czwartek, 31 października 2013

Push - Matrix bez ducha

Push

Kanada, Wielka Brytania, USA 2009
Scenariusz: David Bourla
Reżyseria: Paul McGuigan


"Matrix", oczywiście tylko i wyłącznie część pierwszą, uważam za film niezwykły, podobnie jak wielu. W moich oczach był kolejnym przypomnieniem, że SF to nie tylko efekty specjalne, ale coś więcej - sposób na przemycenie pytań dotyczących na przykład kondycji Człowieka czy otaczającej rzeczywistości i próba poszukiwania odpowiedzi. Nie każdemu "Matrix" musiał się podobać, ale chyba nikt nie nazwałby tego filmu bezwartościowym.

Powiedzmy sobie szczerze - to nie efekty specjalne (poniekąd świetne) sprawiły, że "Matrix" zajął miejsce na półce z napisem "Kultowe", ale właśnie umiejętne ich połączenie z filozoficznym podtekstem. Gdyby obedrzeć film z tego elementu, zostałaby jedynie efektowna kopanina. Coś jak powstały kilka lat temu "Push" na przykład. Właśnie to jest doskonały przykład na to, czym byłby "Matrix", gdyby postawić na efekty specjalne i otoczkę wizualną, a zaniedbać resztę. Otrzymalibyśmy ładnie zrobiony film akcji z elementami SF, zapadający w pamięć z powodu kilku scen, ale to wszystko. Na półce z napisem "Kultowe" na pewno by się nie znalazł.

"Push" to opowieść o tym, jak to na świecie istnieją sobie ludzie obdarzeni różnymi zdolnościami nadprzyrodzonymi: jedni mają dar telekinezy, inni prekognicji (z nieznanych mi przyczyn uparcie choć błędnie nazywanej jasnowidzeniem), jeszcze inni potrafią krzykną tak, że rozbijają szyby (mózgi zresztą też), mogą też uzdrawiać, zmieniać bądź kasować pamięć. Są też ludzie zdolni wytropić każdego zawsze i wszędzie, i tacy, co potrafią przed wytropieniem uchronić. Jedni żyją w ukryciu, inni przystali na współpracę z rządem.

Bohater imieniem Nick ma dar telekinezy i nie współpracuje z nikim. Po prawdzie to prowadzi żywot niemal menela. Talent odziedziczył po ojcu, którego zamordowali ludzie należący do "Wydziału" - sekretnej (a jakże) jednostki zajmującej się tropieniem i badaniem ludzi ze wspomnianymi zdolnościami. Bohater żyje sobie już jako niemal dorosły, kiedy przybywa do niego dziewczynka, która rysuje to, co ma się stać. Jeden z jej rysunków przedstawia Nicka i ją. Dziewczynka opowiada o tym, że przeznaczeniem naszego bohatera jest znaleźć tajemniczą walizkę, zanim zrobi to "Wydział". Walizka zawiera substancję, która potencjalnie może zwiększyć zdolności nadprzyrodzone, a traf chciał, że jedyną osobą, która przeżyła kurację tą substancją, jest dziewczyna bohatera. Substancją interesują się też inni ludzie obdarzeni dziwnymi mocami, więc Nick i jego nowo poznana przyjaciółka muszą uciekać niemal przed wszystkimi, w tym przed demonicznym szefem "Wydziału".

Film miał być z założenia czymś więcej, niż tylko mieszaniną akcji i SF. Na moje oko twórcy nie tyle nie postarali się, co przedobrzyli, bo chcieli, żeby ich film był wszystkim. Wskazuje na to niby-dramatyczny głos dziewczęcej bohaterki, która na samym początku opowiada o tragicznej sytuacji ludzi z mocami, a także co jakiś czas pojawiające się wtręty o tragicznej przeszłości Nicka i jego dziewczyny. Twórcy bardzo zainspirowali się "Matrixem", bo najwięcej czasu poświęcono czterem postaciom, które mają silny wpływ na rzeczywistość: dwóm paniom widzącym przyszłość oraz szefowi "Wydziału" i ściganej przez niego uciekinierce, którzy z kolei potrafią "wdrukować" komuś nieistniejące wspomnienia. Mam wrażenie, że twórcy "Push" bardzo chcieli pokazać w ten sposób, że ich dzieło jest równie symboliczne i wiele mówiące, co "Matrix", bo tak samo stawia pytania na temat tego, czym jest rzeczywistość i czy można uciec przed przeznaczeniem. Tylko że te wątki pojawiają się często, ale jedynie jako element rywalizacji między obiema stronami. Ostatecznie są tylko dodatkiem do akcji, a nie jej głównym tematem.

Za to kiedy zaczyna się coś dziać, to uwierzcie mi, jest na co popatrzeć. Fakt, że próby uduchowienia filmu sprawiły, że akcja momentami kuleje, a niektóre sceny są dodane chyba tylko po to, by wprowadzić kolejną postać obdarzoną jakąś mocą, ale jest parę momentów, które naprawdę potrafią wbić w fotel. Do takich scen należy pojedynek między głównym protagonistą a asystentem szefa "Wydziału" - obaj mają zdolność telekinezy, więc walka w ich wykonaniu jest naprawdę ciekawa. A już scena samotnej niemal walki wspomnianego asystenta z całą gromadą wrogów to istny majstersztyk. Gdyby takich scen było więcej, to film oceniłbym właśnie jako akcję i w tej kategorii ocenę miałby dość wysoką.

Dodać też muszę, że oryginalnie wypadła jedna rzecz z efektami wizualnymi niezwiązana, chociaż  jest to chyba skutek przeoczenia, niż celowe działanie. Trudno nie zauważyć rodzącego się uczucia między bohaterem a jego małoletnią przyjaciółką - ta bowiem ubiera się i zachowuje nad wiek dorośle (żeby nie powiedzieć wyzywająco), a rodzący się związek przypominał mi nieco to, co widzieliśmy w słynnym "Leonie". Mimo że Nick stara się uwolnić dziewczynę, nietrudno zauważyć, że woli spędzać czas z tą młodszą. Ona zresztą też nie za bardzo znosi obecność "ex" bohatera. Widać wyraźnie, że dziewczyna czuje się samotna, potrzebuje opiekuna i obiektu adoracji, czego symbolem staje się Nick. Wnosi to pewien akcent komediowy i w pewnym sensie psychologiczny muszę przyznać, czego twórcy zapewne nie przewidzieli i nie zamierzali uczynić. Mimo to naprawdę mnie zastanawia, czy to scenarzysta, czy kamerzysta miał skłonności do małoletnich dziewcząt, ponieważ co i raz pojawiają się ujęcia, które mogłyby zostać łatwo uznane za posiadające podtekst erotyczny.

Niestety, jest jak jest. Momentami dłużyzny, prowadzone "na siłę" rozmowy o tym, że nie można uciec przed przeznaczeniem (i tak śmieszny, że aż żałosny sposób ucieczki przed nim) bardzo zaniżają ocenę. Cóż, tak to jest, jak się chce za dużo. Ale i tak 6/10 u mnie ma.

sobota, 26 października 2013

Legendy Sowiego Królestwa - ludzkie sowy

Legend of the Guardians: The Owls of Ga'Hoole

USA, Australia 2010
Scenariusz: John Orloff, John Collee
Reżyseria: Zack Snyder

Uwielbiam ptaki. Nie jestem jednym z tych napalonych ornitologów, którzy tygodniami przesiadują na obozach i potrafią spędzić kilka godzin bez ruchu, żeby zrobić zdjęcie jakiegoś ptaka, ale lubię podczas spaceru przyjrzeć się temu, co akurat przeleci mi nad głową. Szczególną sympatią darzę zaś dwie grupy: papugi i sowy. Papugi - bo są bardzo inteligentne (znacznie bardziej niż psy dajmy na to), a sowy - bo są po prostu cudowne z tymi wielkimi, niemal ludzkimi oczami. Nic dziwnego, że już starożytni Grecy nieco sowy uczłowieczali.

Kiedy dowiedziałem się swego czasu, że na ekrany kin ma wejść animacja o sowach i obejrzałem zwiastun, troszkę się zdziwiłem. Poczytałem sobie za to o literackim pierwowzorze i zdziwiłem się jeszcze bardziej: wyglądało na to, że "Legendy Sowiego Królestwa" to film baśniowy, ale w dawnym stylu: momentami wesoły, ale momentami smutny i nie uciekający od przemocy. Żadnych czarów, potworów, a jedynie alegoria na nasze, ludzkie zachowania, a nawet historię. Jednak zapotrzebowanie na takie bardziej "życiowe" bajki jednak istnieje, przynajmniej za oceanem - seria liczy obecnie już 15 tytułów.

"Legendy Sowiego Królestwa: Strażnicy Ga'Hoole" to ekranizacja pierwszych trzech książek serii. Opowiada o młodej sowie imieniem Soren, który jest marzycielem domagającym się od rodziców, by wciąż opowiadali mu o legendarnych Strażnikach, którzy dbają o pokój w Królestwie Sów, a którzy kiedyś pokonali złowrogiego Stalowego Dzioba. Pewnej nocy Soren zostaje porwany z bratem Kluddem i zabrany do Akademii Sów. Okazuje się, że Stalowy Dziób żyje i ma zamiar odbudować armię. Kluddowi niestety podoba się ten pomysł, ale Soren, wraz z poznaną w więzieniu przyjaciółką, uciekają. Poznają jeszcze dwie inne sowy i tak całą czwórką wyruszają na wyprawę w poszukiwaniu legendarnych Strażników - skoro istnieje ten zły, to ci dobrzy też przecież muszą.

Sądząc po fabule można spodziewać się "zwykłej" bajki o walce dobra ze złem. Też byłem tak nastawiony. Mocno się pomyliłem. Przyznam, że poszedłem na ten film tylko ze względu na to, że lubię sowy. Nigdy bym się nie spodziewał, że kupię go sobie na DVD i będę do niego regularnie wracał. Przede wszystkim - muszę przyznać - ze względu na animację. Jest po prostu przecudowna, stanowi - przepraszam za patos - ideał, doskonałość, szczytowe osiągnięcie obecnych możliwości technicznych. No cóż, reżyserem jest Zack Snyder, więc czemu się dziwić... Nigdy nie widziałem lepszej animacji, poważnie. Nie ma w tym filmie miejsca na niedokładności, nawet jeśli jakaś sowa ukazana jest z daleka widać, że zachowano staranność w odwzorowaniu budowy, barw czy płynności ruchów. Zbliżenia są jeszcze lepsze: każde piórko rusza się oddzielnie, widać też elementy ich budowy. W kilku scenach widać zawirowania powietrza, unoszący się w powietrzu kurz oraz krople deszczu rozbijające się na ciałach ptaków. Należy wspomnieć, że filmowe sowy posługują się techniką na poziomie mniej więcej średniowiecza - i radzą sobie z nią znakomicie: nawet wykuwają broń, która jest oczywiście przystosowana do ptasiej anatomii. A biją się za jej pomocą, aż skry lecą (i znów: genialnie animowane). Widać, że twórcy chcieli się w paru miejscach popisać, gdyż kilka scen jest stworzonych chyba jedynie po to, by pochwalić się jakością animacji właśnie - choćby pierwsza scena, w której sowa przelatuje między literami układającymi się w tytuł, gubiąc przy tym piórko.

O filmie wszakże powinna jednak stanowić nie tylko technika. Fabuła na szczęście też nie jest tak banalna, jakby to mogło wynikać z opisu. Jest to bowiem bardzo specyficzna opowieść na temat historii, wcale nie tak dawnej. Wiele jest tu nawiązań do nazizmu i okropieństw II Wojny Światowej: Stalowy Dziób to nic innego, niż ptasie wcielenie Hitlera, podobnie postępowanie jego podwładnych z porwanymi sowami to próba przedstawienia, czym były obozy koncentracyjne. Przygody sówek są przy tym bardzo ludzkie: bohaterstwo nierozerwalnie wiąże się z cierpieniem, wojna - ze zdradą i śmiercią. Film nie jest cukierkowy; przeciwnie: kiedy wszedł na ekrany kin, pojawiały się zarzuty, że dla polskiego dziecka jest zbyt mroczny i okrutny. Cóż, chciałoby się rzec, samo życie. Istotnie, muszę przyznać, że w filmie dość często pojawiają się sceny przemocy, ale gwoli uczciwości należy podkreślić, że jest to przemoc usprawiedliwiona, a jeśli nie - to zostaje sprawiedliwie ukarana.

Bohaterowie - mimo że sowy - są także bardzo ludzcy. Dotyczy to zarówno ich charakterów, jak i - co zaskakujące - troszeczkę wyglądu. Pod względem, że tak napiszę, merytorycznym, filmowi nie umiem niczego zarzucić: sowy są przedstawicielami różnych gatunków, a każdy z nich został przedstawiony z niesamowitą wręcz precyzją. Z jednym jednak wyjątkiem - dla potrzeb filmu trzeba było zaopatrzyć sowy w mimikę. W rzeczywistości ptaki nie mają mięśni mimicznych - co nie oznacza, że za pomocą drobnych, acz znaczących gestów nie umieją przekazywać emocji. Umieją, i to jeszcze jak! Niemniej, dla potrzeb filmu takie gesty to za mało: trzeba było jednak nieco zwiększyć ich możliwości w tym zakresie. Na szczęście sowy nie przestają z tego powodu wyglądać naturalnie. Jeśli chodzi zaś o charaktery... Filmowe sowy są różne i także ludzkie: Soren jest typowym pełnym marzeń młodzikiem, przedwcześnie zmuszonym do dojrzałości. Jego przyjaciółka dojrzewa szybciej, jak przystało na kobietę, ale staje się lekko zazdrosna o inną sowę. Przyjaciele Sorena kłócą się bez przerwy, jednak widać, że "kto się czubi, ten się lubi", a ich przekomarzanki przynoszą odprężenie między scenami nieco mniej idyllicznymi.

Mocną stroną filmu jest też ścieżka dźwiękowa. Jest ona doskonale dopasowana do tego, co się dzieje na ekranie. Kilka piosenek wprowadza atmosferę niemal beztroski, by chwilę potem ustąpić miejsca pseudomarszom rodem z propagandowych filmów III Rzeszy. A w kilku przełomowych dla Sorena scenach pojawia się najpiękniejsza perła - utwory Dead Can Dance.

Film w Polsce nie spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Wiem, że dzieciom zdarzało się na nim bać, dorośli uważali go z kolei... za dziecinny. Moim zdaniem "Legendy..." są po prostu wytworem innej kultury i należy wziąć na to poprawkę. Tam, za oceanem, zły bohater powinien zostać zabity, a nie zamieniony w ropuchę. Mam takie samo zdanie, nawiasem mówiąc. Muszę jednak przyznać uczciwie, że w paru miejscach sam bardzo mocno przeżywałem ten film i nie dziwię się, że dzieci również reagowały dość emocjonalnie. Trudno - z mojego punktu widzenia są to jednak cechy znacznie podnoszące wartość filmu. Dlatego możecie się śmiać, ale "Legendy..." są jednym z nielicznych filmów, który ma u mnie pełne 10 punktów na 10.

środa, 23 października 2013

Dorian Gray - o sile pokusy

Dorian Gray

Wielka Brytania 2009
Scenariusz: Toby Finlay
Reżyseria: Oliver Parker

O kuszeniu człowieka i próbach nakłonienia go do przejścia na "Ciemną Stronę" powstało wiele filmów i naprawdę trudno stworzyć dzisiaj perełkę, która będzie oryginalnie ukazywać problem. Co w tym wypadku najlepiej zrobić? Wziąć się za klasykę i zrealizować z większym, XXI-wiecznym rozmachem. W ten sposób twórca ryzykuje oskarżenie o brak własnych pomysłów, jak też można go uznać za geniusza, który umie podać znaną potrawę w sposób jeśli nie zaskakujący, to na pewno godny uwagi. Moim zdaniem "Dorian Gray" to przykład jak najbardziej udanego powrotu do znanej powieści Oscara Wilde’a.

O czym opowiada "Dorian Gray" chyba nie muszę pisać, ale dla porządku… Młody Dorian poznaje na przyjęciu malarza, Basila Hallwarda, który, będąc znawcą i koneserem piękna, znajduje w Dorianie swą muzę i maluje jego naturalnej wielkości portret. Jego pracę widzi cyniczny lord Henry Wotton, który kilkoma cynicznymi uwagami zwraca uwagę Doriana, że jego piękno i żywotność wkrótce zmarnieją. Dorian, raczej dla żartu niż na poważnie, wypowiada życzenie, by na zawsze zachować młodość. Później zakochuje się w aktorce imieniem Sybil, którą najpierw chce poślubić, a potem zrywa zaręczyny. Dziewczyna popełnia samobójstwo. Od tamtej pory Dorian korzysta z uciech życia, staje się coraz bardziej cyniczny, nieczuły, a mimo upływu lat nie zmienia się i nie starzeje. Natomiast portret…

Koniec banałów, wracamy do powieści. Nie wiem, ile osób wie, że obecne wydania "Portretu Doriana Graya" to najczęściej poprawiona przez autora wersja z 1890 roku, w której znacznie rozbudowano opisy mające na celu ukazanie „portretu psychologicznego” Doriana. Autor, poprawiając powieść, usunął kilka najbardziej gorszących fragmentów, w tym sugerujących biseksualizm bohatera. Twórcy filmu najwyraźniej wiedzieli o tym i zdecydowali się na ukazanie tej właśnie bardziej "dosłownej", pierwotnej wersji książki. Czy wyszło to na dobre, czy nie, można oczywiście polemizować. Z jednej strony – film stracił jako obraz psychologiczny, którego stworzenie sugeruje "poprawiona" forma powieści. Jednak z drugiej strony widz może sam zbudować swój obraz Doriana, obserwując jego stopniowo zmieniające się postawę, poglądy i słysząc wygłaszane przez niego opinie. Te ostatnie po prawdzie nie są do końca jego opiniami – swoje pomysły na życie Dorian czerpie od swojego "opiekuna", jakim stał się lord Wotton. Jednak to, co w ustach Wottona brzmi jak żart i cyniczne uwagi, mające na celu rozbawić znudzone życiem towarzystwo, to w ustach Doriana zaczynają nabierać iście diabelskiego znaczenia: miejsce nieszkodliwego cynizmu zastępuje pycha i pewność siebie, a co gorsza – wprowadzanie tych "zasad" w czyn. Aktor grający Doriana moim zdaniem doskonale wczuł się w rolę – początkowo nieśmiały, patrzący głównie w podłogę młodzieniec w trakcie filmu ulega metamorfozie: z twarzy nie schodzi szyderczy uśmieszek, ruchy ma pewne i szybkie, nawet sposób chodzenia się zmienia.

Na uwagę zasługuje również postać lorda Henry’ego. Cyniczny do szpiku kości, pozornie pozbawiony skrupułów i zasad, zdaje się traktować Doriana jak zabawkę. Jest tutaj, podobnie jak w powieści, postacią Kusiciela, demona, który chce sprawdzić, czy Dorian zawierzy mu bezgranicznie i pójdzie drogą lekka i przyjemną, ale prowadzącą ku upadkowi. Z drugiej strony z czasem widać, że nie jest postacią jednoznacznie złą – czasami jego powiedzonka sprawiają wrażenie próby wyśmiania młodzieńczych ideałów, wedle których tylko piękni, młodzi i bogaci mogą coś osiągnąć, w dodatku bez żadnego wysiłku. Co więcej – zdaje sobie sprawę, że dekadencki styl życia nie jest groźny tylko wówczas, gdy nikomu innemu nie dzieje się krzywda, a w przypadku Doriana – jak wiemy – tak niestety nie jest.

Pora na oprawę audiowizualną. Kostiumy – jedno słowo: doskonałe, jak przystało na brytyjską produkcję. Muzyka również doskonale dobrana: łagodna, kiedy wydarzenia na ekranie są zwyczajne bądź nieszkodliwe, nabiera złowieszczego klimatu w sytuacjach moralnie jednoznacznie złych. Podobnie przedstawienie XIX-wiecznego Londynu. Bardzo starannie ukazano i wspaniałe rezydencje arystokracji, jak i brudne, ciemne zaułki, w których żyje biedota i drobni rabusie. Twórcy filmu stanęli tutaj przed trudnym zadaniem. Musieli z konieczności wybrać określoną datę – wybrano okres, w którym Dorian po raz pierwszy ogląda swój portret w 1891 roku (a więc data wydania powieści – szacunek dla scenarzysty), następnie akcja osadzona jest 20 lat później. Mamy więc zupełnie inne stroje, a także samochody i kolej podziemną – również idealnie osadzone w epoce.

Jednak twórcy nie uniknęli paru wpadek, które nieco obniżają ocenę filmu. Przede wszystkim znaczne w niektórych momentach odstępstwa od oryginału. Nie bolałoby to tak bardzo, gdyby nie to, że dotyczą one samej przemiany Doriana, a w zasadzie jego portretu. Poza tym zupełnie zmieniono końcówkę w stosunku do powieści - i to w sposób karygodny. Mam wrażenie, że scenarzysta chciał zwiększyć grozę filmu, i tak doskonałego pod tym względem. A jak wiemy, lepsze jest wrogiem dobrego. Poza tym mały pozwolę sobie na uwagę, która może uratować komuś życie: wbrew temu, co w pewnym momencie robi Dorian, absolutnie nie wolno dotykać szyny zasilającej w metrze, bo to grozi w najlepszym razie utratą przytomności.

Jak można ogólnie ocenić ten film? W zasadzie jest tak, że pierwsza połowa filmu to arcydzieło, a druga połowa to próba ulepszenia na siłę czegoś, czego ulepszyć się już nie da. Niemniej, jest to godna uwagi produkcja, którą naprawdę warto obejrzeć i śmiało mogę dać ocenę 8/10. Te dwa punkty za zmiany, naprawdę szkodliwe i niepotrzebne.

sobota, 19 października 2013

Człowiek przyszłości - czy człowiek to więcej niż inteligentna maszyna?

The Bicentennial Man

USA, Niemcy 1999
Scenariusz: Nicholas Kazan
Reżyseria: Chris Columbus

W latach 40. ubiegłego wieku jeden z największych pisarzy SF w dziejach, Isaac Asimov, napisał opowiadania opublikowane później w zbiorze pod wiele mówiącym tytułem "Ja, robot". Opowiadania są bardzo różne względem treści i formy, ale łączy je obecność inteligentnych robotów, androidów, jak dzisiaj byśmy powiedzieli. Robotów tak inteligentnych, że aż nieróżniących się pod tym względem od człowieka.

Co różniło roboty Asimova od ludzi? Czasami oczywiście wygląd. A poza tym? Przede wszystkim w znacznej większości przypadków - brak skłonności do przemocy. Wszystko za sprawą słynnych trzech praw robotyki, które nie dość, że miały ogromny wpływ na literaturę i kino spod znaku SF, to na dodatek stanowiły swego rodzaju alegorię marzeń o istotach, które potrafią powstrzymać się od przemocy,a  cele swoje osiągały jedynie siłą intelektu. Zdarzało się też, że robotów od ludzi nie różniło zupełnie nic. Potrafiły na swój sposób odczuwać emocje, czasem nawet miały uczucia. Jednak zawsze pozostawały robotami - ludźmi stać się nie mogły. Czy jednak na pewno? Co to właściwie znaczy - być człowiekiem?

Na to pytanie pisarz próbował odpowiedzieć w jednym z najbardziej wzruszających opowiadań - "Człowiek przyszłości". Mamy tutaj rodzinę żyjącą w przyszłości, gdzie inteligentne maszyny są często spotykaną pomocą w pracach domowych. Pewnego dnia ojciec rodziny przyprowadza robota Andy'ego przeznaczonego do prac domowych. Prezent ojca nie spotyka się jednak z akceptacją dzieci, które uważają go za zwykłą zabawkę i swego rodzaju karykaturę ich samych. Wykorzystują niezdolność Andy'ego do odmowy wykonania polecenia i każą mu wykonać niebezpieczną pracę, która kończy się jego wypadnięciem przez okno. Upadek z wysokości powoduje, że w sztucznym mózgu robota następuje przeskok - Andy zaczyna przejawiać cechy typowo ludzkie, jak poczucie humoru, zdolności artystyczne świadczące o abstrakcyjnym myśleniu, a wreszcie wrażliwość i emocje. Jego chęć do bycia w pełni niezależną istotą sprawiają, że musi on opuścić dom i ruszyć na poszukiwanie swojego miejsca. Po latach spotyka prawnuczkę swojego dawnego właściciela, w której bez pamięci się zakochuje. Czy miłość robota i człowieka ma jakiekolwiek szanse? Okazuje się, że niewielkie są - otóż pewien naukowiec ogłosił, że udało mu się stworzyć syntetyczne narządy funkcjonujące jak ludzkie. Do pełni szczęścia Andy'emu brakuje tylko uznania za pełnoprawną istotę ludzką w świetle prawa. Musi jednak zdobyć się na wiele poświęceń, by ludzie uznali go za przedstawiciela gatunku.

Bardzo ucieszył mnie fakt, że na podstawie opowiadania powstał film. Bałem się tylko, że ze wzruszającego opowiadania o sednie bycia człowiekiem otrzymam wymiatacz pełen efektów specjalnych. Jednak kiedy dowiedziałem się, że gra w nim Robin Williams, ucieszyłem się ponownie - w końcu filmy z tym aktorem należą zwykle do udanych. I nie zawiodłem się. Robin Williams doskonale wcielił się w rolę Andy'ego - robota, który za wszelką cenę chce miłość swego życia zatrzymać przy sobie. Fantastycznie zmienia się jego gra podczas filmu: początkowo ruchy bohatera są nieco sztywne, jakby "zaprogramowane", po wypadku stają się bardziej płynne, chociaż nie do końca - zupełnie jakby nowo powstała świadomość musiała przystosować się do ograniczeń mechanicznego ciała. Z czasem bohater zyskuje kolejne ludzkie cechy i coraz bardziej ludzkie staje się jego zachowanie. Wielki szacunek dla Williamsa.

Podobnie jak sam Asimov, również twórcy filmu skupili się na emocjonalnej stronie filmu i próbach znalezienia odpowiedzi na pytanie: co tak naprawdę czyni nas ludźmi. Andy początkowo poznaje, czym są uczucia i czym różnią się od zwykłego przywiązania. Potem poznaje smak niezależności i wszystkie wiążące się z nią radości, ale i przykre strony. Jednak zdaje sobie sprawę, że chociaż duchowo identyczny z ludźmi, człowiekiem jednak nie jest choćby ze względu na budowę. Jest to dla niego cios - spodziewam się, ze dla wielu widzów również. Z filmu (a także z opowiadania) wypływa gorzki morał, że być człowiekiem oznacza także być słabym, ułomnym, podatnym na choroby i śmierć. Andy - w swojej mechanicznej postaci istota niemal doskonała, bo nieśmiertelna - człowiekiem być nie może.

Skupienie się na warstwie duchowej zaowocowało niemal zupełnym zignorowaniem strony technicznej filmu. Postać Andy'ego przypomina trochę projekty robotów z najlepszych lat kina SF spod znaku klasy "B" - dobrze, że śladów po guzikach nie widać. Jednak - o dziwo - nie razi to w żaden sposób. Można to uznać nawet za swego rodzaju hołd dla epoki, w której powstało opowiadanie. Poza tym pamiętać trzeba, że Asimov nie opisywał zbyt dokładnie swoich maszyn, pozostawiając pole do popisu dla wyobraźni czytelnika. Dlaczego więc nie uznać, że roboty nie mogłyby być w stylu "retro" choćby po to, żebyśmy się przy nich bezpieczniej czuli? Ja na przykład nie chciałbym, żeby roboty zbyt przypominały ludzi. No tak... tym sposobem i ze mnie wyszło uprzedzenie stanowiące oś filmu.

W latach powojennych powstały dziesiątki opowiadań fantastycznych. Wśród nich skrywa się wiele perełek, które same w sobie stanowią znakomity scenariusz filmu SF. Dzisiejsze czasy pozwalają na realizację wizji, które dawniej nie mogły być zrealizowane. "Człowiek przyszłości" stanowi jeden z najpiękniejszych przykładów na to, jak ogromny potencjał tkwi w tych dziełach. Ocena 8/10 wydaje mi się w pełni zasłużona.aa

wtorek, 15 października 2013

Krew jak czekolada - jak to jest być nastoletnim wilkołakiem

Blood and Chocolate

Niemcy, Wielka Brytania, Rumunia, USA 2007
Scenariusz: Ehren Kruger, Christopher Landon
Reżyseria: Katja von Garnier

Filmów i książek o wampirach namnożyło się ostatnio a namnożyło... jedne są lepsze, inne gorsze. Wspólną ich cechą jest fakt, że często pojawiają się w nich inne na pół tylko ludzkie istoty - wilkołaki. Te mają pecha, gdyż prawie zawsze ukazane są jako istoty prymitywne, bardziej agresywne i - co tu dużo mówić - głupsze od wampirów. O ile wampiry cechuje zachowanie typowe dla dawnej arystokracji (i jakoś zawsze są przedstawiane w pięknych domach i gotyckich strojach), to wilkołaki są marginesem pozaludzkiej społeczności.

"Krew jak czekolada" to film, w którym wampirów wyjątkowo nie ma. Dzięki temu pojawiła się szansa, by wilkołaki okazały się bardziej cywilizowane. Cóż, udało się to jedynie w wypadku głównej bohaterki. Wilkołaki są bowiem - jak zwykle! - bardziej zwierzętami niż ludźmi, pozwalającymi, by rządziły nimi instynkty. Główna bohaterka, Vivian, jest właśnie wilkołakiem. Chce się bowiem cieszyć życiem jako człowiek, ale jej jej pobratymcy stale jej przypominają, że nie człowiekiem jednak nie jest, że przede wszystkim powinna trzymać się stada, że czasami musi polować, by nie zapomnieć, kim jest, a przede wszystkim - że powinna się oddać (najlepiej jeszcze dobrowolnie) przywódcy stada. Ona jednak poznaje pewnego wędrownego artystę, który tworzy komiksy. Traf chce, że właśnie pracuje nad powieścią graficzną poświęconą wilkołakom właśnie. Vivian zakochuje się w nim i chce sama decydować o swojej przyszłości. Jednak stado ma na ten temat swoje zdanie.

W powstaniu tego filmu mieli udział twórcy słynnego i moim zdaniem bardzo udanego "Underworld". Z jednej strony jestem skłonny w to uwierzyć. Podobne są intrygi i walka o wpływy wśród wilkołaków, jak w tamtym filmie wśród wampirów. Tutaj również mamy wątek miłości "nieludzia" i człowieka. Widać też, że twórcy niezbyt lubią wilkołaki, bo znów uczynili je agresywnymi bestiami, ukrywającymi swoje istnienie i mające problemy z pohamowaniem zwierzęcej strony swojej natury. Mają prymitywne, budzące niechęć zwyczaje oraz są zadziwiająco łatwe do pokonania. Podobnie w obu filmach rozwija się fabuła filmu, zbliżone są niektóre sceny, a nawet zakończenie.

Z drugiej strony - wierzyć się nie chce, że w powstaniu obu filmów mieli udział ci sami ludzie. Przede wszystkim "Underworld" był klimatycznym horrorem z trzymającą w napięciu akcja i niebanalną fabułą. Tutaj mamy romans dla nastolatków, który dopiero w dalszej części nabiera pewnych cech horroru. Efekty specjalne wołają o pomstę do nieba: przemianie ludzi w wilki towarzyszy nieziemska poświata, a samej przemiany właściwie nie widać. Przypomina to raczej czary, a nie metamorfozę. Minus też za muzykę - zamiast nastrojowej, klimatycznej muzyki, przez większość czasu mamy dziwaczne bliskowschodnie brzdąkania, nijak niepasujące do tego, co dzieje się na ekranie.


Jednak "Krew jak czekolada" wcale taki straszny (w sensie, że beznadziejny) nie jest. Ludzki bohater nie jest tylko dodatkiem: w pewnym momencie staje się osią fabuły. Nie jest też "chłopcem do bicia", gdyż kiedy przychodzi co do czego, potrafi szybko myśleć, działać i ogólnie nieźle sobie radzić z atakującymi go bestiami. Vivian z zastraszonej i bezradnej panienki zamienia się w walczącą o swoje bohaterkę, która momentalnie nabiera charakteru. Poza tym warto przecierpieć pierwszą połowę filmu, by dotrwać do drugiej połowy - z wartką akcją, całkiem niezłymi scenami walk oraz pojawiającym się wreszcie napięciem. Rzadki to przypadek, by film z czasem nabierał na wartości, a nie tracił.

"Krew jak czekolada" to film  adresowany moim zdaniem głównie do nastoletniej widowni. Dorosłym też może się spodobać jako forma odprężenia po ciężkim dniu pracy - taki lekki, początkowo naiwny filmik o zakazanej miłości. Biorąc pod uwagę, że na filmy o zakochanych nastolatkach jestem już nieco za stary oraz fakt, że druga połowa bardzo mi się podobała, mogę nieco obniżyć wymagania i ocenę 6/10 uczciwie przyznać.

sobota, 12 października 2013

Megiddo - piękna apokalipsa, niepiękny obraz Europy

Megiddo: the Omega Code 2

USA 2001
Scenariusz: Stephan Blinn, Hollis Barton, John Fasano
Reżyseria: Brian Trenchard-Smith


Megiddo to oczywiście Armageddon - miejsce, gdzie ma odbyć się ostatnia bitwa Dobra i Zła, po której ma nadejść Królestwo Boże. Kiedy dowiedziałem się, że istnieje film o takim tytule i w dodatku nawiązuje do proroctw o końcu świata, to pomyślałem, że chcę to obejrzeć - może być ciekawe - właśnie, co? Fantastyka, horror? A może film religijny? Potem włączyły się lampki alarmowe: zaraz, "Omega Code 2"? Przypomniał mi się film "Kod Omega" będący kiepskim prototypem "Kodu Leonarda da Vinci", którego nawet miłośnikom klasy "B" bym nie polecał. Czyżby to była druga część tamtej delikatnie mówiąc przeciętnej produkcji ? Już po pierwszych minutach odetchnąłem z ulgą i wiedziałem, że ten film mi się spodoba. 

Twórcy zdecydowali się na ciekawy zabieg: głównego "złego" gra ten sam aktor, co w nieszczęsnej części pierwszej, bohater przez niego grany nosi nawet to samo nazwisko. Ale na tym podobieństwa się kończą - inny jest gatunek filmu, inna jest fabuła i treść. "Kod Omega" był mierną sensacją nieudolnie udającą thriller, opartą na twierdzeniu jakoby w Biblii były zawarte przepowiednie dotyczące ważnych wydarzeń historycznych i nazwiska współcześnie żyjących osób. "Megiddo" jest naprawdę nieźle nakręconym filmem fantastycznym o tematyce apokaliptycznej, z elementami horroru, z przyzwoitą grą aktorów, nawet trzymającą w napięciu i z dobrymi jak na produkcję niewielkobudżetową efektami specjalnymi.

A fabuła wygląda tak: w pewnym amerykańskim domu rodzi się chłopiec imieniem David. Ma on starszego brata, Stone'a, który zazdrosny o młodszego próbuje go zabić. Nie udaje mu się to, ale ogarnia go nienawiść tak silna, że daje się opętać złej sile przybyłej z samego piekła. Przez następne lata nikt niczego nie podejrzewa. David zajmuje ważne stanowisko w rządzie USA, tymczasem Stone również robi karierę, ale w Europie. Pod jego kierunkiem powstaje "następca" ONZ - Unia Światowa, która początkowo jest instytucją humanitarną, ale z czasem zamienia się w organizację paramilitarną brutalnie podporządkowującą sobie większość narodów. Tylko nieliczni stawiają opór, a za przywódcę obierają Davida. Zwaśnieni bracia spotykają się wreszcie w ostatnim neutralnym miejscu - na równinie Megiddo.

Film, muszę powiedzieć, mnie osobiście zachwycił względem fabuły i efektów wizualnych. Z całym szacunkiem dla Biblii, prywatnie zawsze uważałem, że księga Objawienia to genialny materiał na film z pogranicza SF i horroru - i oto go dostałem, niemal taki, jak sobie wymarzyłem w latach dziecięcych: z demonicznym przywódcą narodów świata, któremu stawiają czoła nieliczni wierni zasadom humanizmu, z plagami i ostatnią wielką bitwą. Jako film SF "Megiddo" jest naprawdę świetny i wcale nie wygląda jak kolejna niskobudżetowa produkcja. Przy okazji muszę dodać, że biblijny przekaz został bardzo wyraźnie ukazany w filmie. Jak poczytać sobie Apokalipsę, to okaże się, że kolejne wydarzenia przedstawiono stosunkowo wiernie - jeśli można w tym wypadku tak powiedzieć.

Film nie jest zbyt nachalny w prochrześcijańskim przekazie - jest bowiem nie tyle próbą nawrócenia niewiernych, lecz próbą przeniesienia na ekran księgi proroczej Nowego Testamentu. Jednak film nie zachwycił, nie dał do myślenia, za to wiele osób wkurzył. Nie dziwię się. Wściekli byli prawo być niemal wszyscy: Europejczycy - bo "szatańska" Unia Światowa to oczywiste odniesienie do Unii Europejskiej - organizacji niemal "bezbożnej" z punktu widzenia konserwatywnej Ameryki. Wściekli mogli być mieszkańcy krajów Trzeciego Świata, bo przedstawiono ich jako zacofańców dających się zastraszyć i nabrać na jarmarczne niemal sztuczki, pozbawionych woli walki oraz chętnie oddających cześć okrutnym i prymitywnym bóstwom. Wściekli mogli być Chińczycy - bo ukazano ich jako naród ludzi niezwykle wręcz przyziemnych, grzeszników, których uratować może tylko dobra wola samego prezydenta USA. Wściekli mogli być nawet Amerykanie - bo ośmieszono ich pokazując, jak modlą się do prezydenta (sic!).

Muszę więc uznać, że "Megiddo" miał szansę stać się naprawdę niezłym obrazem "apokaliptycznym" i jednym z najciekawszych filmów opowiadających o przyjściu antychrysta, w dodatku przedstawiającym wydarzenia związane ściśle z jedną religią tak, by zaciekawił również ludzi wobec chrześcijaństwa obojętnych. Niestety, o ile przekaz religijny nie jest nachalny, to sympatie polityczne i obraz społeczeństw w oczach twórców są aż za bardzo wyraźne. Co prawda nie psuje to samego filmu, ale każe zastanowić się, czy naprawdę Amerykanie widzą w ten sposób mieszkańców różnych stron świata? W takim razie nic dziwnego, że sami są nielubiani. Ostatecznie daję temu filmowi ocenę 7/10. Mimo całej mojej sympatii dla niego, nie mogę wyżej ocenić filmu, który tak skutecznie sam siebie pogrążył.

wtorek, 8 października 2013

Igrzyska Śmierci - dlaczego lubimy patrzeć na rozlew krwi?

The Hunger Games

USA 2012
Scenariusz: Gary Ross, Suzanne Collins, Billy Ray
Reżyseria: Gary Ross

Przyznam uczciwie, że na "Igrzyska Śmierci" szedłem swego czasu z niechęcią - spodziewałem się nieudanej wariacji na temat "Battle Royale", a książki wówczas jeszcze nie znałem. Po pierwszym kontakcie film uznałem za na tyle udany, by obejrzeć go po pewnym czasie powtórnie. Obecnie uważam, że - mimo pewnych niedostatków - jest udaną produkcją, a przy tym dającą do myślenia, a nawet nieco wstrząsającą.

Pomysł o dzieciach zmuszonych lub zachęcanych do zabijania się nawzajem nie jest nowy - mieliśmy to we "Władcy Much", a przede wszystkim w brutalnym "Battle Royale". Co zadecydowało zatem o sukcesie "Igrzysk Śmierci"? Pomijając fakt, że jest ekranizacją udanej i niebanalnej powieści, myślę, że przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, iż fabuła nie jest skupiona na samej "grze", ale głównie na odczuciach głównej bohaterki. To z jej perspektywy poznajemy świat przyszłości i dzięki temu możemy lepiej wczuć się w emocje ludzi będących elementem tego świata.

Film zaczyna się niemal sielankowo - tak, jak czuje się główna bohaterka imieniem Katniss zamieszkująca wioskę na terenie tak zwanego Dystryktu 12, kiedy poluje na jelenia. Sielanka jest tylko pozorna - Dystrykt 12, podobnie jak pozostałe, podlega surowej karze za bunt z dawnych czasów: otóż co roku, w każdym z dystryktów zostaje wylosowanych dwoje ludzi, jedna dziewczyna i jeden chłopiec w wieku 11-18 lat, i zmuszeni do walki na śmierć i życie w grze zwanej Głodowymi Igrzyskami. Kiedy wylosowana zostaje jej młodsza siostra, Katniss decyduje się ją zastąpić. Zostaje wraz z kolegą wywieziona do Kapitolu. Tam przejdzie trening, aby wraz z pozostałymi trafić wreszcie na teren Igrzysk.

Fabuła jest jakby krzyżówką "Battle Royale" i "Uciekiniera". Jednak pozory mylą - "Igrzyska Śmierci" nie jest "zwykłym" slasherem czy futurystycznym brutalnym widowiskiem. Oczom Katniss poznajemy przyszłe USA podzielone na dwoje. Większość mieszkańców żyje w dwunastu dystryktach, ich egzystencja jest zaledwie nędzną wegetacją, której jedynym celem jest praca; jednak nie dla ich własnego dobra, lecz na rzecz Kapitolu - ogromnego miasta, które sprawuje rządy w kraju. Mieszkańcy Kapitolu są przedstawieni jako bogaci, obojętni na wszystko dekadenci, znudzeni powszechnym dobrobytem i żądni krwawych rozrywek. Nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć, jakie są koszty ich luksusowego życia. Co więcej - uważają, że dla 24 młodych "zawodników" udział w nich jest wręcz zaszczytem, gdyż mogą zaznać luksusów, jakich nigdy nie doświadczyli. Dla nich całe Igrzyska to jedynie dobra zabawa. Z kolei mieszkańcy dystryktów to ludzie niemal dzicy, odcięci od dóbr cywilizacji, żyjący na poziomie XIX-wiecznych robotników doświadczających niewyobrażalnej dzisiaj nędzy. Niewielki kawałek chleba sprawia, że jeden z nich staje się bogaczem patrzącym z góry na resztę, zaś konieczność zakupu dodatkowej porcji pożywienia przed daną rodzinę oznaczało nadliczbowe losy podczas wyborów do Igrzysk. 

Film jest bowiem, podobnie jak powieść, surową oceną współczesnych mediów oraz ich widzów. Na filmie widać jasno, że prawie nikt już nie pamięta, jaki jest cel Igrzysk. Liczy się oglądalność i zapewnienie dobre go widowiska. Czy w rzeczywistym świecie jest inaczej? Co i raz toczą się dyskusje na temat przemocy w mediach i jej akceptacji przez widzów. Twórcy programów typu "reality show" prześcigają się w tworzeniu widowisk coraz bardziej szokujących i balansujących na granicy nie tylko dobrego smaku, ale wręcz prawa. Jednocześnie ci sami twórcy twierdzą, że widzowie tego chcą. A co na to widzowie? Oni oczywiście twierdzą, że oglądają to, co mają - ale czy ktoś kogokolwiek zmusza do oglądania jakiegokolwiek programu? Chyba nie... W tej sytuacji kto wie, może ktoś zdecyduje się stworzyć program, w którym zadaniem zawodników będzie polować na siebie nawzajem - a wszystko to w imię oglądalności i zadowolenia spragnionego wrażeń i znudzonego życiem widza.



Czasami oglądając przeróżne konkursy czy "reality show" ludzie zapominają, że to wszystko dzieje się naprawdę, że to nie jest film, a uczestnicy mogą naprawdę cierpieć. W filmie jedyną osobą, która pamięta, że uczestniczy w okrutnej grze, jest Katniss. Grająca ją Jennifer Lawrence była dla mnie największą zaletą produkcji - i największym zaskoczeniem. Dzięki niej Katniss jest postacią budzącą niezwykłą sympatię widza. Jest też najbardziej ludzką postacią w filmie. Z niektórymi z zawodników zaprzyjaźniła się i nie chce z nimi walczyć, jeśli nie jest to konieczne. Oburza ją fakt, że wszystko dookoła niej jest uważane za świetną rozrywkę i dobry show, a nie za walkę na śmierć i życie. Owszem, cieszy się, kiedy zdobywa popularność, jednak nie jest to radość celebryty żądnego sławy, ale osoby, która rozumie, że dzięki temu zwiększą się jej szanse na przeżycie zawodów. Do końca też nie zapomina, skąd pochodzi i kto jest jej prawdziwym wrogiem. Pozwala więc sobie na drobne akty buntu - w jej sytuacji nawet nie ma sensu myśleć o otwartym sprzeciwie - wobec organizatorów Igrzysk.

Film niestety nie jest pozbawiony wad. Wynikają one jednak nie z winy twórców filmu, ale autorki książki, na podstawie której film powstał. Dziwi mnie na przykład fakt, że dystrykty ślepo podporządkowują się Kapitolowi mimo znacznej przewagi w ludziach oraz faktowi, że wystarczyłoby tylko kilka aktów "małego sabotażu" w postaci odcięcia dostaw, by Kapitol stał się ruiną. Dziwi mnie brak drobnych nawet aktów sprzeciwu i zamieszek podczas losowania zawodników. Nie rozumiem też organizacji Igrzysk (pozwolę sobie na malutki spojler): najpierw wydaje się ogromne pieniądze na szkolenie, a potem pozwala, żeby większość zawodników wybiła się w czasie kilkunastu sekund? Zabrzmi to nieludzko, ale gdybym to ja miał organizować takie zawody, to bym chociaż zadbał, by widowisko jakiś czas trwało. Za wadę uważam też spory przedział wiekowy zawodników - moim zdaniem pomysł, by do tych samych zawodów wybierano 18-latków i 11-letnie dzieci, jest co najmniej niedorzeczny. Chyba że miało to na celu ukazanie nieludzkiego działania organizatorów - wtedy ostatnią rzecz mogę odpuścić.

"Igrzyska Śmierci", pomimo początkowych obaw i mieszanych wrażeń, oceniam jednak zdecydowanie pozytywnie. Przedstawiona historia jest na tyle oryginalna oraz nakręcona na tyle starannie, że ocena 8/10 wydaje mi się w pełni zasłużona. Szkoda tylko, że wielu widzów nie zauważyło ukrytej w filmie krytyki mediów i pewnie nie przyjdzie im do głowy, że od dobrobytu im również przewraca się w głowach...

sobota, 5 października 2013

Klątwa Królika - pies i jego człowiek ratują ogródki

Wallace and Gromit: The Curse of the Were-Rabbit

Wielka Brytania 2005
Scenariusz: Nick Park, Bob Baker, Steve Box, Mark Burton
Reżyseria: Nick Park, Steve Box

W 1982 roku animator znany jako Nick Park miał poczynić swoją pracę magisterską. Postanowił stworzyć animację z plastelinowych kukiełek o podróży na Księżyc pewnego genialnego wynalazcy Wallace'a i jego nie mniej inteligentnego psa Gromita. Praca była żmudna i trudna - przygotowanie wszystkiego do nakręcenia jednej sekundy filmu trwało cały dzień! Ostatecznie "Podróż na Księżyc" została ukończona po siedmiu (!) latach pracy. Efekt?

Efektem był oszałamiający sukces i animatora, który nagle zyskał sympatię i uznanie widzów oraz wytwórni, a także jego postaci. Szalony wynalazca i jego genialny pies stali się rozpoznawalni, podobnie jak ich zwyczaje. Nagle wzrosła liczba ludzi zainteresowanych szydełkowaniem (hobby Gromita), a wytwórnia sera Wensleydale (ulubionego przysmaku Wallace'a), która miała bankrutować, nagle zaczęła mieć problemy z realizacją zamówień. Oczywiście zaczęły powstawać kolejne animacje, tym razem w nieco szybszym tempie. Fabuła każdego z filmów nawiązywała do klasyki kina - przykładowo w jednej z najlepszych krótkometrażówek pt. "Wściekłe gacie" jest wiele odwołań do "Psychozy" - odwołań sugestywnych, a przy tym zabawnych.

Dlatego studio Aardman Animations zainteresowało się w końcu pełnometrażowym filmem z bohaterami. Nick Park nie dał się prosić - i tak w 2005 roku na ekrany kin wszedł film "Wallace i Gromit: Klątwa Królika". Tym razem Wallace i Gromit prowadzą firmę ochroniarską... dla warzyw. Chronią ogródki przez żarłocznymi królikami, gdyż w mieście odbyć się ma doroczny konkurs na największe warzywo organizowany przez lady Tottington - bogatą damę o szlachetnym sercu, w której Wallace się podkochuje. Niechętnie patrzy na to zły i przewrotny Victor, myśliwy z zamiłowania, który w dodatku zamierza ożenić się z lady dla jej majątku. Na szczęście dla Wallace'a lady nienawidzi zabijania i kocha zwierzęta, dlatego sprawa puchatych szkodników załatwiana jest humanitarnie - Wallace zabiera je do domu i przechowuje w piwnicy. Szukając trwałego rozwiązania problemu wpada na pomysł, by za pomocą specjalnego aparatu zniechęcić króliki do jedzenia warzyw. Dzień się kończy, nadchodzi noc... i nagle jeden z mieszkańców widzi, jak jego plantacja jest pożerana przez straszliwą, ogromną bestię - Królikołaka. Przed Wallacem i Gromitem pojawia się problem, jak zlikwidować potwora.

Film oglądałem już kilka razy i jeszcze nie raz obejrzę. Nigdy mi się nie znudzi i zawsze będzie zachwycać. Chociażby ze względu na niezwykłość wykonania. Z całym szacunkiem dla wszystkich znanych mi animatorów - myślę, że żaden z nich nie musiał wykonać aż tak tytanicznej pracy. Świat, jaki widzimy na ekranie wykonany został z plasteliny - dotyczy to i postaci, i ich ubrań, i wielu rzeczy w otoczeniu. Film cechuje się jednak większą komplikacją niż krótkometrażówka, dlatego użyto też szkła i paru innych tworzyw. Jednak wszystkie postacie ludzi i zwierząt są wyłącznie z plasteliny. Poruszają się jak żywe, a w dodatku ich animacja jest bardzo zindywidualizowana: każda ma odmienną mimikę, gesty i charakterystyczny sposób poruszania się. Patrząc na efekt finalny trudno uwierzyć, że niemal wszystko stworzono gołymi rękami, a większość rzeczy - za pomocą substancji kojarzonej z pracami na lekcjach plastyki w szkole podstawowej. Miała też swój udział mała pomoc mechanizmów i komputerów - na szczęście w stopniu niewielkim i niemal niezauważalnym.

Sama fabuła też jest niczego sobie. Film ani przez sekundę nie nudzi. Główny bohater co i raz popisuje się niezwykłą pomysłowością (scena alarmowego wstawania jest wspaniała!). W tym filmie chyba nawet bardziej niż w krótkometrażówkach widać, że to Gromit jest myślącą stroną drużyny, czasami sceptyczną, ale zawsze pomysłową co najmniej w tym samym stopniu, co jego pan. Wallace jest raczej typem marzyciela, który do przyspieszenia zaparzenia kubka herbaty zaprojektowałby skomplikowaną maszynerię, podczas gdy Gromit po prostu zwiększyłby ogień. Gromit to chyba największe wyzwanie dla twórców - o ile wszystkie postacie mogą wyrazić emocje za pomocą słów, to Gromit jako pies takiej możliwości nie ma. Jednak jego mimika jest tak bogata, że przez cały czas wiemy, co myśli.
No i jeszcze atmosfera... Film jest oryginalną mieszanką komedii i kina grozy. Nie żartuję i nie przesadzam z tym ostatnim - jest kilka scen, które wprowadzają atmosferę godną dawnych horrorów z Belą Lugosi lub Christopherem Lee w rolach głównych. Liczne są też nawiązania do dzieł dawnych mistrzów - od "Frankensteina" począwszy, na "King Kongu" skończywszy. Czasami dawne metody tworzenia złowieszczej aury są bezlitośnie wyśmiewane, jak w przypadku złowrogich akordów wygrywanych przypadkiem przez uderzenia pięścią czy sprzedaż akcesoriów dla Wściekłego Tłumu. Właśnie z powodu tych nawiązań wracam do filmu najchętniej. Kto wie, czego dopatrzę się następnym razem i kto wie, jaką to grę słów zauważę. Trzeba też zauważyć, że i humor, i nastrój grozy są tak dobrane, że dadzą radę zauroczyć każde dziecko - od lat 7 do 107. Każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie.

"Wallace i Gromit: Klątwa Królika" to film absolutnie genialny, który powinien obejrzeć każdy szanujący się miłośnik niebanalnej, ambitnej animacji. Polecam go też, no, po prostu każdemu. Oceniam go również wysoko - co najmniej na 9 gwiazdek. Chociażby za pracę, którą przy nim wykonano.

wtorek, 1 października 2013

Combat Girls - cała nieprawda o neonazistach

Kriegerin

Niemcy 2011
Scenariusz i reżyseria: David Wnendt

Neonaziści to często ludzie inteligentni. Niewiarygodne? Niemożliwe? Absurdalne? Może. Ale i prawdziwe. Takie są przynajmniej moje doświadczenia z tymi ludźmi. Spokojnie, nie byłem, nie jestem i nie zamierzam być neonazistą i nigdy nie sympatyzowałem z tym ruchem. Miałem natomiast dalszych znajomych oraz kolegów w pracy, którzy i owszem, nie kryli się ze swoimi skrajnymi poglądami.

Z pewnym niepokojem przyjąłem do wiadomości jedną rzecz: neonaziści dawno przestali być ogolonymi na łyso brutalami rozwiązującymi wszelkie problemy drogą przemocy. O nie, wielu wśród nich jest ludzi bardzo inteligentnych, wykształconych i działających w sposób niezwykle przewrotny. Ot, na przykład zaczną cytować statystyki, z których wynika, że np. czarni odpowiadają za ogromną większość przestępstw. Będą podawać przykład Afryki Południowej, która z mało sympatycznego państwa z czasów apartheidu, po jego zniesieniu zamieniło się w najgorszą rzeźnię na świecie. Wiele osób nie zada sobie pytania o przyczyny takiego stanu rzeczy, lecz zacznie myśleć, że może ten cały rasizm to dobra myśl...

Miałem nadzieję, że film noszący u nas nie wiedzieć czemu tytuł "Combat Girls" będzie opowiadał trochę o takich mechanizmach. Miałem nadzieję, że dostanę wiarygodny portret psychologiczny "nowoczesnego" neonazisty, który nauczył się, iż siłą niewiele się wskóra, ale sprytem - całkiem sporo. Tymczasem film ukazuje "stereotypowych" neonazistów - prymitywnych, hałaśliwych, brutalnych i głupich. Kto wie, może moje wygórowane wymagania wynikały z tego, że tacy faktycznie są naziole w Niemczech, a obserwowane przeze mnie przypadki spotykane są tylko w Polsce... A może po prostu twórcy chcieli pokazać to środowisko z jak najgorszej strony. Niby im się to powinno chwalić, ale w ten sposób sami musimy poszukać odpowiedzi na ważne pytanie: co w takim razie przyciąga to tego ludzi?

Bohaterów "Combat Girls" najwyraźniej przyciągają tylko dwie rzeczy: możliwość podpierania się ideologią przy aktach chuligaństwa oraz skłonności do pijatyk. Jedna z żeńskich bohaterek filmu - Marisa - jest bowiem istotą, która nie szuka żadnego celu w życiu. Pracuje w sklepie, a w wolnym czasie razem z kolegami wyrusza w miasto w poszukiwaniu elementów obcych w celu pobicia ich albo przynajmniej przestraszenia. Jej wrogi stosunek zmienia się, kiedy sumienie nie daje jej spokoju po potrąceniu dwóch młodych Arabów - uciekinierów z Pakistanu. Jednym z nich zaczyna się opiekować. W międzyczasie poznaje inną dziewczynę, Svenję, która jest terroryzowana przez ojczyma. Svenja spotyka znajomych Marisy i zaczyna wciągać się w ruch neonazistowski. Dlaczego?

Właśnie, dlaczego? Wbrew pozorom, nie otrzymujemy odpowiedzi na to pytanie. Owszem, Svenja jest zagubiona i szuka towarzystwa. Ale przecież nie jest zupełnie sama. Owszem, jest zbuntowaną nastolatką, ale nie widać u niej gotowości do zadawania przemocy. Hasła pronazistowskie wygłasza z energią, ale wyraźnie bez przekonania. O co tu chodzi? To moim zdaniem najsłabszy element filmu. Taki na przykład "Trainspotting" krytykowany był za to, że pokazywał, jak fajnie czują się ludzie na haju. Ale dzięki temu można było zrozumieć, dlaczego mimo tylu ostrzeżeń i świadomości, czym to grozi, ludzie narkotyki nadal biorą. Tymczasem z "Combat Girls" wynika, że jedyną przyczyną przystępowania do neonazistów jest chęć wyszumienia się. W tej sytuacji niewiarygodnie brzmią słowa Marisy, które słyszymy na początku filmu, kiedy wyjaśnia, że uważa wszelki obcy element narodowościowy za przyczynę zła w kraju. W dalszej części filmu widzimy bowiem, że ani Marisa, ani jej koledzy w ogóle się krajem nie interesują. Za to możliwością pobicia kogoś czy urządzenia hałaśliwej imprezy połączonej z wykrzykiwaniem nazwiska Adofla - jak najbardziej. Osobiście wysnułem wniosek, że naziolami zostają jedynie młodzi Niemcy z blokowisk - i to po prostu z nudów, ponieważ siedząc na bezrobociu lub wykonując słabo płatną pracę muszą znaleźć ujście dla wypełniającej ich energii. Wszystko fajnie, ale ja wiem, że naziole są różni, a przedstawieni w filmie to dzisiaj wręcz margines.

Natomiast jeśli oddzielić warstwę ideologiczną, to "Combat Girls" znacznie zyskuje w moich oczach. Przede wszystkim jest świetnym obrazem blokowisk miast wschodnich Niemiec, którym ani programy rządowe, ani potężne dotacje nic nie pomogły - nadal bieda tam aż piszczy, brakuje pracy, a ludzie narzekają na brak perspektyw. Ludzie ci żyją z dnia na dzień, dręczeni przez niepewność jutra. Młodzi ludzie w takich warunkach w pewnym sensie zaczynają wariować i szukają ucieczki w różnego typu ekstremalnych grupach. Właśnie z tego środowiska rekrutują się wszelkiej maści bojówkarze - nie tylko grup neonazistowskich, ale też prosocjalistycznych i tzw. ultralewicowych. Ludzi tych przyciąga złudzenie o własnej sile i marzenie o potędze - stąd niezwykła popularność takich grup we wschodnich Niemczech.

"Combat Girls" jednak miał być z założenia filmem o neonazistach - tak przynajmniej mi się wydaje. Jako taki nie jest jednak moim zdaniem zbyt udany: nie ukazuje pełnego przekroju tego środowiska, nie wskazuje przyczyn, dla których tylu młodych Niemców (i nie tylko Niemców) zaczyna głosić hasła z "Mein Kampf", a nie np. z "Mainfestu komunistycznego" Marksa. Dlatego oceniam ten film na 6 najwyżej gwiazdek. Niezły, ale w znacznym stopniu zawiódł nadzieje.