wtorek, 25 listopada 2014

Kosogłos część 1 - jak tworzy się propagandę

The Hunger Games: Mockingjay part 1

USA 2014
Scenariusz: Danny Strong
Reżyseria: Peter Craig

Are you, are you
Coming to the tree
Where the dead man called out
For his love to flee


No to się doczekałem - "Kosogłos" pojawił się na ekranach kin. Pierwsza część podobała mi się, druga zachwyciła. Trzeciej się trochę obawiałem z kilku powodów. Po pierwsze - jest bardziej "polityczna" od poprzednich. Po drugie - ktoś jak zwykle postanowił sobie dorobić i podzielił powieść na dwa filmy. Ostatecznie powstał film udany, chociaż niestety rzuca się w oczy, że fabułę rozciągnięto do granic możliwości.

Dalsza część recenzji jest adresowana do tych, którzy znają treść poprzednich filmów serii - w przeciwnym razie ich streszczenie zajęłoby mi ze cztery akapity. Jak wiemy, Katniss została zabrana z areny, na której odbywały się kolejne Głodowe Igrzyska - tuż po tym, gdy celnym strzałem z łuku zakłóca działanie pola chroniącego arenę, przy okazji ją niszcząc. Dowiaduje się też o zniszczeniu Dystryktu 12, z którego pochodzi; ocaleli nieliczni, w tym na szczęście jej matka i siostra. Teraz żyje w uznawanym do niedawna za kompletnie zniszczony Dystrykcie 13, którego istnienie było trzymane w najściślejszej tajemnicy przez jego mieszkańców.


Teraz, gdy po wyczynie Katniss w pozostałych dystryktach zaczynają wybuchać zamieszki, nadchodzi czas działania. Katniss dowiaduje się od rządzącej w Dystrykcie 13 pani prezydent Coin, że miałaby zostać "Kosogłosem" - oficjalną twarzą powstania wymierzonego w Kapitol, czyli stolicę tego, co zostało z cywilizowanego świata. Pomagać jej w tym mają starzy znajomi - Haymitch (doradca Katniss z czasów Igrzysk) oraz Plutarch - organizator Igrzysk, a w rzeczywistości agent Dystryktu 13. Sprawę utrudnia fakt, że Peeta - towarzysz Katniss podczas Igrzysk - nadal przebywa w Kapitolu i na użytek tamtejszych mediów mówi, że sam, jako niedawna ofiara systemu, rozumie jednak konieczność jego trwania. Zostaje zaocznie uznany za zdrajcę, jednak Katniss nie wierzy w jego winę i chce go uratować.

Nie wiem, ilu widzów czytało powieść, na podstawie której film powstał. Ja miałem wątpliwe szczęście iść na seans z osobą, która książki nie czytała - uznała, że w "Kosogłosie" zabrakło akcji i że film strasznie się wlecze. Poniekąd racja - z atmosfery kontrastów i strachu z części pierwszej oraz strachu i poczucia beznadziei części drugiej trafiamy do świata intryg, walki o władzę i wpływy. To też forma walki, tyle że innej, subtelnej i pozbawionej widowiskowości. Z tego powodu akcji w "Kosogłosie" jest niewiele, fabuła rozwija się powoli. Tym, co nie znają powieści, taki obrót sprawy może się nie podobać. Ja jednak odbieram to inaczej. Seria dojrzewa razem z bohaterką. W trzeciej części Katniss nie może sobie pozwolić na bycie nastolatką - odpowiada bowiem już nie tylko za siebie czy parę osób z otoczenia, ale za setki obserwujących ją towarzyszy broni oraz tysiące wymęczonych i śmiertelnie przerażonych ludzi z dystryktów. Aby lepiej pełnić swoją rolę, musi nauczyć się tego, do czego nie zmusił jej nawet demoniczny prezydent Snow - grać.

I tu zaczyna się najbardziej fascynujący element filmu. Otóż pierwsza część "Kosogłosa" to nic innego, niż osadzony w klimatach thrillera SF poradnik do przeprowadzenia skutecznej propagandy czy wręcz kampanii wyborczej. Katniss uczona jest nie tylko kwestii, ale też mimiki, gestów i tonu, jakich ma użyć podczas przemowy. Sceny te ukazują ważną rzecz, z której o dziwo nie wszyscy zdają sobie sprawę: czy to kampania wyborcza, czy też promująca zbiórkę pieniędzy na potrzebujących - każda tego typu akcja jest w największej mierze wysokiej próby manipulacją. Wszystko jest starannie wyreżyserowane dla osiągnięcia celu: pociągnięcia za sobą jak największej liczby ludzi. Jednak pojawia się światełko w tunelu. Collins, opisując zachowanie Katniss i reakcję widzów podczas produkcji i emisji filmów propagandowych, daje nadzieję - okazuje się, że ludzie są wyczuleni na fałsz, za to naturalność poznają od razu i dopiero pod jej wpływem faktycznie dają z siebie to, co najlepsze. Może jednak nie jesteśmy marionetkami w rękach speców od public relations i sami umiemy decydować, co jest naprawdę dla nas dobre?


Każdą część "Igrzysk Śmierci" można odebrać jako gorzką krytykę naszej rzeczywistości. Pierwsza część wymierzona była w nierówności społeczne oraz społeczeństwo konsumpcyjne. "W Pierścieniu Ognia" odbieram jako oskarżenie wymierzone głównie w media sycące się okrucieństwem i przemocą, a także w rządy, które chwytają się wszelkich metod, by utrzymać władzę. "Kosogłosa" natomiast można określić jako krytykę technik manipulowania społeczeństwem przez władze. Tym razem jednak oskarżenia wysuwane są nie tylko pod adresem Kapitolu, ukazanego wcześniej jako przyczynę wszelkiego zła. Trudno określić, na ile Katniss staje się symbolem rewolucji, a na ile obiektem manipulacji i elementem mającym zapewnić prezydent Coin poparcie. Oczywiście można powiedzieć, że Coin i Snow mają inne motywy działania - ale zauważmy, że Coin korzysta ile sił z popularności Katniss, by osiągnąć swój cel - który uświęca wszystkie środki. A co, jeśli Katniss przestanie być potrzebna lub pani prezydent uzna, że jej pozycja jest zagrożona przez bohaterkę wszystkich?

"Kosogłos" jest też formą krytyki wojny jako takiej. Oczywiście, z punktu widzenia ciemiężonych mieszkańców dystryktów wojna ma jak najbardziej sens. Jednak w ostrzegawczych apelach Peety kryje się ziarno prawdy: wojna może doprowadzić do zniszczeń, których naprawa zajmie lata i ogromne ilości sił i środków. Nawet prowadzona z myślą o wyzwoleniu mas, zawsze wciąga ludzi w piekło. Mieszkańcy Dystryktu 13 muszą wytężać siły, ich wytrzymałość jest narażona na najgorsze próby: brak żywności, energii, lekarstw, życie w zatęchłych, klaustrofobicznych bunkrach. Do tego dochodzi ciągłe zagrożenie życia: w każdej chwili może nastąpić nalot; przeciwnik bowiem za nic ma fakt, że w bombardowanych budynkach są kobiety i dzieci. Po prawdzie, jak przychodzi co do czego, to "nasze" wojsko również nie interesuje się takimi rzeczami, jak przypadkowe ofiary: jest misja, trzeba ją wykonać, a że po drodze zginie parę osób... cóż, jest wojna. Nie, trzeba naprawdę chorego umysłu, żeby ten koszmar nazywać pieszczotliwie "wojenką". Dla samej Katniss udział w tym jest przykrą koniecznością.

Największą zaletą filmu są jednak aktorzy. O swojej platonicznej miłości do Jennifer Lawrence pisałem już wcześniej - w moich oczach jest doskonała i nie pozwolę nikomu przyczepić się do jej gry. Zresztą ona nie gra Katniss, ona nią po prostu jest. I ta scena, gdy nad brzegiem rzeki śpiewa "The Hanging Tree"... coś pięknego. Donald Sutherland jako prezydent Snow jest również świetny - demoniczny i bezwzględny. Ciekaw byłem, jak poradzi sobie Julianne Moore w roli Coin, kobiety sprawiającej wrażenie ciepłej i rozumiejącej potrzeby obywateli, a w rzeczywistości bezwzględnej. Na razie radzi sobie dobrze - zobaczymy, co w drugiej części. Mile zaskoczeni mogą być miłośnicy Natalie Dormer - czyli Margaery Tyrrel z "Gry o Tron". Dobrze widzieć ją w innej postaci.

Technicznie film jest dobry, chociaż z racji ograniczenia akcji do zniszczonych wojną dystryktów, mniej jest efektów wizualnych, a więcej dekoracji zniszczeń. Z ciekawszych rzeczy muszę zwrócić uwagę na to, jak ukazano rozwój techniki w "Kosogłosie". Nie ma tutaj ocierających się o niemożliwość urządzeń czy broni - są znane nam pistolety i karabiny. Moim zdaniem to dobrze - może rozwój techniki poszedł w inną stronę, niż skuteczniejsze zabijanie się nawzajem? Ciekawe są pojazdy zwane niezbyt trafnie zwane poduszkowcami, ukazane przelotnie kilka razy we wcześniejszych częściach. Wcześniej wydawały się supernowoczesne i wiotkie, a tym razem są nieco toporne: sprawiają wrażenie prawdziwych, solidnych i odpornych maszyn bojowych.

"Kosogłos" z mojego punktu widzenia ma jednak wadę, a jest nią rozciągnięcie fabuły. Podział ostatniej części trylogii na dwoje sprawił, że w adaptacji trzeba było wprowadzić dosłownie każdy dialog, każdą rozmowę, a na dodatek włożyć w usta bohaterów słowa, które w książce są elementem narracji. Sądząc po reakcji widowni, niektórzy byli wręcz nieco znudzeni... poza tym wspomniana zmiana formy sprawiła, że film oferuje zupełnie inny rodzaj przeżyć, niż poprzednie części. No cóż, ja czytałem książkę, wiedziałem, czego się spodziewać i nie jestem zawiedziony, wręcz zachwycony, że niektóre sceny udało się ukazać z tą samą wyrazistością, co w powieści. Oceniam film na 8/10 i mam nadzieję, że za rok obejrzę film, który będzie równie udanym zakończeniem cyklu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz