piątek, 4 grudnia 2015

Generacja DNA - sex, drugs and industrial

The Gene Generation



USA 2007
Scenariusz: Keith Collea, Pearry Reginald Teo
Reżyseria: Pearry Reginald Teo

Od kilku lat moim hobby jest "urban exploration". Jest to wędrówka po terenach miejskich, ale nie byle jakich: zwiedza się nie zabytki, zamki czy kościoły, ale fabryki, opuszczone magazyny, budowle techniczne, bocznice kolejowe i tym podobne rzeczy. Taki sposób spędzania czasu jest w Polsce stosunkowo nowy,  ale ma już wielu pasjonatów. Rozumiem to doskonale - takie rozpadające się domy, niszczejące maszyny, rdzewiejące wagony to jednak również nasza historia, jej znacząca, ale zapomniana i niedoceniana część - a przecież mówiąca o swoich czasach nierzadko więcej niż najpiękniejszy nawet zamek. Rozumiem jednak, że nie każdy może zachwycać się czymś takim. Do tego trzeba pewnej specyficznej (czy jak kto woli: dziwacznej) wrażliwości. Pewnie dla takich właśnie ludzi została stworzona "Generacja DNA" - film tak dziwny i nieudany, że aż piękny i będący swoistym arcydziełem. 

W bliżej nieokreślonej przyszłości w państwie-mieście Olimpia grupa uczonych zaprojektowała urządzenie zwane transkoderem. Umożliwia ono manipulację kodem genetycznym, co pozwala m.in. na leczenie chorób lub śmiertelnych ran w ciągu kilku sekund. Jednak na skutek wypadku w laboratorium dochodzi do tragedii: u doktor Hayden, szefowej zespołu badawczego zachodzi mutacja, przez co zamienia się ona w potwora, zaś jeden z uczonych, Christian, ucieka wraz w urządzeniem. Tragedia firmy badawczej odbiła się na całym mieście - ludzie bali się tu mieszkać i zaczęli masowo uciekać. Jednak wyprawa poza miasto możliwa jest tylko dla wybranych, a identyfikacja odbywa się za pomocą badań genetycznych. Nowocześni złoczyńcy zwani hakerami DNA kradną wzorce genetyczne tym, co mają bilety na wyjazd, i sprzedawać je ludziom, którym się nie powiodło. Chcąc powstrzymać nielegalny proceder, władze posługują się płatnymi zabójcami likwidującymi hakerów.


Jedną z zabójczyń jest Michelle - sierota, której jedyną bliską osobą jest Jackie mający ciągłe zatargi z prawem. Michelle stara się zrobić wszystko, by zarobić pieniądze i wyrwać się z miasta. Jackie to drobny oszust i hazardzista zadłużony po uszy u jednego z miejscowych gangsterów. Aby uzyskać pieniądze, włamuje się do domu pewnego uczonego i kradnie zagadkowe urządzenie. Uczonym tym jest Christian, a tajemniczym urządzeniem - oczywiście transkoder. Jackie staje się celem gangsterów, Christiana oraz tajemniczej, powiązanej z władzami grupą ludzi. Pracują oni dla nadal żywej doktor Hayden i chcą przywrócić jej ludzką formę, a następnie wykorzystać zdobytą wiedzę i jej własne doświadczenia do produkcji superbroni. Jedyną nadzieją jest Michelle, która musi najpierw zdecydować, po czyjej stronie powinna się opowiedzieć. 

Jeśli opis fabuły wydał się wam zbyt zagmatwany, to macie rację. Jeśli spodziewacie się kina niezbyt inteligentnego, to również się zgadzam. Ten film to przecudowny przykład, że kino klasy "B" ma się dobrze również w dzisiejszych czasach - zmieniło tylko formę. Film ten na pewno musiał trochę kosztować - widać to po kilku faktycznie wizualnie atrakcyjnych scenach - co nie zmienia faktu, że scenariusz ma dziury, dialogi są idiotyczne i w paru miejscach ewidentnie wstawione na siłę. Przykładem może być niemal każda wymiana zdań między Michelle i jej bratem, kiedy to najpierw wyzywają się od najgorszych, wypominać grzeszki, by nagle wszytko podsumować tekstem "A co na to nasi nieżyjący rodzice?" - i nagle film próbuje zamienić się w łzawy melodramat. Szef bandy gangsterów jest oczywiście zły na wskroś, okrutny, śmieje się demonicznie i interesuje go tylko pieniądz (nawet nie próbuje zastanowić się, co ten cały transkoder potrafi). "Generacja DNA" sprawia wrażenie stworzonej tylko po to, by pokazać półnagą Bię Ling sprawiającą lanie złym bohaterom. I co - nie mam racji, że kino klasy "B", czyli film dla koneserów? 

O wadach "Generacji DNA" można napisać referat. Pierwszą z wielu jest nadmierne namnożenie wątków. Czego tu nie ma! Problemy Jackiego z hazardem, walka z władzami, misja Michelle, poszukiwania ludzi wysłanych przez doktor Hayden... Oczywiście musiał się znaleźć mocno naciągany wątek psychologiczny w postaci zmagania się bohaterów ze śmiercią rodziców oraz miłosny. Wątki te w pewien sposób zazębiają się, ale nie zawsze logicznie i nie zawsze potrzebnie. Kolejną rzeczą wywołującą opad rąk jest główny rzekomo wątek filmu, a więc przestępstwa genetyczne. To, co stało się przyczyną nadania filmowi takiego, a nie innego tytułu, odgrywa zupełnie drugorzędną i mało znaczącą rolę. Po prawdzie na początku filmu mamy długi wstęp opisujący obecną sytuację - i to wszystko. Nie ma ani słowa więcej na temat przestępców genetycznych i ich działalności. Nie wiemy tak naprawdę, czego chcą i w jaki sposób działają. Ujawnia się tutaj wewnętrzna sprzeczność - z jednej strony mamy hakerów DNA, z drugiej wciąć powtarza się, że transkoder jest unikalny i nie ma więcej tego typu urządzeń.

Mimo błędów i nielogiczności, "Generacja DNA" jest jednak filmem, który wywarł na mnie wrażenie i możliwe, że obejrzę go sobie w celu urządzenia sobie czysto wizualnej uczty dla oczu. Film ten jest bowiem w moich oczach jest niczym innym niż sposobem na przekazanie widzom pasji twórców. Są oni najwyraźniej fascynatami klimatów postapokaliptycznych oraz subkultury industrialnej. Pięknym tego przykładem są przecudowne ujęcia Olimpii. Ogromne miasto z monstrualnymi wieżowcami, niemal tak samo wysokie jak szerokie, otoczone zewsząd górami, w których wyrzeźbione są gigantyczne postacie ludzi, zwierząt i baśniowych potworów, z unoszącymi się nad domami statkami o wyglądzie ogromnych chińskich dżonek ze skrzydłami to niezapomniany widok i jedna z piękniejszych wizji przyszłości, jakie widziałem. 

Silnie kontrastuje to ze scenami w mieście. Tutaj mamy typowy dla wielkich miast brud i zaniedbanie, ale w tym szaleństwie jest metoda. W "Generacji DNA" nawet w scenach w zaułkach i obskurnych barach widać jednak, że stworzono je celowo dla podkreślenia beznadziejnego położenia mieszkańców Olimpii. W tych scenach przeważają tonacje żółci i brązu. Wszystko, co otacza bohaterów, wykonane jest z metalu i tworzyw sztucznych. W Olimpii nie ma parków ani zwierząt domowych, nie ma też drewna, a jedyne przedmioty wykonane z naturalnych elementów to ubrania. Niemal w każdym pomieszczeniu znajduje się komputer (dość prymitywny i chyba celowo mający cechy nieco steampunkowe) i sterty kabli. Nad tym wszystkim góruje wiecznie zasnute szarymi chmurami niebo, które co jakiś czas przecina cudowny niby-statek - obietnica wolności i lepszego życia gdzieś daleko, za pierścieniem skał.
 
Kolejnym dowodem na fascynację twórców postapokalipsą i klimatami "urban exploration" są stroje bohaterów. Wszyscy niemal mężczyźni "Generacji DNA" ubierają się w postrzępione ubrania, noszą skórzane paski z ćwiekami. Michelle za to stanowi potwierdzenie tezy, że im niższa klasa filmu, tym większy stopień atakowania nagością. Jej ciuchy to bez wyjątku obcisła skóra, lateksowe gorsety, paski z taśmy izolacyjnej, które więcej odsłaniają niż zasłaniają oraz skórzane (a jakże!) buty z dziesiątkami klamer i pięciocalowymi podeszwami, ważące chyba po 7 kg każdy. Jednak myliłby się ten, kto uznałby strój Michelle za prymitywny sposób przyciągnięcia widzów (głównie nastolatków płci męskiej) do kin czy przez telewizory. Wbrew pozorom, jej strój doskonale wpisuje się w klimat filmu. Bohaterka jest bowiem typowym przykładem mody industrialnej, której wspomniane elementy ubioru są czymś zupełnie "zwyczajnym". Nie każdemu musi się to podobać, ale moim zdaniem taka moda to również pewna forma sztuki. Michelle jest zresztą wcieleniem tego, o co chodzi w tej kulturze - połączeniem piękna, drapieżnej kobiecości i niezależności.

Skoro mowa o subiektywnych wrażeniach, to muszę zwrócić jeszcze uwagę na ścieżkę dźwiękową. Odpowiednio do tematyki filmu i świata przedstawionego, tłem są przede wszystkim utwory industrialne. Praktycznie wszystkie piosenki w filmie i większość melodii w tle scen akcji to utwory zespołu Combichrist, znanego w Polsce tylko miłośnikom sceny zwanej Dark Independent, której przedstawiciele gromadzą się na m.in. zlotach typu Castle Party. Muzyka jest dość specyficzna - oparta na mechanicznych, powtarzalnych dźwiękach, gwałtowna, dlatego w tym wypadku doskonale wpasowująca się w dość ponury i równie brutalny klimat filmu. Fragmenty filmu były zresztą wykorzystywane w teledyskach wspomnianej grupy, a sam wokalista pojawia się w dwóch scenach podczas koncertu w jednym z barów.

Kolejna sprawa - ludzie. "Generacja DNA" to film akcji, a ta jest zrealizowana z pietyzmem, jakiego rzadko szukać nawet w wysokobudżetowych produkcjach. Sceny walk są gwałtowne i krótkie, przez co wcale nie tracą na atrakcyjności, za to zyskują na wiarygodności. Można mieć pretensję, że Michelle wychodzi cało z większości opresji, ale z drugiej strony jest wyszkoloną zabójczynią, a na swojej drodze spotyka zwykle amatorów. Muszę też zwrócić uwagę, że rany bohaterów nie znikają w cudowny sposób; ewentualnie da się to wyjaśnić transkoderem. Jeśli kobiecie rozmaże się na deszczu makijaż, to pozostaje rozmazany. Osoby ranne nie odzyskują nagle sprawności, lecz muszą dojść do siebie. 

Podsumowując - "Generacja DNA" to film specyficzny. Dla wielu ludzi klimat filmu może być zbyt dziwaczny, a muzyka nie do zniesienia. Trudno, ja to rozumiem. Niemniej zachęcam do obejrzenia, gdyż film jest może niezbyt inteligentny i dopracowany względem scenariusza, ale zaprawdę powiadam wam - niewiele widziałem wizualnie piękniejszych. W pewnym umownym rozumieniu piękna oczywiście. A kto powiedział, że rozkład i zniszczenie nie mogą być piękne?

1 komentarz: