piątek, 5 grudnia 2014

Housebound - komediohorror ma się dobrze

Housebound


Nowa Zelandia 2014
Scenariusz i reżyseria: Gerard Johnstone

Czasami czytam sobie opinie na temat jakiegoś filmu i dowiaduję się, że jest nieudany, bo niestraszny, bo za mało krwi, bo za dużo krwi, bo straszny, ale oklepany temat. Pewnego razu dowiedziałem się, że "Obecność" to nie horror, bo co z tego, że autor wpisu - jak twierdzi - zlał się w spodnie podczas seansu, skoro nie było ani jednej urwanej kończyny? Ale najciekawszym argumentem, z jakim ostatnio się spotykam, to - że horror powinien być horrorem od pierwszej do ostatniej minuty i nie powinno być w nim nic, co chociaż na chwilę rozluźniłoby atmosferę.

Ta rzecz, przyznam, trochę mnie smuci. Oznacza to, że wiele osób zapomina o czymś takim, jak popularny niegdyś gatunek... nie wiem, jak to nazwać - komediohorroru? Chodzi mi o filmy pokroju "Martwego zła" czy "Martwicy mózgu", które na swój sposób, przynajmniej przez część akcji, wprowadzały nastrój grozy, pojawiały się elementy nadnaturalne, były nawet elementy kina gore, ale niektóre sceny były jednakowo straszne (bądź odrażające), co śmieszne. Gatunek ten nie wszystek jednak umarł - jest przynajmniej jeden kraj, gdzie ma się dobrze, a mianowicie Nowa Zelandia. Stamtąd właśnie pochodzi jeden z najoryginalniejszych filmów tej kategorii, jakie miałem przyjemność oglądać - "Housebound". Film ten nie doczekał się polskiego tytułu, kina ominął szerokim łukiem, a szkoda.




Bohaterką filmu jest Kylie Bucknell, nastolatka mająca zatargi z prawem z powodu nadmiernej agresji. Pewnego razu zostaje aresztowana za kradzież, a sąd, nie widząc innych szans dla dziewczyny, skazuje ją na ośmiomiesięczny areszt domowy. Kylie dostaje specjalny nadajnik, który zaalarmuje policję w razie oddalenia się na więcej niż kilkadziesiąt metrów od domu. Kylie jest wściekła, bo matka jest osobą, która nigdy nie siebie po śmierci męża, jest gadatliwa i natrętna. na domiar złego wierzy w duchy: jest przekonana, że stale ją obserwują, odpowiadają za tajemnicze hałasy, znikanie różnych przedmiotów, a nawet powodują zwiększają zużycie prądu. Pewnego dnia Kylie sama jednak słyszy dziwne odgłosy. Poszukując ich źródła, dowiaduje się, że dom, w którym przebywa, był niegdyś sierocińcem, a w jej pokoju mieszkała dziewczyna zamordowana przez chorego psychicznie chłopca imieniem Eugene, którego nigdy potem nie odnaleziono. Kylie postanawia wyjaśnić zagadkę sprzed lat - jednak musi stawić czoła tajemniczej sile panoszącej się po domu, demonicznemu sąsiadowi, który zna tajemnicę tamtych wydarzeń oraz brakowi zaufania ze strony własnych opiekunów - matki i policjanta Amosa.

Sam opis fabuły pasuje, trzeba przyznać, zarówno do horroru, kryminału, jak i komedii. "Housebound" jest wszystkim po trochu. Horrorem jest na pewno - przyznam, że sam kilka razy podskoczyłem na krześle i siedziałem zagryzając nerwowo palce, bojąc się tego, co się stanie za chwilę. Jest jednak także komedią, w pewnej mierze czarną. Muszę tu pogratulować reżyserowi - to niesamowite, jak bardzo mieszane uczucia wywołuje choćby scena przeszukania domu sąsiada, kiedy siedzimy w autentycznym napięciu, jednocześnie co chwila wybuchając śmiechem na widok nieudolności przeszukujących. Podobnymi są również sceny, gdy Kylie przeszukuje piwnicę matki (polecam scenę, kiedy spada na nią pewna statua - zwróćcie uwagę na słowa dziewczyny i na to, co w tej samej chwili odkrywa). Wielką zaletą "Housebound", pozornie karkołomną, jest ciągłe przeskakiwanie między gatunkami i nastrojami: w jednej chwili Kylie opowiada o tym, co przeżyła, potem jej matka wprowadza dodatkowy nastrój grozy... a następnie Amos "psuje" atmosferę swoim amatorskim sprzętem do wykrywania duchów. Zabieg ten sprawia jednak, że film wydaje się bardziej interesujący; nigdy nie wiemy bowiem, co wydarzy się za parę sekund i czego się spodziewać - komedii, horroru czy jeszcze czegoś innego.

Największym atutem filmu jest niewątpliwie współpraca początkowo serdecznie się nienawidzącej trójki - Kylie, jej matki i Amosa. Kylie jest agresywną nastolatką, niezależną, ale bardzo samotną. Jej matka to ofiara fobii i natręctw, która początkowo nie daje sobie rady z obecnością lokatorki żyjącej według zupełnie innych zasad. Amos natomiast jest człowiekiem czynu, zmęczonym sennością małego miasteczka. Sprawa morderstwa sprzed lat daje im szansę na odmianę. Kylie okazuje się być całkiem rozsądnie myślącą dziewczyną, która musiała jedynie przekonać się, że życie samo z siebie jest ekscytujące. Jej matka zdaje sobie sprawę, jak bardzo jej charakter może psuć stosunki między nią, a jej bliskimi - i jakby również zaczyna nad tym pracować. Amos natomiast może wreszcie pokazać się jako pełnowartościowy stróż prawa, który w dodatku nie boi się spraw nie do końca konwencjonalnych.

Obecność każdej z tych trzech postaci odmiennie wpływa na film. Kylie jest postacią najpoważniejszą. Poznając stopniowo jej historię, zaczynamy widzieć w niej dojrzewającego i spragnionego uczuć młodego człowieka, który zbyt wcześnie musiał dorosnąć - nie sposób też nie zauważyć podobieństwa życiorysu jej i zamordowanej dziewczyny, która kiedyś mieszkała w jej pokoju. Amos, jak pewnie można było się już domyślić, wprowadza nastrój komediowy. Natomiast matka Kylie jest przypadkiem szczególnym: jest nie tyle śmieszna, co groteskowa; jej wiara w duchy jest równie naiwna, co przerażająca swym fanatyzmem. Ona sama na swój sposób śmieszy, ale jest to śmiech przez łzy. Swoim zachowaniem i nieprzemyślanymi słowami zaprowadza w domu piekło, w wyniku którego cierpi chociażby jej córka.

Parę słów o stronie technicznej: film obywa się bez widowiskowych efektów wizualnych. Nie ma tu zbyt wiele krwi, nie ma lewitujących, eterycznych istot. Siłą atmosfery strachu są raczej dochodzące z różnych miejsc, tajemnicze dźwięki i nerwowe oczekiwanie na to, co stanie się za chwilę. Jest też poczucie przytłoczenia i klaustrofobii za sprawą "aresztu" Kylie - kara dziewczyn była moim zdaniem świetnym pomysłem, który pozwolił sensownie zamknąć akcję w jednym miejscu; dom z wieloma zakamarkami jest idealnym miejscem na ukrycie różnorodnych przedmiotów pozwalających odkryć prawdę o wydarzeniach sprzed lat. Nawiasem mówiąc, w dość ciekawy sposób wyśmiano obecny w niejednym filmie wątek poszukiwania wskazówek i prowadzenia śledztwa w miejscach niedostępnych i niebezpiecznych. Podobnie potraktowano kino gore z jego dążeniem do jak największej ilości krwi.

"Housebound" to bardzo zręcznie zrealizowany film, nawiązujący do tradycji komediohorrorow, uwielbianych - mam wrażenie - na drugiej półkuli. Nie jest to, nie ukrywajmy, film wybitny, ale ciekawy, trzymający w napięciu, który potrafi i zainteresować, i przestraszyć, i rozbawić. Do jednokrotnego raczej obejrzenia, ale warto. Oceniam go na 8/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz