntowanych dystryktów. No dobrze, a kto wtedy będzie pracował? Kapitol nie posiadał jakichś androidów roboczych, a ktoś musiał te wszystkie dobra wytwarzać bądź wydobywać potrzebne surowce. Dość poważne niedopatrzenie moim zdaniem.

Za jedną wadę odejmuję jeden punkt. Pozostaje więc ocena 9/10. W pełni zasłużona, bardzo silna dziewiątka.

PS. Czy tylko mi się wydaje, że dystrybutor tradycyjnie dał ciała z tłumaczeniem tytułu?

sobota, 23 listopada 2013

Ja, Robot - maszyna z ludzką twarzą

I, Robot

USA 2004
Scenariusz: Jeff Vintar, Akiva Goldsman, na podstawie opowiadań Isaaca Asimova
Reżyseria: Alex Proyas

1. Robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy.
2. Robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z Pierwszym Prawem.
3. Robot musi chronić sam siebie, jeśli tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem.

Słynne prawa robotyki Asimova były - zdaniem Autora - wystarczającym sposobem regulacji stosunków między myślącymi maszynami a ludźmi. Mało kto jednak wie, że pisarz wymyślił jeszcze jedno prawo, zwane przez niego prawem "0", nadrzędne wobec pozostałych, które brzmi: "Robot nie może skrzywdzić ludzkości, lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do uszczerbku dla ludzkości."

"Prawo zerowe" miało być sensem istnienia robotów. Pisarz przewidział jednak, że działając zgodnie z nim, w pewien sposób zostaną naruszone prawa pozostałe. Jeśli dobro ludzkości, a więc zbiorowości, uznamy za nadrzędne, prawa jednostki stracą automatycznie na znaczeniu. Kwestia ta pojawia się w niejednym opowiadaniu ze zbioru wydanego w 1950 r. i noszącemu tytuł "Ja, Robot". Idee Asimova zawarte w tym zbiorze znalazły miejsce w skrypcie Jeffa Vintara, który to skrypt stał się z kolei natchnieniem dla twórców scenariusza filmu "Ja, Robot" z Willem Smithem w roli głównej.

Ten ostatni fakt mnie troszkę swego czasu zaniepokoił. Ja tam Smitha lubię na swój sposób - tak samo jak np. lubię Jima Carreya jako aktora dramatycznego, tak Will Smith jest dla mnie urodzonym bohaterem kina SF z domieszką komedii: nie wierzyłem, że poradzi sobie z poważniejszą rolą. Jednak z z szacunku dla Asimova postanowiłem ten film obejrzeć i nie żałuję. Trochę Asimova jednak tam jest, a przy okazji odpowiednia ilość akcji i efektów w taki sposób, że nic nie zakłóca głównego wątku.

A główny wątek jest związany z głównym bohaterem filmu, a mianowicie robotem piątej generacji oskarżonemu przez policjanta granego właśnie przez Willa Smitha o morderstwo uczonego - twórcy pierwszych inteligentnych maszyn. Jest tylko jeden problem: według głównej programistki firmy produkującej roboty, niemożliwe jest, by robot złamał pierwsze prawo robotyki. Nawet jeśli te maszyny są szczytowym osiągnięciem wspomnianego uczonego. Jedyny świadek rzekomego morderstwa - mózg elektroniczny imieniem V.I.K.I - nie daje żadnych podpowiedzi naszemu detektywowi. Jednak najtrudniejszym elementem w sprawie okazuje się sam domniemany morderca - robot, który sam sobie nadał imię Sonny i który śmiało mówi o swoim przywiązaniu do zmarłego naukowca, o swoich marzeniach, a nawet uczuciach. Stopniowo okazuje się, że w pewnych okolicznościach robot może jednak wyrządzić ludziom krzywdę - a tymczasem nowa generacja robotów trafiła pod wszystkie dachy całego świata.

"Ja, robot" jest w znacznej mierze filmem akcji - zapewne twórcy chcieli, żeby film spotkał się z ciepłym przyjęciem widzów, dlatego aspekt "uduchowienia" maszyn pełni rolę nieco drugorzędną wobec toczącego się na ekranie dochodzenia. Samo dochodzenie jednak nie jest typowym zlepkiem pościgów i strzelanin, chociaż tych też nie brakuje. Elementy akcji są umiejętnie poprzedzielane scenami, w których nasz detektyw poznaje Sonny'ego i zaczyna coraz bardziej orientować się w złożonym - jak się okazuje - świecie emocjonalnym robotów. Obdarzenie ich inteligencją równą ludzkiej musiało bowiem zaowocować ludzkimi zachowaniami. Muszę przyznać, że moment, kiedy detektyw wędruje pomiędzy kontenerami, których drzwi się otwierają, by ukazać przestarzałe roboty czekające na to, że zostaną zauważone, że ktoś uzna, iż są potrzebne, jest na swój sposób poruszająca, podobnie jak ta, w której Sonny wspomina o miłości. Mogło wyjść idiotycznie, a wyszło dość zaskakująco.

Mam jednak wrażenie, że emocjonalna strona filmu została zaniedbana. Wiem to stąd, że sam Asimov współpracował swego czasu z pewnym twórcą SF, Harlanem Ellisonem w celu stworzenia scenariusza do filmu pod tytułem "Ja, Robot" właśnie. Scenariusz ten ukazał się w formie książkowej w 1994 roku, kiedy okazało się, że filmu z tego raczej nie będzie. Niestety - potencjalni producenci nie wierzyli w powodzenie złożonego dramatu osadzonego w klimatach SF. Trochę to dziwne biorąc pod uwagę ogromny sukces drugiej części "Terminatora", który znakomicie poradził sobie z filozoficznym aspektem fabuły. W każdym razie sam Asimov dość nieskromnie stwierdził, że scenariusz Ellisona miał szanse stać się jednym z najambitniejszych dzieł SF. Tymczasem światło dzienne ujrzał scenariusz napisany na bazie innego skryptu, który z twórczością Asimova był mniej związany. Znać to po tym, że wiele wzmianek o psychice robotów pojawia się jakby przy okazji, są wtrącane nieśmiało, jakby twórcy bali się ośmieszyć, że "jak to - maszyny mają myśleć i czuć?". Szkoda, że nie pozwolili sobie na więcej. Szkoda też, że kwestia wspomnianego "prawa zerowego" została ograniczona i prawie się o niej nie mówi - a to ona stanowiła rdzeń skryptu Ellisona i Asimova.

Pozwolili sobie za to w kwestii technicznej. Sam Asimov nie opisywał zbyt szczegółowo robotów - w filmie mamy więc swobodną interpretację jego wizji. Kolejne generacje mają coraz bardziej ludzkie rysy, skończywszy na Sonnym, który posiada nawet jakiś syntetyczny odpowiednik mięśni mimicznych. Efekt jest znakomity - robot sprawia wrażenie, że naprawdę jest w stanie odczuwać emocje; widać kiedy się cieszy, smuci, boi... a nawet drobne zmiany rysów "twarzy" wywołują wrażenie gniewu. Świetnie! Technika przyszłości też wypada imponująco, chociaż może nie ma jej za dużo. Sam Asimov nie poświęcał technice przyszłości wiele miejsca, przykładając się raczej do treści - widać, że twórcy wzięli sobie to do serca, bo futurystyczna technologia ogranicza się w zasadzie do robotów oraz kilku modeli samochodów. Swoją drogą fanie byłoby mieć taki model jeżdżący bokiem - koniec kłopotów z parkowaniem równoległym.

"Ja, robot" nie jest więc typowym kinem akcji. Jest w nim zbyt mało, jak na adaptację twórczości Asimova, elementów dramatycznych i aspektu filozoficznego. Na szczęście nie aż tak mało, by akcja miała przesłonić mi całą resztę. Gdybym miał ocenić film jako nawiązanie do twórczości Asimova, dałbym mu 6 punktów, ale jako "samodzielny" film zasługuje moim zdaniem nawet na 8. Ze względu na Sonny;ego.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Czarne lustro - czy naprawdę upadliśmy tak nisko?

Black Mirror

Wielka Brytania 2011-2012
Scenariusz: Charlie Brooker

Czarne Lustro to przeciwieństwo magicznego lustra z "Królewny Śnieżki". Nie dowiemy się z niego, kto jest najpiękniejszy w świecie. Ono ukazuje nam, jak nisko upadliśmy i jak nisko upaść jeszcze możemy. Dziękujmy za to mediom - ale przede wszystkim sobie. Nie oszukujmy się - media kształtują nas w tym samym stopniu, w jakim my kształtujemy media. One produkują to, czego my chcemy. Szokują nas, budzą wstręt i obrzydzenie - ale nie byłoby tego, gdybyśmy tego nie chcieli. A chcemy coraz więcej i więcej: więcej przemocy, bluźnierstw, łamania barier, a coraz mniej myślenia i tego, co nazywano człowieczeństwem.

W 2011 Charlie Brooker, brytyjski twórca znany z kontrowersyjnych pomysłów napisał scenariusz do bardzo nietypowego serialu będącego czymś, co mogę nazwać mieszanką dramatu, horroru psychologicznego i niewielkiej domieszki fantastyki. Serial składa się z dwóch sezonów liczących po trzy 45-minutowe odcinki, z których każdy opowiada nieco inną historię. Wszystkie łączy jedna rzecz: życiem ludzi w przedstawionym świecie rządzą media i portale społecznościowe. Serial osadzono w przyszłości odległej czasem o kilka lat, czasem o kilkadziesiąt, ale nie ma wątpliwości, że każdy odcinek ukazuje nam to, co jest tu i teraz.

Pierwsze spojrzenie w Czarne Lustro ukaże nam najpierw premiera Wielkiej Brytanii, który pewnego dnia dowiaduje się, że ktoś porwał pewną nastolatkę. Zginie ona, jeśli o ustalonej godzinie wszystkie telewizje w kraju nie pokażą, jak premier dopuści się stosunku seksualnego ze zwierzęciem. Specjaliści są zgodni: ludzie stają po stronie znanej blogerki i ulubienicy Youtube'a i nalegają, by premier poświęcił swoją godność. Spojrzenie drugie to osadzona w nieco dalszej przyszłości opowieść o ludziach spędzających ogromną większość życia w wirtualnym świecie, nieumiejących już prawie rozmawiać ze sobą. Nie pracują, nie uczą się - przez cały niemal czas oglądają krzykliwe reklamy, teledyski, filmy dozwolone od lat 21, idiotyczne reality-show i grają w brutalne gry. Ale prawie nikomu to nie przeszkadza. Historia trzecia opowiada o grupie przyjaciół, którzy świetnie bawią się rozpamiętując pewne wydarzenia ze swojego życia - umożliwia im to "ziarno", specjalny chip nagrywający wspomnienia w formie filmów, które można odtwarzać na ekranie telewizora. Wspomnienia nie niosą już praktycznie żadnych emocji - można za to świetnie się rozerwać oglądając czyjeś radości, niepowodzenia czy nawet sytuacje intymne jego oczami.

Drugie spojrzenie w Czarne Lustro to kolejne trzy historie. Pierwsza z drugiego sezonu, czyli czwarta, ukazuje kobietę, która rozpacza po śmieci męża, postanawia więc stworzyć sobie jego wirtualną wersję. Rzeczona wersja musi co i raz przypominać, że jest tylko sztucznym tworem, gdyż najwyraźniej ktoś stracił rozeznanie, czym jest rzeczywistość. Opowieść piąta ukazuje polowanie na kobietę, która budzi się w mieszkaniu, nie pamięta kim jest ani co robiła, zanim się tam znalazła. Kiedy wychodzi na zewnątrz, okazuje się, że czeka już na nią kilka uzbrojonych osób. Ich celem jest zadać jej ból i cierpienie - a wszystkiemu przygląda się zafascynowany tłum nagrywający filmy na kamerach i komórkach. Bohaterem ostatniego odcinka jest mężczyzna pracujący jako głos animowanego misia - wulgarnej i chamskiej postaci z kreskówki, którą właśnie z tego powodu wszyscy uwielbiają. Uwielbienie przeradza się w ślepy fanatyzm, kiedy animowany miś nakazuje ludziom bojkotować wybory, gdyż wszyscy politycy kłamią, a poza tym i tak niczego się nie da zrobić, więc po co próbować? Kiedy uwielbiana postać namawia do aktów przemocy, również nikt nie protestuje.

Ascetyczna czołówka budzi pewien niepokój, który towarzyszy przez cały czas trwania odcinka i pozostaje jeszcze długo po tym, jak znikają napisy końcowe. Chciałbym powiedzieć, że opowiedziane historie są jedynie wytworem chorej fantazji scenarzysty, ale nie mogę. Brooker pokazał bowiem stan faktyczny - pokazał, co zrobiły z nami portale społecznościowe, programy o ludziach, co mają talent, reality-show oraz coraz bardziej chamskie i brutalne filmy adresowane rzekomo do dzieci. Zastanówmy się: istniały już programy, w których (czasem uczestnicy byli tego świadomi, czasem nie) namawiano pary, by wymieniły się partnerami, singli - by rozbijali pary, a samotnych mężczyzn - by próbowali poderwać transwestytę. W każdym wypadku pojawiały się pojedyncze głosy, że to chore, niemoralne, nieludzkie - głosy te jednak skutecznie zagłuszały rosnące słupki oglądalności. Nic nie było zbyt obrzydliwe i zbyt bluźniercze, na wszystko znajdowali się widzowie.

Nie inaczej jest z wpływem mediów na ludzi. Od lat wielu mądrzejszych ode mnie zastanawiało się - czy media kształtują ludzi czy odwrotnie? Serial Brookera daje odpowiedź dość jednoznaczną: media są jakie są, gdyż ludzie sami tego chcą. Więcej przemocy, więcej perwersji, więcej bezpardonowego wchodzenia z butami w cudze życie. A jeśli uda się przy okazji komuś zniszczyć życie - tym lepiej. Ludzie jakoś tak mają, że lubią oglądać cudze życiowe porażki, cieszą się widząc łzy rozpaczy i poniżenia. Nie łudźmy się - wiele osób czekałoby z niecierpliwością mogąc zobaczyć upokorzenie znanej postaci, zwłaszcza polityka i żadna prośba ani groźba nie nakłoniłaby ich do wyłączenia telewizora. Wielu ludzi gotowych byłoby na złamanie wszystkich swoich zasad i porzucenie najbliższych w zamian za parę minut sławy w programie wątpliwej reputacji. Wiele osób pali się do tego, by poznać najdrobniejsze szczegóły życia intymnego innych, traktując to jako dobrą rozrywkę. Mnóstwo ludzi nazywa "przyjaciółmi" tych, których nigdy nie widzieli na oczy, a porozumiewali się jedynie za pośrednictwem Facebooka. O tym, że w miejscach wypadków i katastrof gromadzą się tłumy nie po to, by pomagać, ale po to, by filmować, nie trzeba nikogo przekonywać. Wreszcie nikogo chyba nie muszę przekonywać, że młode pokolenie chowane jest w podobnym duchu, między innymi za sprawą bajek, które nie niosą żadnych wartości, są pełne bezsensownej przemocy i zawierają "humor" oparty jedynie na bekaniu, wulgarności, przekleństwach i bezsensownej przemocy. Nie trzeba też przekonywać, że żyjemy w społeczeństwie, które lubi narzekać na istniejący stan rzeczy, ale nie robi absolutnie nic, żeby to zmienić. Wielu chce zniszczyć to, to jest, ale nie ma żadnego pomysłu na budowę nowego. Nie ulega też wątpliwości, że poziom debaty publicznej osiągnął dno ukazane w serialu - przynajmniej w Polsce: miejsce rzeczowych argumentów zajęły wyzwiska i próby ośmieszenia rozmówcy.

"Czarne Lustro" to chyba najbardziej wstrząsający obraz, jaki oglądałem kiedykolwiek na ekranie telewizora. W kilku miejscach surrealistyczny, czasem pewne zjawiska celowo wyolbrzymiono. Jednak obraz społeczeństwa ukazany w serialu jest na tyle sugestywny, że nie pozwala dostrzec ewentualnych wad - po prawdzie po obejrzeniu już pierwszego odcinka nie mogłem patrzeć na swoje odbicie w lustrze i było mi autentycznie wstyd, że swego czasu wszedłem na jakąś stronę internetową czy obejrzałem ten bądź inny filmik nie zastanawiając się po co właściwie tracę w ten sposób czas

"Czarne Lustro" dostaje u mnie bardzo silne "9". Jeden punkt odejmuję za odstający od reszty odcinek pierwszy drugiego sezonu - zbyt melodramatyczny i nietrzymający w napięciu. Niemniej serial jako całość polecam gorąco.

sobota, 16 listopada 2013

Widmo - Muzyka i samochody z fantastyką w tle.

The Wraith

USA 1986

Scenariusz i reżyseria: Mike Marvin

Cudowne lata osiemdziesiąte... Zdaniem wielu muzyka miała przeżywała wtedy swoje najlepsze lata. Gatunki raczkujące w poprzedniej dekadzie teraz przeżywały rozkwit, inne – drugą młodość. Rock, new romantic i coś, co niektórzy złośliwie nazywają „pudel metalem” ze względu na specyficzną fryzurkę artystów wykonujących ten rodzaj muzyki. Muzyka była tak różnorodna i żywiołowa, że żaden film dla nastolatków (i nie tylko) nie mógł się obejść bez solidnej playlisty.

No i oczywiście samochody – zwłaszcza za oceanem. Kryzys paliwowy dał się solidnie we znaki Amerykanom, którzy gromadnie przesiadali się ze swoich krążowników szos do małych, oszczędnych wozidełek (w amerykańskim rozumieniu tamtych lat „mały” i „oszczędny” samochód oznaczał coś wielkości i oszczędności polskiego Poloneza). Powoli jednak zaczynała wracać miłość do czegoś, co w Ameryce nazywa się „muscle cars” - niewielkich, szybkich, stosunkowo niedrogich samochodów sportowych takich jak Ford Mustang, którym Bullit ścigał się po ulicach San Francisco. Amerykanie kochali (i kochają do dzisiaj) takie pojazdy, kojarzą im się z młodością, wolnością... a także z rzeczą tam dość popularną: nielegalnymi wyścigami samochodowymi.

Stosownie do zamiłowania młodych zmieniały się niskobudżetowe filmy klasy „B” - zaliczane do tej kategorii raczej ze względu na niskich lotów scenariusz niż ze względów budżetowych. Nawet miłośnicy taniej rozrywki domagali się bowiem pewnego poziomu. Pod wpływem „Gwiezdnych Wojen” zmieniały się gusta i nie wystarczał już gumowy kostium potwora. Teraz musiały być lasery i futurystyczna technologia. A przynajmniej udająca taką. W tym okresie i pod wpływem takich wymagań powstało wiele filmów klasy „B” dość specyficznych: były wypełnione muzyką, fantastycznymi pojazdami lub sprzętem, a także efektami specjalnymi, które dzisiaj określa się złośliwie jako wykonane w „paincie” - mniej było charakteryzacji, a więcej pseudofuturystycznej techniki oraz różnych efektów świetlnych. W przeciwieństwie do np. filmów lat 50. mniej było odwołań do wspólnego działania, zjednoczenia się przeciw wspólnemu wrogowi; częściej pojawiali się samotni mściciele, którzy wymierzali sprawiedliwość lub bronili ludzi przed zagrożeniem. Do tego nieco golizny, by odwrócić uwagę od paru niedociągnięć oraz by film lepiej się sprzedał i już.

Dobrym przykładem takiego filmu jest „Widmo” będące wręcz wcieleniem wszystkich opisanych wcześniej zasad. Film zalicza się do klasy „B” z racji płytkiej fabuły, bo budżet był dość wysoki jak na owe czasy (niemal 3 mln dolarów). Mamy tu samotnego mściciela – chłopaka imieniem Jake, który został zamordowany przez niejakiego Packarda kierującego miejscowym gangiem, siejącym postrach w okolicy. Packard obsesyjnie pożądał dziewczyny Jake'a, dlatego postanowił pozbyć się konkurenta. Jake jednak powraca w postaci Widma – mściciela w supersamochodzie, który zaczyna mordować członków gangu podczas organizowanych przez nich wyścigów.

Fabuła nie zwiastuje dzieła wybitnego – i tak w istocie jest. Nie da się nawet, jak w wielu produkcjach klasy „B” lat 50. opowiadać o ukrytych podtekstach i nawiązaniach do rzeczywistości zimnowojennej. Ten film to proste kino rozrywkowe. Proste nie znaczy jednak prostackie ani tandetne. „Widmo” z wielu powodów oparło się zębowi czasu. Niebagatelny wpływ ma na to genialna muzyka: mamy tutaj spory repertuar artystów uznawanych dzisiaj za klasyków rocka i innych gatunków: jest muzyka Bonnie Tyler, Billy'ego Idola, Roberta Palmera i wielu innych. Za ciekawostkę można uznać fakt, że ich muzyka , przynajmniej za oceanem, uważana jest za najlepszą do jazdy samochodem. Właśnie, samochody... to drugi najmocniejszy punkt filmu. Nie jestem miłośnikiem czterech kółek, ale na niektóre z tych pojazdów miło sobie popatrzeć. Szczególnie efektownie prezentuje się pojazd tytułowego bohatera. Wbrew pozorom nie został on skonstruowany na potrzeby filmu – jest to tzw. "concept car" firmy Dodge z 1984 roku.

Chyba właśnie ze względu na samochody i świetną muzykę film nawet dzisiaj wydaje się dość świeży. Wrażenie to pryska w kilku jedynie momentach. Efekty specjalne związane głównie z „cudownym” pojawianiem się i znikaniem samochodu "Widma" wyglądają dzisiaj dość śmiesznie. Nawet 30 lat temu nie był to szczyt możliwości technicznych. Czasami chęć użycia futurystycznej technologii ośmiesza ją – na przykład kiedy bohater trzyma w ręku obwieszoną lampkami bron, która okazuje się być jednak zwykłą strzelbą. Po co te lampki w takim razie? Do tego sam pojazd: człowiek myślałby, że taki wóz będzie miał super osiągi i nie wiadomo jakie wyposażenie, a tymczasem w kilku momentach widzimy zupełnie normalny pojazd, do którego ktoś „dokleił” czerwone błyski znamionujące jakąś nieznaną formę energii. Chyba. Do tego jeszcze spotykana i dzisiaj idiotyczna scena: jedzie ciężarówka, dookoła rozróba, wybuchy, z przyczepy sypie się ładunek, a kierowca niczego nie widzi i jedzie, jakby nic się nie działo.

Niemniej muszę przyznać, że pomimo tych kilku wpadek film dobrze mi się oglądało. Film doskonale oparł się zębowi czasu, i jak na film kierowany raczej dla nastolatków lat 80. prezentuje całkiem niezły poziom, w tym również dobrą grę aktorów. Aż sam jestem zaskoczony, że „Widmu” aż 7 punktów na 10 przyznaję. Naprawdę ten film zasłużył sobie na to. Pewnie więcej go nie obejrzę - ale ten jeden raz zdecydowanie było warto.

wtorek, 12 listopada 2013

Linia czasu - troszkę o "paradoksie dziadka"

Timeline

USA 2003
Scenariusz: George Nolfi, Jeff Maguire
Reżyseria: Richard Donner


Wiele powstało filmów, powieści i nowel o podróżach w czasie. Często ich fabuła ma taką postać: bohater cofa się w czasie i zmienia przeszłość swojej rodziny, co może doprowadzić do tego, że nigdy się nie narodzi. Słowem - jest to jakaś forma "paradoksu dziadka": rozważania na temat, co by się stało, gdyby cofnąć się w czasie i zabić własnego dziadka - zabójca się nie urodzi, co sprawi, że nie cofnie się w czasie i nie zabije dziadka, co sprawi, że sprawca się urodzi...

Czasami, głównie w powieściach, pojawia się ciekawe alternatywne rozwiązanie "paradoksu dziadka": otóż czasoprzestrzeń miałaby być tak urządzona, że wszystko ma swoje miejsce i niemożliwe jest naruszenie kontinuum czasowego: jeśli ktoś na przykład cofnie się w czasie, by zabić dziadka, to po powrocie okaże się, że dziadek przekazał swoje geny wcześniej, że ojciec bohatera jest adoptowany, że dziadek tak naprawdę nie jest dziadkiem. Może być też tak, że zmienić się mogą szczegóły, ale bieg historii będzie z grubsza taki sam, np. cofnięcie się w czasie i zabicie Hitlera nie zapobiegłoby wybuchowi wojny - po prostu władzę przejąłby ktoś inny z NSDAP. Jednostka wedle takiego toku myślenia nie jest więc w stanie zbytnio namieszać w przeszłości.

Z takiego właśnie założenia wyszedł Michael Chrichton pisząc powieść "Linia czasu". Opowiada ona o archeologach mediewistach, którzy przenoszą się do Francji okresu Wojny Stuletniej, by ratować swojego szefa, a przy tym przyjaciela i mentora. Najpierw wspomniany szef opuszcza stanowisko archeologiczne we Francji. Potem pozostali archeolodzy okrywają, że w 600-letnich wykopaliskach znajdują się okulary szefa. Informują o wszystkim głównego sponsora - ten wzywa wszystkich i informuje ich o tym, że prowadzony przez niego instytut naukowy wynalazł maszynę do podróży w czasie. Ich szef wykorzystał ją w celu przeniesienia się w przeszłość, jednak coś poszło nie tak i już nie wrócił. Archeolodzy postanawiają również cofnąć się w czasie, by uratować przełożonego. Odkrywają na własnej skórze, jak wyglądało życie w czasach rycerzy. Okazuje się też, że to właśnie bohaterowie doprowadzają do zajścia niektórych znanych z historii wydarzeń.

Ze smutkiem stwierdzam, że pisarz nie umiał wykorzystać potencjału tkwiącego w pomyśle i "Linia czasu" jest powieścią co najwyżej średnią. W każdej swojej powieści Chrichton zawierał rozważania na temat rozwoju nauki: w "Parku Jurajskim" dotyczyły one biotechnologii, w "Andromeda znaczy śmierć" czy "Kuli" - możliwego kontaktu z organizmem pozaziemskim. W "Linii czasu" czegoś takiego nie ma. Tylko przez chwilę mowa jest o "paradoksie dziadka" w formie, o której pisałem wcześniej. Poza tym - żadnych rozważań czy przemyśleń, a jedynie akcja, dość brutalna nawiasem mówiąc. Średniowiecze jest tutaj nieprzerwanym ciągiem rzezi ale cóż - pisarz osadził powieść w realiach Wojny Stuletniej i, sądząc z tego, czego się doczytałem, mocno postarał się, by opis średniowiecza był w miarę możliwości rzeczywisty. Mamy więc trochę opowieści o obyczajach rycerskich, mamy wzmianki o etykiecie dworskiej. Pojawiają się też spostrzeżenia bohaterów, którzy odkrywają, że epoka ta wcale nie była tak "brudna", jak sobie ją wyobrażamy, a wręcz przeciwnie - przynajmniej u przedstawicieli wyższych stanów. Książka nie jest więc typowym dla Chrichtona thrillerem, ale potrafi wciągnąć.

"Linia czasu" - jak wiele powieści Chrichtona - łączyła w sobie podróże w czasie, akcję, pewien element zaskoczenia i wojnę w czasach średniowiecza; wydawać by się mogło, że niczego więcej nie trzeba dla stworzenia dobrego filmu. Niestety... film odbiega od powieści, czasami zupełnie niepotrzebnie i to z powodu wręcz niewiarygodnego otóż uznano, że średniowiecze Chrichtona jest zbyt wiarygodne! Niektórzy pamiętają może dialog z "Parku Jurajskiego" (książki, nie filmu), gdzie jeden z naukowców tłumaczy szefowi ośrodka, że na potrzeby Parku trzeba wyhodować dinozaury powolne i głupie. Okazało się, że są szybkie i inteligentne, co nie pokrywa się z powszechnym o nich wyobrażeniem, co może sprawić, że ludzie uznają je za roboty i nie uwierzą, że są prawdziwe. Podobnie postąpili twórcy: uznali, że wizerunek średniowiecznych realiów u Chrichtona jest zbyt prawdziwy i postanowili go przerobić. Średniowiecze jest więc epoką pełną brudu, również wśród tych wyżej postawionych. Bohaterowie są niemal supermenami zdolnymi przez długi czas biec, skakać, walczyć, a to wszystko bez posiłku, odpoczynku i picia - w powieści muszą odpoczywać, jeść i spać. Z jakiegoś powodu ich mowa jest zrozumiała dla rycerzy angielskich - podczas gdy w powieści właśnie z powodu różnic między współczesnym a dawnym angielskim dochodzi do kilku znaczących, a nieraz śmiesznych nieporozumień. Ze względów oszczędnościowych fortece z powieści zastąpiono prymitywnymi warowniami - że o braku machin oblężniczych nie wspomnę.

Do tego dochodzą kwestie techniczne: w zasadzie jedynym elementem, gdzie mogły zostać użyte efekty wizualne, to scena z machiną czasu, ale to niestety zniszczono. Machina w powieści to piękny wręcz mechanizm otoczony trzeba rzędami przemieszczających się ciągle szklanych tafli, które w filmie zastąpiono czymś znacznie prostszym, za to zapewne łatwiejszym do realizacji. Sama podróż w czasie wygląda jak scena z filmu onirycznego - zupełnie nie pasuje do konwencji i wygląda wręcz śmiesznie. Chociaż scena z ostrzałem z łuków w finałowej bitwie wygląda nieźle muszę powiedzieć.

Ogólnie film zawiódł moje oczekiwania. Nie spodziewałem się kina wybitnego, ale miałem nadzieję na coś znacznie ciekawszego. Po prawdzie książka zasługiwałaby nawet na jakiś miniserial, co wyszłoby ekranizacji na korzyść. A tak, mamy silnie zubożoną wersję powieści. 4/10 to najwyższa ocena, jaką mogę temu przyznać.

środa, 6 listopada 2013

Pan i Władca - morze, moje morze...

Master and Commander: The Far Side of the World

USA 2003
Scenariusz: Peter Weir, John Collee
Reżyseria: Perer Weir

Niektórych może zaskoczyć fakt, że moim ulubionym pisarzem nie jest Asimov, Clarke czy Harrison, lecz Patrick O'Brian. Autor ten stworzył cykl powieści dziejących się w okresie wojen napoleońskich, których głównymi bohaterami są Jack Aubrey – wspinający się coraz wyżej oficer Królewskiej Marynarki – oraz jego przyjaciel, lekarz i przyrodnik, a także czasami tajny agent Stephen Maturin.

Przygody kapitana Aubreya dzięki żywemu językowi, wartkiej fabule i zaskakującej wierności historycznej zyskały sobie rzeszę miłośników na całym świecie. Byłoby dziwne, gdyby na podstawie tych powieści nie powstał film – zwłaszcza, że sama ich forma aż się prosi o bycie podstawą do scenariusza filmowego. I tak w końcu na ekranach kin pojawił się film noszący ładnie brzmiący tytuł „Master and Commander”, a po polsku „Pan i Władca: na krańcu świata”.

Głównym wątkiem filmu jest pościg przez dwa oceany podjęty przez kapitana Aubreya dowodzącego fregatą HMS „Surprise” za okrętem francuskim. Francuzi są bowiem ogromnym zagrożeniem dla wielorybników angielskich (w tamtych czasach ładunek statku wielorybniczego był ogromnym majątkiem), dlatego Aubrey musi powstrzymać ich za wszelką cenę. Problem w tym, że okręt francuski jest większy i potężniejszy. Jednak Aubrey wierzy, że znajdzie sposób na pokonanie silniejszego wroga.

Film nie jest ekranizacją jednej powieści – zawiera wątki z kilku, a głównie z dwóch, które ukazały się w Polsce pod tytułami „Dowódca Sophie” oraz „Na krańcu świata”. Znamienne, że pierwsza z nich nosi w oryginale tytuł „Master and Commander”. Tajemnicze to określenie wbrew pozorom nie oznacza nieulękłego zdobywcy – w marynarce brytyjskiej tytuł ten przysługiwał dowódcy małego okrętu, który to dowódca jednak formalnie nie był kapitanem (Kubuś Puchatek powiedziałby, że kichnąłem w czasie, kiedy to pisałem). Szczęśliwie owa nazwa brzmi wielce dwuznacznie, co pozwala na zastosowanie jej jako chwytliwego tytułu filmu.

O'Brian pisząc swoje powieści, opierał się na listach, dziennikach pokładowych i pamiętnikach. W jego książkach opisane są prawdziwe wydarzenia i prawdziwe kampanie. Jednak jego dzieła to nie powieści wojenne, ale głównie obyczajowe. Autor opisał tamte czasy tak dokładnie i szczegółowo, że według historyków jego powieści dostarczają więcej szczegółów dotyczących moralności, obyczajów i warunków życia na początku XIX wieku niż powieści Jane Austen, która przecież żyła w tamtych czasach! Powieści O'Briana są doskonałym wręcz opisem warunków życia na morzu. Wartkiej akcji jest tam niewiele – życie na okręcie oznaczało 1 dzień walki na śmierć i życie i 99 dni przeznaczonych na szorowanie pokładu, ćwiczenia artylerzystów lub koncerty kapitana i lekarza pokładowego oraz ich kłótnie na temat wolności jednostki i zakresu potrzebnej władzy na lądzie i na wodzie. Faktycznie ani czytelnik, ani widz wcale nie nudzą się w czasie, kiedy na horyzoncie nie widać wroga i na bitwę morską nie ma co liczyć..

Wspaniały żaglowiec jest ponoć jedną z trzech najpiękniejszych rzeczy świata – marynarze mogli mieć na ten temat inne zdanie. Fregata HMS „Surprise”, którą dowodzi Aubrey (nawiasem mówiąc – okręt ten istniał naprawdę) miała jakieś 40 m długości i 10 szerokości. Na tej przestrzeni trzeba było upchnąć 128 osób, a także niezbędne wyposażenie, uzbrojenie, żywność – nawet na półroczny rejs! W takich warunkach ludzie musieli wytrzymać nawet całymi tygodniami bez zawijania do portów. Podczas flauty żaglowiec zamierał, podczas burzy pękające liny czy maszty stanowiły śmiertelne zagrożenie. W takich warunkach kapitan musiał dbać o żelazną dyscyplinę, był – jak mówi tytuł – panem i władcą, przysłowiowym „pierwszym po Bogu” - jednak ogromna władza to również ogromna odpowiedzialność – za siebie i za dziesiątki ludzi. Dlatego kapitan w razie potrzeby nie może się wahać i poświęcić jednostkę dla dobra całego okrętu.

Twórcy filmu zrobili wszystko, by oddać atmosferę powieści i jak najwierniej ukazać okręty żaglowe i ich załogi. Wielu widzom niewiarygodna może wydawać się obecność na pokładzie młodych chłopców, niemalże dzieci, jednak prawda jest taka, że już 12-latek mógł zacząć służbę na okręcie. Możemy poznać kilka marynarskich przesądów oraz ich siłę oddziaływania. Widzimy też, jak wyglądały dawne bitwy morskie, podczas których latające wszędzie odpryski drewna siały spustoszenie większe od kul (nie wierzcie "Pogromcom Mitów"!). Niewiarygodny może wydać się nabożny wręcz stosunek załogi do kapitana. Prawdą jest jednak, że dobry kapitan (a Aubrey jest nim z pewnością) był wtedy – w czasach bez nawigacji satelitarnej, bez radia, na okrętach budowanych czasem nawet bez planu, a jedynie metoda prób i błędów – na wagę złota. Dość powiedzieć, że w razie gdyby okręt tonął, to właśnie kapitana ratowano jako pierwszego – bardzo trudno bowiem było o doświadczonego dowódcę, a marynarzy, a tym bardziej kobiety i dzieci, łatwo było znaleźć. Nawiasem mówiąc muszę napisać, że Russel Crowe urodził się do roli Aubreya: pasuje do książkowego opisu (może jest tylko nieco chudszy), doskonale wygląda w mundurze, a nawet zachowuje się jak jego książkowy odpowiednik.

Muszę też zwrócić uwagę na postać Stephena Maturina. Postać ta została wprowadzona do serii powieści celowo: jako typowy i niereformowalny „szczur lądowy” Maturin miał pytać o rzeczy oczywiste dla marynarza, ale nieznane laikowi. Tym sposobem czytelnik poznawał tajniki wiedzy żeglarskiej na równi z doktorem – podobna rzecz ma miejsce w filmie. Miło, że tradycyjna rola Maturina nie została pominięta

„Pan i Władca” jest na swój sposób filmem prawie doskonałym. Prawie, bo ma jedną małą wadę – rozpoznawalną na szczęście jedynie dla specjalistów oraz miłośników prozy O'Briana. Otóż film padł ofiarą poprawności politycznej, która nie pozwalała na walkę okrętu angielskiego z amerykańskim – a taka walka miała miejsce w powieści „Na krańcu świata”, na której opiera się wątek pościgu. Potężna fregata zmienia więc banderę i staje się francuską. Tymczasem Amerykanie – faktycznie dysponujący wówczas najsilniejszymi i najbardziej nowatorskimi okrętami tej klasy na świecie – mieli ich zbyt mało, a poza tym stanowiły zbyt cenną i zbyt wielką siłę, by oddali chociaż jeden okręt Francuzom. Jednak to jedyny błąd, jakiego się dopatrzyłem.

„Pan i Władca: na krańcu świata” to film, do którego wracam regularnie. Lubię oglądać i sceny bitew morskich, i takie zwykłe, codzienne sceny z życia na pokładzie. Lubię przenieść się w czasy, kiedy umiejętność żeglowania wymagała ogromnych umiejętności, wiedzy i zręczności. Film dostaje u mnie pełne 10 gwiazdek.