czwartek, 17 grudnia 2015

W rocznicę tragedii: "Czarny czwartek" oczami uczestników

Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł

Polska 2011
Scenariusz: Mirosław Piepka, Michał Pruski
Reżyseria: Antoni Krauze
 
Kiedy przed laty mieszkałem w Gdyni, w maleńkim mieszkanku na strychu domku przeznaczonego dla 5-6 rodzin, bardzo polubiłem dwóch przesympatycznych starszych panów. Prawdziwe "złote rączki", co umiały wszystko naprawić, we wszystkim pomóc i wszystko załatwić. Pewnego razu zrobili mi malowanie całego mieszkanka. Podczas pracy opowiadali mi o Gdyni - jej najpiękniejszych stronach, ale i najtragiczniejszych chwilach. Za najstraszliwszy dzień w dziejach miasta jednogłośnie uznali 17 grudnia 1970 roku. Data ta znana jest na Pomorzu każdemu dziecku od kołyski jako "Czarny czwartek".

Starsi panowie opowiadali mi przez łzy o tym, co przeżyli. Nie byli żadnymi bohaterami "Solidarności", która wtedy nawet nie istniała. Nie uczestniczyli w żadnych strajkach czy zamieszkach. Trzymali się z daleka od polityki; chcieli jedynie spokojnie i godnie żyć. Tego dnia jak zwykle pojechali do pracy Szybką Koleją Miejską. Kiedy dojechali na miejsce, przywitały ich strzały - z ostrej amunicji, oddane bez żadnego ostrzeżenia do wjeżdżającego na stację pociągu. Wysiedli z kolejki i zobaczyli zabitych i rannych na ulicy. Ten jeden, jedyny raz zdecydowali się wziąć udział w demonstracji - szli w pochodzie ulicą Świętojańską tuż za drzwiami, na których robotnicy położyli ciało Zbyszka Godlewskiego, najmłodszej ofiary tego tragicznego dnia, uwiecznionego jako Janek Wiśniewski w słynnej balladzie. Starsi panowie, o których piszę, widzieli też śmierć jednego ze znanych sobie z widzenia ludzi - Brunona Drywy, który wraz ze swoją rodziną jest głównym bohaterem filmu Antoniego Krauzego "Czarny czwartek".


Wydarzenia tego dnia przez wiele lat nie doczekały się należytego uwiecznienia na taśmie filmowej. Przyczyną tego był głównie fakt, że władze bardzo starannie zajęły się "uciszaniem" tych, którzy to przeżyli oraz rodzin ofiar. Zachowały się jedynie fragmenty nagrań i kronik filmowych. Scenarzyści zdecydowali się więc na rozwiązanie idealne, ale i ryzykowne - postanowili odnaleźć uczestników tamtych wydarzeń i nakłonić ich do wyznań. Łatwo nie było. Wiele osób odmówiło rozmowy. wielu było mocno nieufnych co do intencji twórców. Nie chcieli przepełnionego patosem i ckliwym, sztucznym patriotyzmem filmu. Na szczęście scenarzyści z góry założyli stworzenie dzieła, które pokaże wydarzenia grudniowe z punktu widzenia jednej, przeciętnej zupełnie rodziny. Wybór padł właśnie na rodzinę Brunona Drywy.

Brunona poznajemy jako ojca i męża, który niedawno wprowadził się do nowego mieszkania. Pracuje w stoczni i oszczędza każdy grosz, by kupić wymarzony samochód i przerobić go na taksówkę. W ten sposób poziom życia Drywów wzrósłby niebotycznie jak na tamte czasy. Rodzina żyje więc skromnie, ale spokojnie. Unika też wszelkich politycznych zamieszek. Nadchodzi grudzień 1970 roku. Drywowie oraz ich przyjaciel pracujący na statkach przygotowują się wspólnie do świąt. Kiedy w pobliskim Gdańsku 14 grudnia wybuchają zamieszki, wszyscy są zaniepokojeni, że to się rozszerzy na ich miasto. 16 grudnia zasięg zamieszek się rozszerza. Następnego dnia, mimo przestróg Bruno wybiera się do pracy. Wsiada jak co dzień do kolejki miejskiej nie wiedząc, że przed stocznią ustawiło się wojsko. Kiedy pociąg dojeżdża do stacji, padają strzały. Bruno ginie jako jeden z pierwszych. Co było dalej, wie każdy interesujący się historią współczesną: rozpaczliwa ucieczka robotników przez tory, odnalezienie zwłok Godlewskiego, uformowanie pochodu, kolejne zamieszki... A na koniec jedna z najbardziej wstydliwych i przemilczanych spraw: potajemne, pospieszne pogrzeby, odbywające się nocą, z udziałem funkcjonariusza milicji i urzędnika pilnującego, by grób był anonimowy i nie został żaden ślad sugerujący, że tu spoczywa ofiara zamieszek; na koniec groźby i uciszanie rodzin. Wszystko to z polecenia ludzi, których nikt nigdy za to nie osądził.

"Czarny czwartek" wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Nie tylko dlatego, że mieszkałem w Gdyni i historia tego miasta była mi bliska, ale też dlatego, że film nakręcono niczym dokument. Dzieje się tak, gdyż twórcy starannie przeanalizowali uzyskany materiał oraz zeznania, po czym wybrali te elementy, które były stuprocentowo pewne i możliwe do odtworzenia. Nawet ukazane w początkowych scenach rozmowy rodziny Drywów są oparte na wspomnieniach żony i dzieci Brunona. Umiejętnie wykorzystano przy tym zachowane filmy, nagrania i kroniki, stosując przy tym ciekawy zabieg sugerujący, że jesteśmy świadkami powstawania tych materiałów: Kilkakrotnie widzimy przelatujący śmigłowiec, człowieka z kamerą, a potem widzimy oryginalne nagranie z tamtych czasów.

Film wywołał sprzeczne emocje: niektórzy twierdzili, że jest zbyt patetyczny, inni - że przeciwnie, zbyt mało wyraziście podkreślono antykomunistyczny charakter wydarzeń. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Patosu "Czarnemu czwartkowi" zarzucić nie można z tego powodu, że film można uznać niemal za paradokument. Dosłownie wszystkie składające się nań sceny miały miejsce w rzeczywistości. Zachowały się wspomnienia zakrwawionych flag, które niesiono na czele pochodu. Żyjący uczestnicy wydarzeń nadal pamiętali, kiedy na widok milicjantów stojących na drodze pochodu pewien młody człowiek wybiegł przed tłum i wrzasnął, by śmiało strzelali do Polaka. Jeden z tych, do których dotarli scenarzyści, twierdził, że nigdy nie zapomni, jak został zupełnie przypadkiem aresztowany (szedł do matki pracującej w szpitalu), po czym oficer milicji nakazał połamać mu tyle palców, ile ma liter w imieniu. A z komendy nie był już w stanie wyjść o własnych siłach. Podobnie zachowało się wspomnienie o lekarzu, który zapominając o ostrożności, krzyczy na wysokiego rangą oficera "co wyście narobili".

Co do zbyt małej ilości "antykomunistycznych" wątków muszę stanowczo podkreślić, że zamieszki, które wówczas wybuchły, nie miały w najmniejszym stopniu na celu obalenie ustroju. Ludzie chcieli godnie żyć - dostawać wypłatę pozwalającą na utrzymanie rodziny i zapewnienie im tego, co niezbędne do życia. Chcieli uniknąć życia w nędzy i otrzymać z powrotem podwyżki, które im obiecano, a potem bezzasadnie odebrano. W filmie podkreślono jednak ważną rzecz: organizatorzy wystąpień zawsze byli gotowi do rozmów z władzami. Jeśli tylko znalazł się ktoś, kto gotów był wysłuchać protestujących, możliwe było zawarcie porozumienia bez zamieszek i bez rozlewu krwi. Niestety wydarzenia sierpniowe posłużyły partyjnym intrygom, co również ukazano w filmie. Dlatego z protestującymi nikt nie rozmawiał; dlatego wojsko otworzyło ogień do ludzi, których jedyną oznaką nieposłuszeństwa było to, że wbrew zaleceniom władz poszli jednak do pracy.

"Czarny czwartek" jest nie tylko doskonałym filmem ukazującym wydarzenia Grudnia 70. Dzięki niemu młodsi wiekiem widzowie mogą poznać w pewnym stopniu realia życia w PRL. Wszędzie brakowało towaru, jedyne, co można było dostać bez ograniczeń, to ocet. Mięso kupowało się nie na kilogramy, lecz na gramy; wędliny brało się maleńki kawałek, który dzisiaj starczyłby na jedna kromkę chleba. Każdy towar stawał się przyczyną gigantycznych kolejek, a najdrobniejsza kupiona rzecz stawała się obiektem zazdrości i zawiści. Mieszkańcy miast portowych i tak mieli lepiej, co widać na przykładzie współlokatora Drywów. Będąc marynarzem, ma dostęp do zagranicznych produktów, zwykle zupełnie w ówczesnej Polsce niedostępnych, takich jak herbata czy dobrej jakości kawa. Dzisiaj, gdy w każdym supermarkecie każdego towaru jest pod dostatkiem, a narzekanie ludzi na zły kolor nie budzi zdziwienia, takie rzeczy budzą zdziwienie. Ale tak właśnie było...

Od strony techniczno-wykonawczej film prezentuje się niezwykle okazale. Aktorzy odgrywający rolę Drywów nie grają zbyt ekspresyjnie, co jest - mam wrażenie - częste w tego typu naszych produkcjach, a niestety odbiera bohaterom naturalność. Filmowa rodzina jest dzięki temu zupełnie przeciętną i prawdziwą. Specjalne uznanie należy się Wojciechowi Pszoniakowi, którego Gomułka jest niezwykle wręcz prawdziwy. Doskonale wypadł także Piotr Fronczewski - pojawia się praktycznie w jednej scenie, ale jakże wyrazistej i zapadającej w pamięć! O sposobie wykorzystania nagrań z epoki już wspomniałem. Ze swojej strony muszę też oddać szacunek twórcom za tak umiejętne dobieranie ujęć, by w filmie nie było widać współczesnych budynków, instalacji czy nowoczesnych trolejbusów. Mieszkałem w Gdyni, więc wiem, że łatwe to na pewno nie było (dla rozluźnienia atmosfery: miejscowi złośliwie powiadali, że trójmiejska Szybka Kolej Miejska zupełnie nie zmieniła się przez te 40 la, to sprawiło, że pociągi i stacje można było filmować bez przeszkód).

"Czarny czwartek" to film wstrząsający, niezwykle prawdziwy, a przy tym co najmniej przyzwoity od strony technicznej. Ukazuje wydarzeni tamtego tragicznego dnia bez przesady w żadną stronę: nie czyni z ofiar bohaterów bez skazy, ale też nie pomija dramatycznych i charakterystycznych scen. Twórcy ciężką pracą i po długich namowach uzyskali dostęp do najcenniejszego źródła wiedzy o tamtych czasach, czyli wspomnień uczestników i zrobili z nich doskonały użytek. Doceńmy to teraz i obejrzmy ten film. Choćby z szacunku dla tych, którzy wtedy zginęli - niespodziewanie, z rąk tych, którzy powinni ich chronić, ale wierzę, że nie niepotrzebnie. Bo dzięki tamtym ofiarom wielu ludzi zrozumiało, że tego systemu nie da się zmienić; trzeba go obalić. Do czego w końcu na szczęście doszło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz