The War of the Worlds
USA 1953Scenariusz: Barre Lyndon na podstawie powieści Herberta G. Wellsa
Reżyseria: Byron Haskin
Jeśli wydaje wam się, że żyjemy w ciekawych czasach, to trzeba się przenieść myślami do połowy XX wieku, by zrozumieć, że generalnie nasza dekada jest i tak stosunkowo spokojna. 60 lat temu żyło na świecie wielu ludzi, którzy przeżyli okropieństwa Wielkiej Wojny przekonani, że nic gorszego nie może ich spotkać. Dwadzieścia lat po niej wybuchła kolejna wojna, która odmieniła świat w jeszcze większym stopniu. Jej zakończeniu towarzyszyło wydarzenie, z powodu którego wszyscy zaczęli drżeć ze strachu: zniszczenie Hiroszimy przez jedną tylko bombę. Od tego momentu słowa "wojna światowa" miały oznaczać koniec ludzkości.
Na dodatek w 1953 roku USA i ZSRR zaczęły testować broń termojądrową. Były to fajerwerki, jakie trudno sobie wyobrazić. Jeden z wybuchów spowodował wyparowanie kilku wysp. Inny miał moc dziesięć razy większą niż wszystkie bronie użyte podczas II wojny światowej. Jednocześnie pojawiły się bombowce zdolne przenosić broń w najodleglejsze zakątki świata. Nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Powstawały schrony atomowe, poradniki uczące życia na skażonej ziemi - chyba tylko ku pokrzepieniu serc, gdyż znajdowały się w nich wskazówki typu "aby uprawiać ziemię, należy usunąć 10 cm wierzchniej warstwy gleby". Konia z rzędem osobie, której ten wyczyn się uda.
Nic dziwnego, że właśnie w tych niespokojnych czasach zdecydowano się w Ameryce sfilmować "Wojnę światów" H. G. Wellsa. Jedna z najsłynniejszych powieści tego autora doskonale wpasowywała się w nastroje panujące w społeczeństwie. Amerykanie mieli już raz okazję zetknąć się z twórczością Wellsa, kiedy słuchowisko radiowe na jej podstawie doprowadziło do wybuchu paniki. Teraz zamierzano posunąć się o krok dalej. Dzisiaj nie byłoby problemem stworzenie widowiska wiernie oddającego klimat i charakter powieści (szkoda więc, że nic takiego się nie stało). Wtedy nie było o tym mowy - adaptacja powieści musiała otrzymać taką formę, by przyciągnąć do kin widzów, a jednocześnie poradzić sobie z ograniczeniami budżetowymi. Kino SF musiało bowiem jeszcze wiele lat czekać na uznanie. Ostatecznie powstał film ciekawy i zaskakująco starannie zrealizowany, który opiera się na powieści Wellsa w znacznie większym stopniu niż powstałe kilkadziesiąt lat później wysokobudżetowe widowisko Spielberga.
Zaczyna się jak w powieści - monologiem dotyczącym życia na Marsie, skąd miały obserwować nas wrogie i potężne istoty. Szukając nowego miejsca dla siebie, wybrały Ziemię. Najpierw na teren USA spada ogromny walec. Wielu ludziom wydaje się, że to meteoryt. Jednak nagle ze środka wydobywają się hałasy. Potem ludzie, którzy mieli pecha znaleźć się w pobliżu, zostają spopieleni przez nieznaną broń. Wreszcie walec opuszczają machiny bojowe, które zaczynają siać spustoszenie. Wojsko jest bezsilne wobec potęgi Obcych - nawet broń jądrowa jest nieskuteczna. Koniec świata jest coraz bliżej, aż wreszcie, jak to wiemy z powieści, następuje zbawienie ze strony "najmniejszych istot, które Bóg w swojej mądrości umieścił na Ziemi". Powieść jest znana, więc można mi wybaczyć i uznać, że nie zdradziłem szczegółów, bo i tak są znane. A jeśli nawet, to i książkę warto przeczytać, i film obejrzeć.
Jak na lata 50, film jest zaskakująco dobrej jakości. Oczywiście, od strony wizualnej wiele rzeczy może razić, ale pamiętajmy, że film powstał ponad 60 lat temu, kiedy o komputerowych efektach nikt nie słyszał, a reżyserowie zajmujący się SF cierpieli na permanentne niedostatki budżetowe. Biorąc to pod uwagę, film robi wrażenie. Owszem, pewne elementy techniki Marsjan zaskakująco przypominają zmodyfikowane rury i końcówki do odkurzaczy... ale z drugiej strony scena, w której bohaterka czuje dotyk ręki Marsjanina budzi autentyczną grozę. Ciekawie poradzono sobie z dwiema kwestiami: niedostatkami technicznymi oraz adaptacją do ówczesnych warunków. Oto na przykład słynne tripody Marsjan zastąpiono pojazdami przypominającymi "latające talerze" wyposażone w peryskopy, poruszające się jak poduszkowce, tyle że korzystając z pola magnetycznego. W Stanach zrobiło się w tamtych czasach głośno o "latających spodkach" widywanych rzekomo przez lotników amerykańskich, kształt pojazdów Obcych był więc jak najbardziej na czasie i działał na wyobraźnię lepiej niż jakakolwiek maszyna krocząca. Druga sprawa - nigdy nie pojawił się na Ziemi organizm zdolny do płynnego poruszania się na trzech kończynach, więc ukazanie ruchu tripodów było wtedy po prostu niemożliwe, gdyż nie było się na czym wzorować. Za to zastosowano ciekawy wybieg - pojazdy Marsjan suną na polach siłowych mających postać trzech wiązek energii.
Wzorowano się też na rzeczach znanych. "Peryskop" na szczycie latających talerzy to również nie przypadek. Jedną z najstraszniejszych broni obu wojen światowych okazały się okręty podwodne. Straszliwe te machiny mogły skryć się pod wodą i zupełnie znienacka zaatakować. O ich obecności bystry obserwator mógł przekonać się, gdy udało mu się wypatrzeć peryskop właśnie. Machiny Marsjan w tym filmie nawiązują więc do broni doskonale znanej (okręty podwodne) oraz do zjawiska nowego, tajemniczego i potencjalnie groźnego (UFO). Film też był pretekstem do ukazania potęgi USA (wystarczy spojrzeć na nowatorski jak na tamte czasy samolot, który ma zrzucić bombę atomową na Marsjan).
Jako że mówimy o filmie SF z dawnych lat, nie mogę nie napisać o bohaterach. Filmy tego gatunku są bezcennym źródłem wiedzy o ówczesnym społeczeństwie - nie inaczej jest w przypadku "Wojny światów". Głównym bohaterem jest uczony, który pracował przy projekcje "Manhattan" - był więc jednym z ludzi, którzy z jednej strony byli narodowymi bohaterami, a z drugiej odpowiadali za wynalezienie śmiertelnej broni. Dzięki temu profesor, który przebywa w miasteczku chwilowo, od razu staje się ważną personą i de facto najważniejszą osobą. Współpracuje on z kobietą - ważny szczegół, gdyż w tamtych czasach w USA kobiety miały mniejsze szanse na zrobienie kariery niż w Europie. Stosunkowo wysoka pozycja bohaterki to nieomylna oznaka postępującej emancypacji. Kobieta jest traktowana nieco z góry przez mieszkańców, ale zmienia się to, gdy ci widzą, że doktor traktuje ją z szacunkiem. Jednocześnie uczony ma oczywiście ogromny respekt dla lokalnej władzy - mimo że wszyscy czekają na jego decyzje, on jednak wszystkie posunięcia konsultuje z szeryfem, a więc przedstawicielem prawa. Tak oto funkcjonowało idealne społeczeństwo amerykańskie. Jego ważnym elementem był też pastor. Amerykanie byli wówczas w większości "bogobojnym" narodem - po części z racji mentalności, ale też w wyniku chęci przeciwstawienia się "bezbożnym" komunistom.
Jako że jest to kino klasy "B", nie mogło zabraknąć kilku smaczków, zabawnych zwłaszcza dla współczesnego widza spoza USA. Oto na przykład bohaterowie, w których miast właśnie uderzył nieznany obiekt, nagle decydują się iść na potańcówkę. Po co? Podkładem muzycznym do niej jest country - ciekawe, czy nie był to sposób ukazania, czego powinni słuchać porządni Amerykanie (pamiętajmy, że rock'n'roll właśnie zaczął raczkować i oburzać różnych obrońców moralności). W tłumie obserwatorów musi znaleźć się przedsiębiorczy obywatel, który chce koniecznie wziąć sobie kawałek rzekomej skały - jakby nigdy nic podchodzi do tajemniczego znaleziska i wali w nie młotkiem. Pod koniec filmu wszyscy bohaterowie (znów znak czasów) gromadzą się w kościele - najpewniejszym schronieniu każdego bogobojnego Amerykanina. To właśnie wtedy Marsjanie zaczynają chorować.
Gdybym miał mówić o faktycznych wadach filmu (z poprawką rok powstania i budżet), to wskazałbym tylko jedną rzecz: brak postaci Marsjan. W powieści są oni dość dokładnie opisani. W filmie pojawia się tylko kończyna, a cały Marsjanin jedynie przemyka gdzieś w tle. Kolejna sprawa - w ogóle nie pojawia się słynny czarny dym. Pewnie gazy bojowe w tamtych czasach na nikim już nie robiły wrażenia... W każdym razie te rzeczy nie są powodem, dla którego należałoby skreślać ten film. Szczególnie, że pewne rozwiązania w nim zastosowane stały się klasyką gatunku, powtarzaną później w kilku filmach. Na przykład scena zrzucenia bomby atomowej na pojazdy Marsjan została powtórzona w "Dniu Niepodległości" z 1996 roku praktycznie ze wszystkimi szczegółami - łącznie z dialogami i zachowaniem bohaterów.
Podsumowując - to trzeba zobaczyć. Choćby z szacunku dla klasyki kina.
fajny film choć jak oglądałem go jako dzieciak to miałem potem koszmary w roli głównej z tymi pojazdami marsjan ;-) oglądając 30lat później łapałem się za głowę co tak mnie przestraszyło w nich w końcu doszedłem do wniosku że się mi pamięci ten film połączył z serialem najeźdzcy :)
OdpowiedzUsuń