czwartek, 1 sierpnia 2013

Niepokonani - walka o wolność i przetrwanie

Way Back

USA 2010
Scenariusz: Keith R. Clarke i Peter Weir
Reżyseria: Peter Weir


W latach 50. Zachód na dobre zapomniał o swojej niedawnej miłości do ZSRR. Mało kto wie, że po części stało się to za sprawą bestselleru ze zrozumiałych względów w Polsce praktycznie nieznanego przez bardzo długi czas – książki „Długi Marsz” Stanisława Rawicza. Autor opisał w niej historię ucieczki z rosyjskiego gułagu - rzekomo własną, a faktycznie niejakiego Witolda Glińskiego. Bez map, bez kompasu, praktycznie bez jedzenia i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zakończoną sukcesem. Ich wędrówce poświęcony jest film „Niepokonani”.

Rzecz zaczyna się od krótkiej scenki, gdzie ukazana jest zupełnie bezkrwawa, ale najbardziej chyba nieludzka część przesłuchania w gmachu NKWD – żołnierz aresztowany za szpiegostwo widzi swoją żonę potwierdzającą prawdziwość zarzutów. Na podstawie zeznania zostaje skazany na zsyłkę do gułagu. Jednak ani klimat, ani strażnicy, ani współwięźniowie nie zabijają w nim ducha walki – zaczyna kręcić się wokół kilkorga ludzi dzielących jego marzenia o ucieczce. Pewnego razu, korzystając z wyjątkowo silnej śnieżycy, uciekają z obozu. Decyzja była nagła, możliwości przechowania jakichkolwiek potrzebnych przedmiotów - niemal niemożliwe, więc nie mają ze sobą niczego poza podstawową wiedzą o przyrodzie i nożem jednego z więźniów. Tak zaczyna się wędrówka przez tysiące kilometrów, przez las, pustynię, step i góry - około sześciu i pół tysiąca kilometrów!

Przyznam, że film mnie całkowicie zaskoczył – praktycznie do ostatnich minut trzyma w napięciu, którego - przyznam - nie spodziewałem się. Trudno nie zaciskać rąk na podłokietnikach, kiedy widzimy bohaterów wędrujących przez śnieżycę, zmuszonych do walki o resztki padliny z wilkami czy czekających na powrót jednego ze swoich kolegów, który wyruszył szukać wody. Próbowałem tak sobie wyobrazić, że codziennie muszę poszukiwać wody i jedzenia. Że muszę zadowalać się błotem w przypadku pierwszym i chrząszczami w drugim. I wiecie co, jakoś… chyba… nie dałbym rady. I tym większy żywię szacunek dla bohaterów (autentycznych przecież), że nie poddali się, że przetrwali – nie zapominając przy tym o swoich współtowarzyszach. I że dokonali tego, do czego dzisiejsi podróżnicy w ramach Long Walk Plus Expedition potrzebują kompasu, mają dostęp do zapasów wody i pożywienia i uważają się za wielkich twardzieli.

Jeszcze większy plus za zdjęcia. Mimo całej grozy ukazanej w filmie, dzikich zwierząt (nie zawsze dużych – od kiedy najgroźniejsze są największe?) i, delikatnie mówiąc, przerażającego klimatu, krainy, przez które wędrują bohaterowie, potrafią oczarować. Stepy środkowej Azji na przykład – wyobraźcie sobie tysiące kilometrów ziemi bez jednego drzewa, tylko łąki, łąki… Nie wspominając o samych lasach Syberii, od których wędrówka się zaczyna. Podoba mi się też muzyka, a w zasadzie jej brak. Pewne motywy pojawiają się w nielicznych scenach, jednak tłem dla filmu są przede wszystkim odgłosy zwierząt, szum drzew, wody i odgłos kroków bohaterów. Moim zdaniem taka „ścieżka dźwiękowa” doskonale podkreśla klimat, a widz może lepiej wczuć się w sytuację wędrowców, kiedy widzi i słyszy dokładnie to, co oni sami.

A „czynnik ludzki”? Temu też w zasadzie nic nie zarzucę. Życie w obozie zostało przedstawione, o ile mogę tak napisać, realistycznie. Tak jak wiemy z innych książek poświęconych temu zagadnieniu – obóz niszczył ludzi nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Tylko nieliczne jednostki umiały tam przetrwać dłuższy czas, a nawet się „ustawić”. trudne warunki sprawiają, że nawet ci najgorsi potrafią czasem odnaleźć w sobie resztki dobra, a ci nieskazitelni nagle się załamują – tak również bywa. Dość przekonująco aktorzy wypadają również w sytuacjach zupełnie skrajnych, kiedy, że tak powiem, są na skraju wyczerpania (wspomniana walka z wilkami). Innymi słowy, nie mogę się przyczepić do gry aktorskiej. Cieszy mnie też, że Amerykanie odchodzą od łopatologicznego wyjaśniania wszystkiego i widz sam musi sobie dopowiedzieć, czemu bohaterowie obserwują, gdzie rośnie mech na drzewach, badają długość cienia czy żują kamyki w ciągu dnia. Przy okazji niech to będzie lekcją, że wiadomości z lekcji przyrody nie są tylko „sztuką dla sztuki”, ale maja zastosowanie praktyczne.

Czy można więc mieć zastrzeżenia do filmu? Cóż, niestety można. Przede wszystkim zakończenie. Wydaje się, że film „kończy się” wraz z rozstaniem z jednym z bohaterów, a dalsza wędrówka została streszczona w kilku minutach: „Rozstali się, przeszli Himalaje i znaleźli się w Indiach”. Szkoda, bo spodziewam się, że tutaj też byłoby co pokazać. Końcówka została „obcięta”, spodziewam się, kosztem ukazania sceny przesłuchania – moim zdaniem, wbrew pozorom i temu, co napisałem na początku - niepotrzebnej. Chociaż jest ona swego rodzaju wstępem i ukazuje, w jaki sposób bohater znalazł się w obozie, można było tylko o tym wspomnieć, a skupić się na znacznie ważniejszych dla samego filmu scenach. Jeszcze jedno zastrzeżenie – jakim cudem bohaterowie, mający pewne pojęcie o życiu w dziczy, nie umieli odnaleźć kierunku na podstawie Gwiazdy Północnej? Ale to takie moje „zawodowe”, przyrodnicze zboczenie. I jeszcze jedno – przez chwilę wydawało się, że bohaterowie będą mówić po polsku i rosyjsku, ale niestety, języki słowiańskie pojawiają się tylko w kilku scenach. Szkoda.

Ocena ogólna – 8/10. Dwa punkty ujemne za brak języków ojczystych mimo początkowych nadziei i za brutalnie uciętą końcówkę. "Ile ma mieć film? 120 minut? A, to skończyłem". Tak się nie robi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz