poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Pozwól mi wejść - rzecz o wampirach i zagubionych ludziach.

Let Me In 

USA, Wielka Brytania 2010
Scenariusz i reżyseria: Matt Reeves

Wampiry to jeden z ulubionych tematów dla filmowców. Ludzie lubią się bać, a do tego opowieści o istocie żywiącej się krwią dotyczą jednego z najstarszych mitów ludzkości. Oczywiście w większości filmów wampiry ukazane są według uznawanej za kanoniczną wersji opisanej w powieści Brama Stokera. Tymczasem mało kto wie, że hrabia Dracula odbiega od pierwotnego wyobrażenia o wampirach. Spośród wszystkich znanych mi filmów o wampirach, to do pierwotnej wersji mitu nawiązuje w największym stopniu film, który spotkał się ze skrajnie odmiennymi opiniami.
Pisanie o „Pozwól mi wejść” przychodzi mi z trudem. Niełatwo się bowiem do tego filmu odnieść i zupełnie inaczej można go ocenić zależnie od tego, do jakiego gatunku zostanie zaliczony. "Pozwól mi wejść" to przede wszystkim nie horror bowiem, ale dramat obyczajowy o chłopcu imieniem Owen, który wkracza w wiek dojrzewania. Który spotyka się z prześladowaniem rówieśników – właściwie bez powodu, chyba że za powód uznamy słowa z powieści „Christine” Stephena Kinga: „W każdej szkole są prześladowani: chłopak i dziewczyna. To ogólnokrajowe prawo”. Który w dodatku nie może sobie poradzić z rozwodem rodziców. I który lubi przebywać sam, aż pewnego razu spotyka na podwórku Abby – dziewczynę w jego wieku, równie zamkniętą w sobie i raczej ponurą. Dziewczyna chodzi po śniegu boso, nie czuje zimna i uwielbia układanki. A jako że indywidualności się przyciągają, młodzi zaprzyjaźniają się (tylko?). Chłopca niepokoi tylko jedna rzecz: dziewczyna mieszka za ścianą, a nocami zza tej że ściany słychać warknięcia, uderzenia…

Film jest też thrillerem: w pierwszych minutach rzecz się dzieje w szpitalu, gdzie przywieziono człowieka, który oblał sobie twarz kwasem, aby go nie rozpoznano. Wiadomo, że zabił on człowieka i spuścił z niego krew. Później widzimy, że jest to ojciec Abby. Ale po co zabija i po co spuszcza krew, tego początkowo nie wiemy. Do tego dochodzą wspomniane odgłosy oraz sceny jadowitej zazdrości ojca o Abby. Film też jest horrorem: stopniowo odsłaniana jest tajemnica Abby i jej ojca. Mamy w końcu już całkiem „typowe” dla horroru klaustrofobiczne sceny w rodzaju przeszukiwania brudnych, zakrwawionych i skrytych w cieniu ciasnych pomieszczeń, w których skrywa się coś złego. Podoba mi się również to, że filmowy wampir nawiązuje nie do powieści Brama Stokera, ale do pierwotnego mitu o wąpierzu: taka istota nie starzała się, musiała pić krew, nie czuła zimna, była wrażliwa na słońce oraz - co bardzo ważne - nie mogła wejść bez pozwolenia do cudzego domu.

Film jest też niebanalną obyczajówką: obserwujemy rodzącą się w Owenie fascynację płcią przeciwną, ujawniającą się w dość prymitywny sposób w podglądaniu sąsiadki, i w bardziej dojrzały w chęci zaprzyjaźnienia się z Abby. Oprócz tego widzimy fantastycznie oddany klimat lat 80.: po ulicach jeżdżą stare samochody, dzieciaki grają w „Pac-mana”, nastolatki noszą koszulki „KISS” i słuchają Davida Bowie z płyt gramofonowych, a w telewizji lecą przemówienia Ronalda Reagana.

I chyba właśnie ta ostatnia cecha sprawiła, że „Pozwól mi wejść” spotkał się z małym zainteresowaniem. W opiniach na różnych forach można przeczytać, że film jest nudny, nic się nie dzieje, muzyka denna (sic!), a całość jakby przeniesiona z poprzedniego wieku. Narzekający ominęli chyba dwa ważne aspekty: pierwszy – film był reklamowany jako horror/melodramat, a więc rzecz bardziej złożona i działająca na zmysły klimatem, a nie litrami krwi, a drugi - fabuła JEST osadzona w poprzednim wieku. To, co uznano za wadę, jest moim zdaniem wielką zaletą tego filmu: klimat, muzyka, zdjęcia, sposób rozwijania akcji przywodzi na myśl dawne horrory i thrillery. Wydaje mi się, że na ten film poszło wiele osób, które realiów tamtych lat nie znają i nie rozumieją. Żeby być złośliwym, napiszę, że dzisiejsza muzyka popularna zupełnie nie nadaje się do klimatycznych filmów.

Mimo wszystko "Pozwól mi wejść" nie jest jednak filmem idealnym. Reżyserem filmu jest ten sam człowiek, który nakręcił „Cloverfield” i podobnie, jak w tamtym filmie, bardzo przyłożono się do zdjęć, scenerii i gry aktorów, ale, delikatnie mówiąc, zaniedbano realizm zachowań w pewnych sytuacjach. Na przykład reakcja Owena po tym, jak dowiedział się prawdy o istnieniu wampirów, jest trochę dziwna: świadczy o tym, że jednak bardzo niedojrzały (nawet jak na swój wiek) i w znacznej mierze jest jeszcze dzieckiem, które zafascynowane jest tym, co nierzeczywiste, będzie się tym zachwycać nawet, gdy przyniesie śmierć. Coś jak dzieciak, który widzi film wojenny i chciałby sam sięgnąć po broń. Jakoś nie pasuje mi to do wizerunku dwunastolatka z tamtych czasów (ostatecznie Owen i ja jesteśmy niemal rówieśnikami) i nawet nie umiem tego do końca wytłumaczyć zauroczeniem Abby. Ja w każdym razie na jego miejscu uciekałbym gdzie pieprz rośnie - przynajmniej na początku. Może potem by mi przeszło... Ojciec dziewczyny w sytuacji zagrożenia również zachowuje się kompletnie irracjonalnie – jak, za przeproszeniem, nastoletni gówniarz, który będzie do ostatniej chwili bronił lafiryndy, która z wyrachowaniem doprowadziła go do grobu. Zupełnie jakby nie miał tych kilkudziesięciu lat, tylko nadal kilkanaście... Zachowanie policjanta prowadzącego śledztwo w sprawie morderstw też jest dziwaczne: najpierw nie odwiedza domu podejrzanego, a potem idzie do niego sam, bez wsparcia, mimo że wewnątrz może kryć się psychopata spuszczający krew z ofiar.

Film więc jako horror sprawdza się doskonale. Jako film obyczajowy - również. Jako dramat - moim zdaniem cienko. Niemniej, film warto obejrzeć, chociażby po to, żeby poczuć klimat dawnych filmów.Właśnie - rozbawiła mnie do łez opinia pewnego smutnego pana, który uznał „Let Me In” za film zbyt mało amerykański, bo nie ma krwi. Nie, mój drogi, horrory amerykańskie to nie tylko flaki. Tak się kiedyś (i coraz częściej i dzisiaj) kręci horrory w Ameryce, ale dzisiaj docenia to coraz mniej ludzi. Szkoda.

Ja oceniam go na 8/10.

PS. Szwedzki oryginał też oglądałem. Z jednej strony przykre, że Amerykanie sami nie wpadli na pomysł, ale dobrze, że go poprawili. Szwedzka wersja wygląda przy angloamerykańskiej jak prototyp, w którym trzeba było wprowadzić mnóstwo poprawek, żeby produkt finalny działał.

6 komentarzy:

  1. szwedzki pierwowzor zdecydowanie lepszy :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Z tego co wiem, obie wersje mają swoich zwolenników i przeciwników - z grubsza po równo. Ja przy szwedzkiej wersji miałem wrażenie, że oglądam bryłę gliny, a przy angloamerykańskiej - że oglądam rzeźbę :) Podobnie jak przy opisywanym wcześniej "Szpitalu Królestwo".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. E tam, dla mnie pierwowzór ma zdecydowanie lepszy klimat ;) wersja amerykanska nico odpicowana wizualnie, ale to i tak jeden z najlepszych rimejków jakie oglądałem :D Szwedzka wersja na 9, USA na 7 :P bo zerznac to każdy umie, tylko trzeba też umieć ;)

      Usuń
  3. No właśnie moim zdaniem umieli. Bo w oryginale... jakoś dla mnie nie było tego klimatu. Ale ja w ogóle nie czuję skandynawskiego kina i przyznam się bez bicia, że nie umiem go docenić, może to dlatego.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie tez zdecydowanie bardziej podobał sie szwedzki pierwowzór...może dlatego że kino amerykanskie już mnie nie przekonuje i nie urzeka tak jak kiedyś...

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że właśnie z tego wynikają różnice ocen obu filmów. Jak ktoś lubi kino skandynawskie, to oryginał go urzecze. Ja nie przepadam i skutkiem tego jest wyższa ocena wersji amerykańskiej.

      Usuń