Minoes
Holandia 2001Scenariusz: Vincent Bal, Tamara Bos, Burny Bos
Reżyseria: Vincent Bal
Ogólnie rzecz biorąc, kocham zwierzęta, może z wyjątkiem psów, bo jeden mnie pogryzł, jak byłem mały i mam traumę. Ze wszystkich istot najbardziej uwielbiam koty. Właściwie źle napisałem: ja je ubóstwiam; uważam za najdoskonalsze dzieło Boga, szczytowe osiągnięcie ewolucji i cudowne dziecko Matki Natury. W swoim szaleństwie nie jestem odosobniony.
Ludzie, którzy sami kotów nie posiadają, na widok takich, jak ja, pukają się w głowę i pytają, co my w ogóle w tych zwierzakach widzimy: zwykle nie są zbyt kontaktowe, nie dają się tresować, mają różne wredne nawyki dające często w kość. Ale właśnie o to chodzi: koty od zawsze nas trochę niepokoiły, bo stanowiły odbicie nas samych: są nieufne wobec obcych, trzeba sporych nakładów sił i cierpliwości, żeby zaskarbić sobie kocią sympatię, potrafią być obrażalskie, domagają się kontaktu, ale na ich własnych warunkach, nie dając sobie narzucić woli człowieka.
Aż dziw, że o kotach jak dotąd powstało tak niewiele filmów. Najlepszy, jaki widziałem, spotkałem przypadkowo, na skutek fascynacji czymś niewiele z kotami mającym wspólnego, a mianowicie serialem "Gra o Tron". Osobniki płci męskiej na różnych forach zachwycają się urodą jego bohaterek. W odróżnieniu od większości rozpływającej się w zachwytach nad Daenerys, mnie zauroczyła Carice van Houten wcielająca się w postać czarodziejki Melisandre. Tak mi się spodobała, że postanowiłem obejrzeć inne produkcje z jej udziałem. I tak trafiłem na holenderski film familijny nakręcony na podstawie książki dla dzieci "Minoes".
Tytułowa panna Minoes to kotka. To znaczy, jest nią tylko przez pierwsze kilkanaście sekund filmu. Spaceruje sobie drogą, którą jedzie ciężarówka przewożąca beczki z nieznaną substancją. Jedna z beczek spada, a ponieważ jej zawartość ładnie pachnie, kotka podchodzi do niej, zaczyna pić... i po chwili zamienia się w jak najbardziej ludzką kobietę. Szukając schronienia, trafia do mieszkania Tibbe'a, początkującego dziennikarza cierpiącego na kłopotliwą w tym zawodzie przypadłość - jest nieśmiały. Dostał od szefowej ostatnią szansę - ma napisać dobry tekst, albo wylatuje. Wracając z pracy, widzi pannę Minoes siedzącą na drzewie, dokąd uciekła przed wielkim psem. Taki sobie koci odruch... Początkowo chce się pozbyć kobiety, ale ta proponuje mu układ: w zamian za jedzenie i dach nad głową, będzie mu przynosić wieści do artykułów. Zachowała bowiem pewien dar - rozumie koty i sama mówi ich językiem. A koty wchodzą wszędzie i widzą różne rzeczy, dla ludzi niedostępne. Jedną z wieści, pozornie mało ważnych, jest to, że pewna kocica powiła młode. Mieszkają one w przyczepie znajdującej się na terenie, na które łakomym okiem patrzy pan Ellemeet - miejscowy filantrop i właściciel fabryki dezodorantów. Tylko koty wiedzą, czego Ellemeet używa do ich produkcji. Prawda musi wyjść na jaw, ale zwierzęta nie są przecież świadkami. Tibbe włącza się więc do walki o dobro całego miasteczka - jego ludzkich i kocich mieszkańców.
Tak jak napisałem - film powstał na podstawie powieści dla dzieci. Pod względem treści jest więc - można powiedzieć - nieco infantylny. Jednak nie przeszkadza to w jak najbardziej pozytywnym odbiorze tej produkcji, a zwłaszcza jej "kociego" wątku. Sam film powstał w kraju, którego problemy i obyczaje są nieco inne od naszych. Dlatego polskiego widza może nieco dziwić fakt, że po ulicach i dachach miasteczka chodzą zadbane i jak najbardziej rasowe koty. Cóż, co kraj, to obyczaj. W Holandii jest czymś normalnym wypuszczanie kotów samopas. Wbrew pozorom, nie jest to dla nich niebezpieczne: tamtejsza mentalność zabrania dokuczania zwierzętom. Wątek szkodliwych odpadów również nie jest przypadkowy. W Holandii - kraju, którego połowa powierzchni jest wydarta morzu i który ceni sobie każdą piędź zdobytej z mozołem ziemi - niechętnie traktuje się wszystko, co zatruwa glebę i wodę. Na tyle niechętnie, żeby stosowanie takich substancji zagrażało pozycji tak potężnego człowieka, jak antagonista filmu. Warto też zwrócić uwagę na reakcję miejscowej społeczności na fakt uderzenia dziecka - szkoda, że takich reakcji nie spotyka się u nas...
Jednak to nie wątek prośrodowiskowy sprawia, że "Panna Minoes" znalazła się na mojej stronce, ale jego zwierzęcy bohaterowie - oraz tytułowa postać. Tutaj muszę napisać o geniuszu aktorskim Carice van Houten. Kogoś, kto zna ją tylko ze wspomnianej "Gry o Tron", zdziwić może jej rola i zachowanie. Jako panna Minoes zachowuje się... po prostu jak kot. Jak wiadomo, zwierzęta nie mają tak bogatej mimiki, jak ludzie. Aktorka przez cały film również zachowuje praktycznie jedną minę - poważną i neutralną. Uczucia i emocje wyraża raczej zachowaniem, postawą i tonem głosu. Rzadko widzimy na jej twarzy uśmiech, przy czym bohaterka sprawia wrażenie, jakby kontrola nad mimiką przychodziła jej z trudem, gdyż musi jej się dopiero nauczyć.
Poza tym, Carice van Houten przez calutki film przejawia cały szereg kocich zachowań i nawyków. Napotykając obcego człowieka lub agresywnego psa, nastawia "pazury" do drapania. Rozmawiając z Tibbem, podchodzi do niego i na przywitanie próbuje się o niego ocierać. Śpi zwinięta w kłębek. Kiedy do mieszkania wchodzi ktoś obcy, chowa się pod stołem. Uwielbia ryby, widząc je lub czując ich zapach, otwiera nieco szerzej oczy, oblizuje się dyskretnie i nonszalacko, starając się nie zwracać uwagi, próbuje dorwać się do jedzenia. Hipnotyzuje ją błyszczący breloczek. Kiedy ktoś ją przyłapie na zrobieniu czegoś zakazanego, udaje, ze nic się nie stało i oblizuje sobie palce. Staje w drzwiach, jakby nie mogła się zdecydować, czy wyjść, czy zostać. Nawet kiedy wyciąga coś z jakiegoś pudełka czy koszyka, nie używa kciuków, tylko "zanurza" rękę i próbuje objąć palcami przedmiot zainteresowania. Ciekawostką jest, że parskania, miauczenie i wycie na dachu "ludzkiej" panny Minoes nie są nagraniem kocich dźwięków - wszystkie te odgłosy wydawała sama aktorka.
Świetnie została też ukazana kocia społeczność. Widać, że autorka książki znała się na kotach i umiała stworzyć taką ich społeczność, by oddać znane ludziom cechy tych zwierząt. Koty nie tworzą zorganizowanej drużyny, lecz grupę indywidualistów, którzy działają bez porozumienia, ale we wspólnej sprawie. Mają swoją godność i dumę, która jest dla nich ważniejsza, niż cokolwiek innego. Ludzie, którzy kotów nie mają lub ich nie lubią (!), twierdząc, że są fałszywe (!!!), nie wiedzą o jednej rzeczy: nie ma wierniejszego zwierzęcia, niż kot, który czuje się kochany i bezpieczny w ludzkim towarzystwie. Oddano to również w filmie, nie tylko w osobie panny Minoes, ale tez innych kotów, które w potrzebie śmiało narażają własne życie dla wspólnego dobra.
Ludzcy bohaterowie schodzą na dalszy plan, ale parę słów napisać o nich trzeba. Tibbe przechodzi swoista metamorfozę ze zwykłego miłośnika zwierząt to wojownika o ich prawa, a jego stosunek do Minoes zmienia się od wymiany czysto handlowej do zauroczenia. Najciekawszą "ludzką" postacią filmu - Bibi, nastoletniej córki właścicieli domu. Dziewczynka jest jedyną osobą, która od samego początku wierzy pannie Minoes i się z nią zaprzyjaźnia. Bibi obserwuje nową sąsiadkę, dzięki czemu szybko akceptuje jej kocie pochodzenie i nawyki. Okazuje się przy tym znacznie lepszym dziennikarzem od Tibbe'a, który jest świetnym redaktorem, ale dziennikarstwa musi się dopiero uczyć. Nieco zbyt mało miejsca poświęcono panu Ellemeet. Główny antagonista filmu pojawia się zaledwie w kilku scenach, w dodatku jego zachowanie jest momentami nieprzemyślane: człowiek, który robi wszystko, by zaskarbić sobie mieszkańców miasta, sprzeciwia się budowie schroniska dla kotów? Coś tu nie gra... Ale przyznać muszę, że nawet w tych kilku scenach świetnie wypadł: oficjalnie jest miły, sympatyczny i uczynny, a prawdziwej natury nie ukazuje nawet żonie - typowy "familijny" zły człowiek.
Podsumowując, "Panna Minoes" jest głównie pokazem umiejętności aktorskich Carice van Houten i to z jej powodu ten film zasługuje na polecenie. Wiem, że aktorka za rolę w nim zdobyła kilka liczących się nagród, a to o czymś świadczy. Idealna pozycja na sobotni weekend z dziećmi. Albo nawet w gronie czysto dorosłym - po prostu dla odprężenia i pozachwycania się dziesiątkami przepięknych kocich pyszczków. Jeśli można mówić o wadach, to znalazłem tylko jedną - straszliwie ciężko znaleźć ten film, zwłaszcza w wersji z oryginalnymi dialogami, bez koszmarnego polskiego lub angielskiego dubbingu.
Kocham koty! To wspaniałe, że jest taki film, w którym W KOŃCU koty nie są złem! Cała ta amerykańska psia propaganda tworzy kreskówki i filmy, w których psy- te śmierdzące, rozwrzeszczane kreatury są niby to najlepszymi przyjaciółmi człowieka, a koty (wspaniałe, czyste, mądre i spokojne zwierzęta) zawsze są złe i okrutne... W tym filmie jest inaczej, to cudowne! Koty i kociarze - łączmy się i zerwijmy raz na zawsze z wizerunkiem kota jako czarnego charakteru!
OdpowiedzUsuńPięknie napisany post, cudowny był ten film. Pamiętam, jak obejrzałam go bo zaintrygował mnie tytuł - kocham, ubóstwiam koty, no i w dodatku agentka! Nie zawiodłam się ani sekundą tego arcydzieła. Wszędzie urocze kocie pyszczku, ukazane w całej ich kociej piękności, zachowania kotów, no i Carice, która zagrała po prostu fenomenalnie! Dziękuję Ci za napisanie tego postu. To wspaniałe, że są na tym świecie ludzie tak mocno kochający koty jak ja.
OdpowiedzUsuń