Generał Nil
Polska 2009Scenariusz: Ryszard Bugajski, Krzysztof Łukasiewicz
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Dzisiaj będzie trochę historycznie, trochę siłą rzeczy także społecznie i politycznie. Inaczej się nie da. Bo tak się akurat składa, że właśnie w 75., przykrą rocznicę kapitulacji obrońców Helu, postanowiłem nadrobić zaległości w polskich filmach. Zacząłem od produkcji ukazującej ostatnie lata życia jednej z jakby mniej wspominanych postaci, a przecież jakże zasłużonej w walce z hitlerowskim okupantem: generała Augusta Emila Fieldorfa, znanego pod pseudonimem "Nil". Jest to niestety rzadki we współczesnej historii Polski przypadek wysokiego rangą wojskowego obdarzonego nie tylko umiejętnościami dowódczymi, ale i wysoką inteligencją oraz dalekowzrocznością. Dlatego w moich oczach jest to chyba najtragiczniejsza ofiara systemu komunistycznego w Polsce.
Pisanie o filmie "Generał Nil" jest trudne o tyle, że sam film, jak i ukazane w nim postępowanie generała i jego rodziny oraz znajomych stają się w pełni zrozumiałe jedynie dla człowieka w miarę dobrze rozumiejącego tamte czasy. Ja mam szczęście, bo zdążyłem porozmawiać z paroma osobami (również z mojej rodziny), które te czasy pamiętają. Do tego sam poszperałem w książkach i trochę się dowiedziałem. Sytuacja w latach tuż po zakończeniu ostatniej wojny światowej była niezwykle złożona, a wiele rzeczy jest niejasnych. Ponadto najpierw lata systemu komunistycznego celowo zatarły pamięć i ślad o tamtych czasach, a potem, po zmianie ustroju, nagle zaczęto wszystko przedstawiać w zupełnie innym świetle, lecz niestety jakże często w sposób równie oderwany od rzeczywistości. Byłych żołnierzy AK zaczęto traktować niemal jak półbogów w sposób zakrawający na śmieszność i moim zdaniem urągający im. A przecież uznanie faktu, że to byli ludzie z krwi i kości, wcale im chwały nie ujmuje.
A rzeczywistość wyglądała tak, że w 1944 stało się nagle jasne, że Związek Radziecki zamierza narzucić swoją ideologię w naszym kraju. Do tego nowe, sprzyjające komunistom władze nie ukrywały, że walczący na terenie okupowanej Polski żołnierze Podziemia stali się nagle wrogami. Czemu? Wbrew pozorom nie chodziło o to, że walczyli z komuną, bo zbrojną walkę podjęło stosunkowo niewielu (nawiasem mówiąc mam ambiwalentne zdanie na ich temat). Większość akowców albo chciała walczyć dalej z Niemcami, albo starała ukryć przed nowym systemem; byli też tacy, co nieco naiwnie uwierzyli w dobre intencje komunistów, gdy mowa była o "amnestii" (ciekawe tylko, za jakie przestępstwa...). Tak przede wszystkim jednak chodziło o to, że ci ludzie po prostu... byli. Konkretnie - byli zagrożeniem ideologicznym. Byli ucieleśnieniem niezłomności polskiego ducha, bohaterami dla wielu szarych obywateli, który nie umieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości; symbolami dawnych zasad, reliktami starej Rzeczpospolitej, których tradycja, wychowanie i wartości mogły stawać na przeszkodzie zaprowadzeniu nowych porządków.
Najlepszym tego przykładem był bohater filmu. Fieldorf jest ukazany jako człowiek honorowy, ale przy tym pozbawiony zgubnej ułańskiej fantazji, myślący trzeźwo i unikający zbędnego ryzyka. Na początku widzimy kilka scen z jego życia w czasie okupacji, kiedy bierze udział w planach udanego zamachu na generała SS Franza Kutscherę. Potem dowiaduje się, że ma kierować organizacją "Niepodległość" działającą w warunkach okupacji - dla odmiany sowieckiej. Podejmuje się tego niechętnie, gdyż - w przeciwieństwie do swoich rozmówców - dobrze wie, że sprawa jest przegrana: świat ma dość wojny, nowe granice i strefy wpływów są ustalone, a Zachód przestał się Polską interesować. Z tego samego powodu postanawia się ujawnić komunistycznym władzom - chce mieć spokój i żyć jak człowiek, a nie jak przestępca. Początkowo wydaje się, że nic złego się nie stanie: Fieldorf przez niemal dwa lata żył w miarę spokojnie, choć pod czujną obserwacją Urzędu Bezpieczeństwa. Wreszcie jednak został aresztowany, przesłuchiwany, wreszcie skazano go na śmierć. Odwołanie od wyroku nic nie dało - był zbyt znaną postacią; z prawa łaski nie skorzystano. Ostatecznie ten wielki człowiek skończył na szubienicy - jak zwykły bandyta.
Dzisiaj słowem "bohater" wycierają sobie usta z każdej strony sceny politycznej, ale generał Fieldorf naprawdę na to miano zasługuje. Nie wiem, na ile filmowy wizerunek pokrywa się z rzeczywistością, ale "Nil" ukazany jest jako człowiek naprawdę godny naśladowania i podziwu: mądry, przewidujący, zdecydowany, a przy tym ostrożny i unikający ryzyka. Dlatego, gdy nadchodzą nowe czasy, na wielokrotnie ponawiane prośby, a wręcz żądania o przyłączenie się do walki przeciw komunistom nie waha się odpowiedzieć, że to nic nie da; że taka akcja przyniesie tylko bezsensowną i bezcelową śmierć wielu ludziom i w dodatku represje przeciw niewinnym. Rozumie, że czas walk minął i chce po prostu spokojnie ułożyć życie swojej rodzinie. Jednak, chociaż jawnie tego nie okazuje, żyje w strachu o rodzinę i w pewnym stopniu o siebie. Nie jest bowiem naiwny - zdaje sobie sprawę, że służby bezpieczeństwa nie pozwolą ot, tak żyć bohaterowi Armii Krajowej. Wie, że nie zabiją go tak po prostu - jest zbyt ważną na to figurą, ale nie będzie problemem wymyślenie fałszywych oskarżeń, świadków...
Najtragiczniejsze jednak jest to, że "Nil" jest w pewnym momencie zupełnie sam.
Walczy do końca - oczywiście nie czynnie, bo wie, że to nie ma sensu. Jednak nie
daje się złamać, nie przyznaje do zarzucanych mu czynów. Walczył z
hitlerowcami i tylko ich uważał za wrogów. Komuniści - owszem, byli w jego oczach złem, ale słusznie twierdził, że tych kilku nielicznych samodzielnie nie powstrzyma jednej z największych potęg na świecie. Wyjątkowo mocna jest scena rozmowy z jednym z podkomendnych, gdy ów
młody człowiek dochodzi do wniosku, że cały wysiłek, wieloletnia walka -
wszystko na nic, bo jednego okupanta zastąpił inny. Wiedział, że tylko żywi mogą pokonać narzucony Polsce system - martwi bohaterowie nigdy nikomu na nic się nie przydali. Przykre to słowa, twarde, ale niestety prawdziwe. Do przejścia na swoją stronę namawiają go zarówno komuniści, jak i ci,
którzy potem staną się znani jako "żołnierze wyklęci" - jednak on się
nie zgadza. Obie strony wymagały bowiem od niego rezygnacji z żywych
przed wojną ideałów: dla lewicy musiałby żyć w kłamstwie; dla opozycji musiałby zrezygnować ze zdrowego rozsądku. Skutkiem tego komuniści go nienawidzą, a opozycjoniści nie rozumieją. Ostatecznie jednak - przynajmniej w moich oczach - Fieldorf odnosi moralne
zwycięstwo: korzystając, na ile to możliwe, z możliwości ratowania
życia, nie sprzeniewierza się jednak swoim wartościom.
Współczesnego widza może dziwić postawa ukazanych w filmie Polaków (niestety...) przesłuchujących "Nila", przesłuchujących go, skazujących i radzących nad jego losem. Niestety - ówczesne władze i służby bezpieczeństwa tak właśnie funkcjonowały: starannie dobierano ludzi spośród jednostek "ideologicznie pewnych". Często byli to młodzi ludzie, którzy widzieli potworności systemu, ale wierzyli, że z czasem wszystko się ułoży i posłuży budowie lepszej Polski. Warto tu zwrócić uwagę na młodego człowieka, którym w pierwszych scenach opiekuje się "Nil". Innym typem zwolenników nowego systemu był, mówiąc wprost, sadystyczny idiota. Takiemu najłatwiej było przekazać każdą, nawet najbardziej idiotyczną propagandę, a jego krwiożercze zapędy można było łatwo skierować przeciw więźniom. A ci u władzy? Byli na dość inteligentni, by wiedzieć, że tak naprawdę nie mogą nic, bo o wszystkim decyduje Związek Radziecki, a wytyczne były jasne: zlikwidować wszelki opór i "reakcję". Niektórzy widzieli w tym okazję do zemsty za wydumane krzywdy, inni po prostu bali się o własne życie, co doskonale ukazano w scenie narady członków sądu najwyższego: ludzie ci świadomi byli tego, że tak naprawdę nie są władni uchylić wyroku skazującego Fieldorfa. A najgorsze, że najwyższe stanowisko w państwie zajmował wówczas towarzysz B.B., którego dzisiaj uważa się za największego zbrodniarza w historii kraju, a którego postać została ukazana w dwóch zaledwie scenach, za to jakże treściwie.
"Generał Nil" to jedna z najmocniejszych pozycji polskiego kina ostatnich lat. Pokazuje ponure lata powojennej rzeczywistości okresu stalinizmu bez zbędnej martyrologii, bez patosu, a jednak w sposób poruszający, a przy tym pouczający. Warto ten film obejrzeć choćby po to, by zrozumieć, jak system komunistyczny umacniał się w Polsce i jakie stosował metody i jakie były jego cele. Przykre jest, że nic z tego nie jest wymysłem scenarzysty, a jeszcze gorzej, że winnych tej zbrodni nigdy nie ukarano. A jeszcze gorsze, że zarówno bohater, jak i jego dawni podkomendni, rodzina i bliscy... oni wszyscy nie mieli szans na wygraną. Mogli tylko wypatrywać nadejścia lepszych czasów. Te nadeszły o dziwo dość szybko, bo już po 1956 r. zmieniła się linia Partii, Wielu uwięzionych wyszło na wolność. Niestety - generał "Nil" tego nie doczekał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz