Bloody Sunday
Irlandia, Wielka Brytania 2002Scenariusz i reżyseria: Paul Greengrass
Terroryzm to rzecz, której nie rozumiem. Nie mogę pojąć, dlaczego niektórzy uważają, że podkładanie bomb, niszczenie budynków, zabijanie przypadkowych osób może w czymkolwiek pomóc. Jednakowo potępiam islamskich fundamentalistów, jak i organizacje takie jak ETA (szczególnie członkom tej ostatniej coś się przewraca w głowie, ale to osobny temat). Jest w historii tylko jeden, jedyny wyjątek, który może nie akceptuję, ale jestem w stanie zrozumieć motywy: tym wyjątkiem jest Irlandzka Armia Republikańska. Tak się bowiem składa, że znam osobę, która żyła w Irlandii Północnej i której rodzina mocno ucierpiała na skutek polityki prowadzonej przez władze Wielkiej Brytanii. Od niej wiem trochę więcej o tym, co się w Irlandii swego czasu wyprawiało. I skąd tak silna w niej niechęć do Anglików i wojska. Osoba ta namówiła mnie do obejrzenia filmu "Krwawa Niedzielę" Paula Greengrassa, ukazującego wydarzenia z 30 stycznia 1972 roku - dnia, który zna tam ponoć każde dziecko od kołyski.
"Krwawa niedziela" ukazuje przygotowania do pokojowego marszu protestacyjnego oraz przebieg samego marszu i tragedii, która wtedy zaszła. Rzecz nie miałaby miejsca, gdyby nie idiotyczny przepis, który pozwalał na internowanie Irlandczyków podejrzanych o terroryzm, a na dodatek zabraniał zgromadzeń publicznych. Jakby dla zaognienia nastrojów, policja została wyposażona w broń, a władze Irlandii Północnej zabiegały o zwiększenie liczby wojska w kraju. Irlandczycy nie pozostali dłużni, IRA zaczęła rozwijać skrzydła... Żyli tam jednak ludzie, którzy zachowali zdrowy rozsądek i chcieli załatwić sprawę droga pokojową. Należał do nich Ivan Cooper, co ciekawe - polityk protestancki, który jednak popierał dążenia katolików do zmiany obowiązujących przepisów jako dyskryminujących ich. Ustalono trasę marszu, przygotowano transparenty (uważając, by nie było żadnych obraźliwych czy nawołujących do agresji), ostatecznie marsz wyruszył zgodnie z planem.
Początkowo wszystko szło dobrze: mimo że zebrało się ponad 8000 ludzi, organizatorzy nad wszystkim panowali; zwłaszcza, że Cooper, jako wytrawny polityk, wymyślił prosty sposób na skierowanie uwagi tłumu w odpowiednią stronę: po prostu na czele pochodu jechała niebieska ciężarówka z megafonem, za którą szli ludzie. W pewnym momencie uczestnicy marszu zmienili nieco trasę, by obejść barykadę ustawioną przez wojsko. Na samej barykadzie pojawili się - nie wiadomo, po co i wbrew rozkazom - uzbrojeni żołnierze. Widok ten wzbudził agresję wśród niektórych młodszych i bardziej zaciętych uczestników marszu. Posypały się najpierw wyzwiska, potem kamienie. Dowodzący Brytyjczykami uznał, że czas wprowadzić do akcji większe siły - na ulice wjechały transportery opancerzone wiozące żołnierzy. Najpierw użyto armatek wodnych, potem kul gumowych... aż nagle wśród maszerujących rozległ się okrzyk, że strzelają ostrą amunicją. Ludzie wpadli w panikę, zaczęli uciekać, a żołnierze nadal strzelali. Ostatecznie zginęło 13 osób, głównie młodych. Dalsze 16 zostało rannych. Tych ostatnich odwieziono do szpitala, a Cooper i inni organizatorzy odczytali przed kamerami oświadczenie potępiające decyzję władz i sprawców masakry. Film kończy się smutnym podsumowaniem - bilansem ofiar oraz krótką informacją o tym, że strzelający nigdy nie zostali ukarani, co więcej - królowa osobiście odznaczyła dowodzących akcją.
"Krwawa niedziela" nie szuka odpowiedzi na pytanie, kto zawinił; dlaczego wszystko potoczyło się zupełnie nie tak, jak planowano. Opierając się na zeznaniach świadków wydarzeń, twórca starał się jednak zachować neutralność. Na ekranie widzimy postawy znamionujące zdrowy rozsądek po obu stronach. Cooper do samego końca zastanawia się, czy nie zmienić trasy marszu lub nawet go odwołać. Pewien młody człowiek, zachęcany do wstąpienia do IRA, wzdraga się przed tym - nie dość, że jest notowany, to poznał nową miłość i nie chce stracić tego, co ma. Po stronie brytyjskiej jest policjant, który stara się bezskutecznie tłumaczyć żołnierzom, jak wygląda sytuacja i że wszelkie działania siłowe jedynie pogorszą sprawę i nie są w ogóle konieczne. Jest też pewien oficer, który stara się zapanować nad podwładnymi, lecz powstała sytuacja i chaos niweczą jego zamierzenia.
Greengrass stara się zasugerować, że masakra była nieszczęśliwym wypadkiem. Początkowo nikt tego nie chciał - Irlandczycy chcieli jedynie przejść, wojsko - utrzymać porządek i w miarę możliwości nie wtrącać się. Niestety, obie strony przegrały wojnę nerwów. Sam widok wojska rozjusza młodych uczestników marszu, którzy sami pokazują, że mają broń. Z kolei widok broni w rękach Irlandczyków sprawia, że żołnierzom puściły nerwy. Teraz wystarczy iskra, a tą okazuje się drobiazg - może trzask butelki, może uderzenie kamienia. W każdym razie ktoś usłyszał dźwięk, który wziął za wystrzał, co dla żołnierzy było sygnałem do otwarcia ognia.
Co ważne, twórca nie ukazał żołnierzy brytyjskich jako bezmyślnych rzeźników. Czują się oni obco wśród ludzi skrajnie im nieprzyjaznych, są przerażeni hałasem i widokiem tłumu... Nie ma się czemu dziwić, ci ludzie nie byli szkoleni do utrzymania kontroli nad tłumem. W tej sytuacji dochodzi do tragedii: nawet kij z daleka wygląda jak broń, ktoś, kto trzyma w rękach butelkę z wodą, wydaje się być zamachowcem. I to wystarcza do otwarcia ognia. Tak naprawdę w złym świetle ukazano jedynie dowództwo wojska. Ci ludzie nie myślą racjonalnie, grupę nieuzbrojonych cywili traktują jak oddział wrogich sił, nie słuchają rad ludzi, którzy żyją w tym mieście od lat, wiedzą, co się dzieje i jak należy postąpić, by nie doszło do zamieszek. W świetle tego, że dowodzący dostał odznaczenie, a śledztwo wykazało wyłączną winę organizatorów marszu, można się wręcz zastanawiać, czy to nie było ukartowane przez władze dla zastraszenia ludzi.
Skutki "Krwawej niedzieli" były wstrząsające - nie tylko dlatego, że zginęli ludzie. Wydarzenia te sprawiły, że Irlandia Północna spłynęła krwią. Film kończy się wymowną sceną wydawania broni nowo przybyłym bojownikom Irlandzkiej Armii Republikańskiej oraz słowami Coopera, który zwrócił się wprost do władz brytyjskich: ostrzegał on, że ten dzień to przede wszystkim zwycięstwo IRA, gdyż dostała ona dowód na to, że pokojowe porozumienie jest niemożliwe. Na następne lata Irlandia Północna zamieniła się niemal w strefę wojny.
"Krwawa Niedziela" została nakręcona za stosunkowo niewielkie pieniądze, jako produkcja telewizyjna. Zrealizowano ją w lubianej przeze mnie formie paradokumentu. Dzięki temu widz może lepiej wczuć się w atmosferę tamtych wydarzeń, niemal poczuć się ich uczestnikiem. Atmosfera filmu naprawdę mocno się udziela - najpierw czujemy optymizm i nadzieję, potem radość i ekstazę z udanego przedsięwzięcia, potem zaczynamy się niepokoić, wreszcie władzę nad nami przejmuje strach. Film nakręcony jest w taki sposób, że wszystkie wydarzenia obserwujemy z punktu widzenia trzech osób: Coopera, jednego z zabitych później członków marszu oraz wspomnianego wcześniej zachowującego resztki rozsądku oficera. Inni bohaterowie są nam znani dzięki interakcjom z tymi czołowymi postaciami. Dzięki temu widz nie jest wszechwiedzący, lecz sam może zastanawiać się, co się właściwie stało i czy do tragedii naprawdę musiało dojść. O tym, że nie przesadzam, świadczą liczne nagrody, które ten film zdobył. Moim zdaniem w pełni na nie zasłużył.
"Krwawa niedziela" to jeden z najbardziej wstrząsających znanych mi filmów spośród tych, które są oparte na faktach. Nigdy w Irlandii nie byłem, ale przyznam, że pewnie na równi z jego mieszkańcami opłakiwałem ostatnią rocznicę tragedii. I chociaż nie akceptuję tego, to chyba rozumiem ludzi, którzy nagle uznają, że nie mają niczego do stracenia i nie widzą przeszkód, by podjąć krwawą walkę ocierającą się o terroryzm. W końcu oni tylko odpłacają pięknym za nadobne, a poza tym - do stracenia mają niewiele, za to mogą wygrać wolność. W naszej historii również takich przypadków nie brakuje. Może to właśnie dlatego Irlandia jest nam tak bliska?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz