piątek, 11 marca 2016

Piraniokonda - szkoła Cormana wiecznie żywa

Piranhaconda

USA 2012
Scenariusz: Mike MacLean
Reżyseria: Jim Wynorski

Czy wiecie może, kto to Roger Corman? Powinniście, bo u niego pobierali nauki tacy mistrzowie kina, jak James Cameron czy Francis Ford Coppola. A jeśli nie, to powyższe nazwiska zapewne wprowadziły Was nieco w błąd. Cóż, Corman raczej nie tworzył w swojej karierze filmów wybitnych. Prawda jest taka, że nazywany był (i czasem nadal jest) "królem kina klasy B".

Corman wypracował pewien oryginalny styl, który sprawił, że nawet najbardziej tandetne filmy firmowane jego nazwiskiem wcale nie są takie złe w oglądaniu. Fakt, że mamy do czynienia z różnymi dziwnymi mutantami, potworami i przygłupimi na ogół nastolatkami mniej lub bardziej chętnie gubiących ubrania przy byle okazji, ale warto przyjrzeć się paru aspektom jego filmów. Przede wszystkim, niezależnie od budżetu, zawsze cechuje je staranny montaż i doskonała praca kamery. Pomijając braki wynikające w niedostatków budżetowych, wizualnie trudno jest im coś zarzucić. Corman doskonale rozumiał, że jeśli film jest dobrze nakręcony, to pewne inne wpadki nie będą traktowane jak dowód na niekompetencję reżysera. Wiele ze "szkoły Cormana" wyniósł jeden z ulubionych jego "uczniów" - Jim Wynorski, którego kolejne dzieło mam zaszczyt zaprezentować.


"Piraniokonda" to kolejny z popularnych dość filmów o zmutowanych zwierzętach, jakie powstają w ostatnich latach. Tym razem mamy do czynienia z hybrydą piranii i anakondy, która mieszka sobie w środowisku typowym dla obu wymienionych zwierząt, czyli... na Hawajach. Tam właśnie, na jednej z wysp, przebywa ekipa filmowa kręcąca film będący rodzajem niskobudżetowej wersji "Piątku 13-go". Główną rolę gra rozkapryszona Talia, a wspiera ją kaskader Jack, który podkochuje się w asystentce reżysera, Rose. Cała ekipa, podróżując po wyspie w poszukiwaniu plenerów, trafia na grupę guerrillas. Do tej samej grupy trafia pewien profesor- herpetolog. Uświadamia on wszystkim, że porywacze i porwani muszą zjednoczyć siły, by stawić czoła przerażającej istocie, która właśnie wyszła ze stanu hibernacji i jest potwornie głodna.

Już z samego opisu widać, że coś w tym wszystkim nie gra. Anakondy i piranie na Hawajach? Krzyżówka ryby z wężem? Guerrillas na terenie Stanów Zjednoczonych, do tego w samym środku rejonu turystycznego? No i jeszcze hibernacja w tropikach... Oj, mnóstwo jest tutaj nieścisłości. Mam wrażenie, że twórcy nie bardzo wiedzieli, gdzie umieścić akcję. Za Hawajami przemawiał fakt, że łatwiej umieścić tam ekipę filmową i uzasadnić jej pobyt. Poza tym większe jest prawdopodobieństwo, że tam właśnie trafi się przypadkiem paru nieostrożnych (i rozebranych) turystów służących za pożywienie dla potwora. Z drugiej strony osadzenie akcji w Ameryce Łacińskiej oznaczało anakondy i piranie, obecność guerrillas, a co za tym idzie - posiadanie dużej ilości broni, co jest niezbędne, gdy chce się walczyć z potworem. Skutkiem tego osadzono akcję na Hawajach, ale realia zupełnie do tego archipelagu nie pasują.



Film nosi również inne znamiona swojej kategorii. Najbardziej rzucającą się w oczy jest wszechobecne epatowanie golizną. Członkinie ekipy wyjątkowo tylko zakładają czasem jakieś ubranie, ale zasłaniające niewiele. Przez cały film przewija się mnóstwo postaci drugo- i trzecioplanowych; prawie wszystkie są hojnie obdarzonymi przez Naturę kobietami, a ich zachowanie dowodzi stereotypu, że inteligencja jest odwrotnie proporcjonalna do obwodu w biuście. Terroryści wyglądają, jakby dopiero co opuścili wybieg dla modeli - mają nawet fryzurki na żel. Oczywiście wszyscy wygłaszają teksty albo wyjątkowo pompatyczne, albo wręcz przeciwnie. Oczywiście mistrzynią dialogów jest Talia, która nawet atakowana przez potwora myśli głównie o tym, gdzie zapakowala olejek do opalania, ale inni też nie są lepsi. Słowa "To nie jest zwykły potwór - to przerażający, bezbożny pomiot piranii i anakondy" w ustach bandyty, który poucza herpetologa, mówią w zasadzie wszystko.

Mimo to film nie jest aż tak straszny, jak omawiany niedawno "Mega-rekiny kontra więźniarki". Przede wszystkim widać, że twórcy dysponowali większymi nieco pieniędzmi, gdyż potwór animowany jest komputerowo. Wygląda całkiem nieźle i nawet na swój sposób strasznie, jak jakaś prehistoryczna bestia. Porusza się również całkiem płynnie. Szkoda, że za tym nie idzie realizm - w kilku scenach bestia dosłownie stoi na czubku ogona, jej wielkość zmienia się z każdym ujęciem, podobnie jak zdolności. W jednej scenie potrafi ścigać się z samochodem jadącym na oko 70-80 km/h; w innej ma kłopoty, by dogonić uciekającego pieszo człowieka. Ma też zadziwiającą umiejętność zmieniania człowieka w czerwoną mgiełkę unoszącą się nad ziemią - w każdym razie taki efekt widzimy po każdym ataku bestii. Niemniej, za jakość animacji - plus.

Plusem jest również fakt, że film - jak rasowe kino klasy "B" - dotyka bezpośrednio lęków typowy dla epoki, w której powstaje. Coraz więcej w naszych czasach mówi się o zagrożeniu środowiska i o tym, że pewne zwierzęta mogą w związku z tym przenieść się w inne siedliska, zagrażając również ludziom. Sama "piraniokonda" odzwierciedla moim zdaniem lęk przed potencjalnymi skutkami zabawy genami. Wszyscy wiemy, że coraz powszechniejsze staje się stosowanie upraw GMO; kto wie, czy pewnego dnia nie przyjdzie kolej na hodowlę zwierząt. Niestety, nadal nie mamy pewności, czy wprowadzenie takich organizmów nie przyniesie negatywnych skutków - i jakie te skutki będą. Oczywiście nie znaczy to, że muszą narodzić się mutanty; rzecz nie w dosłownym ukazaniu lęku, lecz w metaforze, choćby i tak osobliwej. Zdolności potwora, obejmujące m.in. kuloodporność, mogą też świadczyć o tym, że poważnie obawiamy się, iż skutków zabaw genami możemy już nie dać rady powstrzymać, o odwróceniu nie mówiąc.

Roger Corman nauczył się, że obrazami można czasem powiedzieć więcej, niż fabułą. Podobnie czyni to Jim Wynorski. Może i jego filmy nie należą do wybitnych, może i mają mnóstwo braków, które usiłują zamaskować intensywnym atakiem golizną, ale wbrew pozorom mają w sobie coś, co nie pozwala o nich zapomnieć i niosą w sobie coś więcej, niż tylko kiepskie dialogi i idiotyczną fabułę. Filmy klasy "B" też czegoś uczą - trzeba tylko pozbyć się uprzedzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz