Exodus: Gods and Kings
USA 2014Scenariusz: Adam Cooper, Bill Collage, Steven Zaillian, Jeffrey Caine
Reżyseria: Ridley Scott
Sprawy wiary i religii to tematy, o których trudno pisać, by kogoś nie urazić. Kiedy chce się wspomnieć o filmie poświęconemu takiej tematyce, jest o tyle łatwiej, że nie odnoszę się w tym wypadku do religii, ale do jej wyobrażenia, jakie ujrzałem na ekranie. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że czytelnicy to zrozumieją i nie uznają, że obrażam ich uczucia religijne. A w przypadku filmu takiego jak "Exodus: bogowie i królowie" inaczej się niestety nie da.
W odróżnieniu od innych domorosłych krytyków i recenzentów nie mam bowiem zamiaru odnosić się do tego, że Egipcjan czy Hebrajczyków grają biali. A niech sobie grają - ostatecznie w czasach świetności naszej kinematografii żołnierze radzieccy w filmach zawsze byli Europejczykami, chociaż wielu z nich miało arabskie lub ewidentnie dalekowschodnie rysy. Jeśli tylko wczuwają się w role, to jestem w stanie przymknąć na to oko. Dla mnie bardziej liczy się film jako całość, jego wymowa i przesłanie.
"Exodus" opowiada fragment historii życia Mojżesza - od momentu, kiedy dowiedział się, że nie jest, jak sądził, rodowitym Egipcjaninem aż do wykucia tablic na górze Synaj. Najpierw poznajemy Mojżesza jako poważanego dowódcę wojskowego i wielkiego przyjaciela Ramzesa - syna i następcy obecnego faraona. Ramzes, nieco zazdrosny o to, że Mojżesz cieszy się większym uznaniem poddanych i wojska, wysyła go do odległego miasta w celu nadzorowania hebrajskich niewolników. Tam Mojżesz daje się poznać jako nadzorca surowy, ale sprawiedliwy. Od jednego z niewolników dowiaduje się, że sam jest Izraelitą, którego matka porzuciła w koszu, by ustrzec go przed niechybną śmiercią z rąk żołnierzy. Nie daje temu wiary, uważa wręcz za obrazę, ale kiedy Ramzes, usłyszawszy plotkę, grozi niewinnej osobie, przyznaje, że może być to prawda. Tym samym skazuje się na wygnanie. Na odległej ziemi rozpoczyna nowe życie i zakłada rodzinę. Pewnego dnia, podczas gwałtownej burzy, Mojżesz ma wypadek, traci przytomność, po czym ma wizję, w której Bóg zwraca się do niego i nakazuje wyprowadzić jego naród z Egiptu. Mojżesz wraca więc do swojej pierwszej "ojczyzny", gdzie czyni starania o to, by wyzwolić Izraelitów i pozwolić im odejść.
Dalsze opisywanie fabuły nie ma sensu - każdy, nawet wojujący ateista, zna historię o plagach egipskich, wyjściu Izraelitów, przejściu przez Morze Czerwone. Ciekawe jednak jest rozwinięcie tych wątków w filmie. Jest to swoisty mariaż teorii dosłownego rozumienia Biblii oraz podejścia racjonalnego. Żadna bowiem ze scen nie sugeruje w żaden sposób, by racja była wyłącznie po stronie wierzących w boską moc bądź po stronie sceptyków szukających rozwiązań wśród znanych zjawisk. Owszem, ukazany jest krzak gorejący, widzimy też Mojżesza rozmawiającego z chłopcem będącym antropomorficzną personifikacją Jehowy. Jednakowoż widzimy też, że nikt poza nim nie zdaje sobie sprawy z obecności jeszcze kogoś.
Podobnie nie wywołują wrażenia boskości żadne z cudów. Rozstąpienie się wód Morza Czerwonego? Silny odpływ. Plagi, które uderzyły na Egipt, są niczym innym tylko nasileniem się naturalnych zjawisk. Ważną jest tutaj postać doradcy faraona, który stara się tłumaczyć władcy oraz dworzanom, co się naprawdę dzieje w kraju. Jednak w środowisku ludzi przesądnych i niekształconych, w konfrontacji z wpływową wieszczką, głos rozsądku ginie. Strach przed kolejnymi plagami, kolejne tragedie i cierpienia sprawiają, że ostatecznie nawet faraon zaczyna wierzyć w złowrogą moc obcego boga. Ciekawostką jest, że nawet Izraelici zachowują sceptycyzm i zdrowa dawkę racjonalizmu. Bez wahania dają się porwać charyzmie Mojżesza, lecz względem wieści dotyczących Boga są nieco ostrożni. W przeciwieństwie do Egipcjan, którym niewiele trzeba do uwierzenia w obce dla siebie bóstwo.
Wspomniałem o cierpieniach i tragediach. I słusznie, gdyż głównym wątkiem filmu jest konfrontacja dwóch potężnych władców. Pierwszym z nich jest oczywiście tytułowy "król", Ramzes. Jego działania jako faraona mogą przerażać - władza absolutna zepsuła go. Upaja się nią jak winem, zmuszając poddanych do stawiania kolejnych, coraz większych i bardziej niepotrzebnych budowli mających ukazać jego wielkość. Jest surowy i nie wybacza błędów czy najdrobniejszych przejawów nieposłuszeństwa. Jeśli nawet wykazuje przez chwilę cieplejsze uczucia, to tylko po to, by za chwilę zaślepiła go złość i chęć dania upustu swoim sadystycznym żądzom. Izraelici, jako lud obcy, dumny i niezależny, wyznający dziwną, nieznaną mu religię, są oczywistym wrogiem. Pod panowaniem Ramzesa ich życie zamienia się więc w piekło.
Izraelici marzą więc o wolności, jednak niekoniecznie o narzuceniu sobie nowego, nie mniej okrutnego reżimu. Tymczasem okazuje się, że alternatywa jest nie lepsza. Nie, nie przesadzam. Bóg Izraelitów przedstawiony jest jako sadystyczne, upojone władzą bóstwo, domagające się uznania za samo swoje istnienie. Bez znaczenia jest fakt, że jego lud cierpiał męki kilkuset lat niewoli. Bez znaczenia jest to, że plagi, które zsyła, dotykają jednakowo jego wrogów, jak i oddanych mu wiernych. Ostatecznie można się zastanawiać, czy obiecana wolność jest na pewno lepsza niż baty Egipcjan. Wiele mówiąca jest tutaj pewna scena, gdzie obie potęgi - ludzką i boską, faraona i Jehowę - widzimy jednakowo przegranych i zawiedzionych. Okazuje się bowiem, że kult oparty na strachu nie ma szans przetrwać.
"Exodus" porusza więc parę kwestii niewygodnych dla wielu wierzących: czemu Bóg dopuszcza cierpienia? Czemu jednakowo karze swoich przeciwników, jak i wyznawców? I przede wszystkim - jak można uznać Boga za nieskończenie dobrego w świetle tego wszystkiego, co dzieje się na świecie? Można wręcz posunąć się do stwierdzenia, że najgorszą rzeczą, jaką Bóg zrobił, jest nie to, że nie odpowiada na modlitwy; nie to, że dopuszcza cierpienia lecz to, że o ludziach po prostu zapomniał. Po co w takim razie modlić się do takiego boga? O to pytają wszyscy, z Mojżeszem na czele. Odpowiedzi oczywiście nie dostają.
Mimo tego "Exodus" trudno jest uznać za film całkiem udany. Przede wszystkim dlatego, że film dłuży się niemiłosiernie. Ja rozumiem, że to nie jest film akcji. Jednak rok temu mieliśmy do czynienia z pięknym filmem Darrena Aronofsky'ego "Noe", gdzie każda scena i każdy kadr były przykładem geniuszu techniki kręcenia i montażu. Nie ma tam niczego niepotrzebnego czy nużącego. Tymczasem w "Exodusie" niektóre sceny, a nawet wątki (jak poznanie przez Mojżesza jego żony) są niepotrzebnie rozciągnięte i nic lub niewiele wnoszące do filmu. Nawet nie można ich uznać za środek artystyczny, gdyż nie są najwyższych lotów, nie pojawiają się w nich żadne ważne przemyślenia. W zasadzie cała pierwsza połowa filmu, kiedy widzimy życie Mojżesza w czasach, gdy uważał się za jednego z Egipcjan oraz jego późniejsze losy aż do powrotu do Egiptu są zdecydowanie nadmiernie rozciągnięte i sprawiają wrażenie dodanych na siłę. Wszelkie kwestie, o których pisałem wcześniej, pojawiają się dopiero później, kiedy - jak myślę - wielu widzów straciło już zainteresowanie filmem.
"Exodus" nie jest filmem wielkim. Owszem, daje do myślenia. Każe przemyśleć sobie parę rzeczy. Uczy, że ślepa wiara nie ma sensu i że rządzić należy rozumnie i z szacunkiem dla swoich poddanych. Jednak wszystkie te pytania można było zmieścić w filmie nieco krótszym i bardziej treściwym. Wizualnie jest ładny. Ale w wypadku filmu o takiej tematyce to stanowczo za mało.
PS1. Słowo "bóg" celowo jest czasami pisane małą literą - raz, że nie zawsze mam na myśli jednego Boga, a dwa, czasami piszę jakby z punktu widzenia adwersarzy Mojżesza, dla których jego bóg był tylko jednym z wielu podobnych mu istot.
PS2. Zdaję sobie sprawę, że niektórych mogło oburzyć użycie przeze mnie imienia Bożego w formie Jehowa, a nie Jahwe. Jednak 1) taka forma jest najbardziej rozpowszechniona w piśmiennictwie łacińskim, więc się jej trzymam, 2) nikt nie udowodnił, że jest nieprawidłowa, 3) pojawia się w filmie "Ostatnia krucjata", a z archeologiem tej klasy, co Indiana Jones, nie będę się kłócił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz