sobota, 10 sierpnia 2013

Hancock - heros niechciany

Hancock

USA 2008
Scenariusz: Vince Gilligan, Vincent Ngo
Reżyseria: Peter Berg

Większość z nas w dzieciństwie, a może i w życiu dorosłym lubiła czytać komiksy o superbohaterach: obdarzonych nadludzkimi cechami herosach, którzy walczyli ze złymi ludźmi. Niejedno z nas pewnie samo marzyło o posiadaniu takich mocy. Ile możnaby wtedy zdziałać! Ale... czy bycie superbohaterem jest faktycznie aż takie "super"?

W Los Angeles żyje człowiek zwący się John Hancock, który jest innego zdania. Jest drobnym pijaczkiem mieszkającym w przyczepie gdzieś na przedmieściach; bohaterem, którego nikt nie chce i nie szanuje, ponieważ każda jego akcja przynosi straty większe, niż sama działalność bandytów. Udaje mu się na ten przykład schwytać furgonetkę z bandziorami, którzy napadli na bank i ukradli paręset tysięcy dolarów - fajnie, tylko że spowodował przy tym straty idące w miliony. Pewnego dnia ratuje przed przejechaniem przez pociąg pewnego specjalistę od wizerunku. Specjalista ten, który właśnie poniósł klęskę swojej kampanii dobroczynnej, jest szczęśliwy i wdzięczny Hancockowi za uratowanie życia i pragnie mu się odwdzięczyć. Otóż proponuje mu, że pomoże mu w poprawie wizerunku i całego życia. Nie będzie to łatwe, zwłaszcza, że żona specjalisty nie lubi Hancocka i chyba coś o nim wie.

Film jest nieco nietypowym filmem fantastycznym, mającym domieszki i komedii, i dramatu. Przyznam, że spodziewałem się czegoś w klimacie animowanego "Megamocnego", czyli parodii filmów o superbohaterach. Tymczasem "Hancocka" nazwałbym prędzej filmem obyczajowym. Naprawdę. Jest tutaj trochę elementów komediowych (choćby rewelacyjna scena wspomnianego pościgu za furgonetką), ale czasami robi się smutno, a nawet autentycznie wzruszająco. Tutaj wielki plus dla dwojga aktorów: Willa Smitha, który udowodnił, że umie grać nie tylko luzaków ze skłonnościami do wygłupów. Rola Hancocka wymagała od niego zagrania większej gamy emocji i uczuć - moim zdaniem poradził sobie z tym znakomicie. Druga znakomita rola to żona specjalisty od wizerunku, grana przez Charlize Theron. Należy ona do wąskiego raczej grona aktorów, którzy chętnie grywają w filmach spod znaku SF i fantasy, a jej role w tychże filmach niemal zawsze zapadają w pamięć, niezależnie od tego, czy są to produkcje z górnej, czy raczej w tej dolnej półki. Tutaj również nie jest inaczej. Wraz z Willem Smithem stanowią bardzo udany duet, chociaż przyznam, że przez to postać wspomnianego specjalisty jakoś niknie w tle, chociaż jest nie mniej ważna.

Film znakomicie rozprawia się z mitem superbohatera. Wydaje się nam, że taki heros to ma fajnie, wszyscy go kochają... nic bardziej mylnego. Nie wystarczy durny kostium, żeby ludzie cię nie poznali. Hancock o tym wie, dlatego jest samotny. Ma z tego powodu wyraźny problem ze swoimi mocami, zdaje sobie z nich sprawę, ale wie też, że to one są przyczyną jego problemów z ludźmi. Czegokolwiek by nie zrobił, zawsze będzie obcym, wyrzutkiem, różniącym się od innych. Wie, że nigdy nie będzie taki jak wszyscy. Jego moce nie pozwalają mu na nawiązywanie przyjaźni (przyjaciele superbohatera są pierwszymi potencjalnymi ofiarami) ani miłości  - tutaj w grę wchodzą pewne aspekty fizjologiczne, pozwolę sobie nie opowiadać szczegółów, napiszę jedynie, że nie ma w tym filmie nic obscenicznego, jest za to trochę śmiesznie, chociaż może nie dla partnerki bohatera.

Film też można oglądać jako alegorię. Hancock jest typowym "człowiekiem z problemami", chociaż są one nieco nietypowej natury. Przez wiele lat wyobcowany, niechętny ludziom, nieufny wobec wyciągniętej w jego stronę ręki, w końcu się przełamuje. Mimo swojego charakteru wie, że taka szansa może się już nie powtórzyć i decyduje się ją w pełni wykorzystać. Oczywiście nie okazuje tego, przeciwnie - na każdym kroku stara się prezentować typową dla niego arogancję i obojętność. Jednak w pewnym momencie jego odpychające zachowanie staje się pozą, a on sam odkrywa u siebie cechy, których dotąd nie podejrzewał. Możnaby rzec - całkiem udane studium człowieka w trakcie odwyku lub mającego problemy ze sobą.

"Hancock" mnie totalnie zaskoczył. Spodziewałem się lekkiego filmu na sobotni wieczór, o którym szybko zapomnę. Tymczasem okazał się rzeczą nadspodziewanie ciekawą i oryginalnie nakręconą, w paru miejscach wzruszającą i z niebanalnym, moim zdaniem, zakończeniem. Nie jest to może film wybitny. Ale 7 na 10 punktów spokojnie mogę mu dać.

4 komentarze:

  1. Najbardziej podobało mi się to, że problem z tożsamością Hancocka nie został ukazany jak w typowym filmach superbohaterskich - "Och, jestem taki samotny, nikt mnie nie kocha, taki cierpiący, ale jak zakocha się we mnie piękna dziewczyna to wszyscy mnie polubią, a ja będę mógł wieść normalne życie". Tak jak nie przepadam za Willem Smithem, tak jego rola w "Hancocku" bardzo mi odpowiada - może dlatego, że nie ma wiecznie uśmiechu przyklejonego do twarzy?
    A Charlize Theron kocham w każdym filmie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie, przypadek Hancocka bardziej przypomina menela na odwyku, niż typowego superherosa. Nie powiem, że Will Smith jest moim ulubionym aktorem, ale ta rola dowodzi, że nie tylko wygłupy mu wychodzą.

      Usuń
  2. Nie zachwycił mnie Hancock. Oglądałem tylko raz, przy okazji premiery i już nawet za bardzo nie pamiętam zbyt wiele z tego filmu. Ale pamiętam, że narzekałem na tę produkcję. W ogóle jakoś nie mogę późniejszego Willa Smitha i tych jego filmów, w zasadzie od czasów Jestem Legendą jakoś tak się zaczęło, że filmy z jego udziałem zupełnie do mnie nie trafiają.

    OdpowiedzUsuń