Les Miserables - Nędznicy
Wielka Brytania 2012scenariusz: William Nicholson
reżyseria: Tom Hooper
Długo zabierałem się za recenzję tego filmu. Raz, że "Nędznicy" to film trudny i stworzyć o nim recenzję, to jak napisać streszczenie "wiedźmina" na kartce formatu A5. Dwa, że blog miał być niby fantastyczny. Ale cóż, napisałem, że Dziobak lubi filmy różne, a do kina pójdzie na każde dzieło, które po prostu trzeba obejrzeć na dużym ekranie, by w pełni je docenić. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: "fantastyczny" to także synonim "wspaniałego", a "Nędznicy" na pewno tacy są.
Nie będę opisywał fabuły, bo o "Nędznikach" coś słyszał chyba każdy, poza tym - jak wspomniałem - to grzech pisać streszczenie arcydzieła. Ponadto, film nie jest (z konieczności) wierną ekranizacją dzieła Victora Hugo, a jedynie jego adaptacją na potrzeby musicalu/opery. Film należy tak właśnie traktować - jak próbę sfilmowania opery i to dla muzyki oraz zdjęć się go ogląda. A pod tym względem film raczej nie zawodzi.
Rozmach filmu i staranność wykonania zapowiadają już pierwsze obrazy. Film zaczyna się od - nie waham się przez użyciem tego słowa - monumentalnej sceny przeciągania statku do doku przez setki więźniów. Scenie tej - doskonale nakręconej - towarzyszy pieśń smutna, ale potężna i groźna, w mojej opinii najpiękniejsza w filmie. Scena ta wywiera ogromne wrażenie, ale czyni też rzecz niebezpieczną - rozpala nadzieję, że dalej będzie tylko lepiej. W rzeczywistości w filmie zdarzały się potknięcia - ale o tym za chwilę. Najpierw skupmy się na tym, co dobre.
Gdybym nie wiedział, że film został nakręcony przez Brytyjczyków, natychmiast bym się tego domyślił po staranności w odwzorowaniu strojów i scenerii. Moja skromna wiedza historyczna jest wystarczająca, by zachwycać się dokładnością w odwzorowaniu strojów żołnierzy. Wystarczy jeden rzut oka, by określić, do którego stanu należy pokazana na ekranie postać lub jaka jest jej majętność. Widać to doskonale choćby na przykładzie Jeana Valjeana, którego przemiana widoczna jest nie tylko po stanie stroju i jego czystości, ale też po twarzy, która nagle staje się bardziej zadbana, oraz po małżeństwie Thénardierów, przechodzących dokładnie odwrotną przemianę. Ubogie dzielnice miast dziewiętnastowiecznej Francji są brudne, sami ludzie sprawiają wrażenie sponiewieranych - i to nie tylko za sprawą znoszonych, dziurawych strojów, ale też niedomytych, zabiedzonych twarzy i zniszczonych ciężką pracą rąk. Rzadko niestety spotyka się w filmach realne oddanie warunków, w jakich żyli ludzie w dawnych czasach, ale mieszkańcom Wysp zwykle się to udaje - tak jest i tym razem.
Jako że film jest w zasadzie kinową wersją opery, muszę też poświęcić parę słów muzyce. Tutaj bywa różnie. W zasadzie każda kwestia w filmie jest śpiewana, ale efekt jest różny. Nie będę obiektywny wobec Russela Crowe, który jest moim ulubionym aktorem, a który śpiewa moim zdaniem najlepiej ze wszystkich postaci w filmie. Doskonale sprawia się też Helena Bonham-Carter i Sasha Baron-Cohen (czyli małżeństwo Thenardierów). Tych troje może nie ma głosów doskonałych, niemniej mają i poczucie rytmu, i melodii, a tam, gdzie ich warunki głosowe nie pozwalały w pełni trzymać się linii melodycznej, zaczynają recytować i wychodzi to całkiem zgrabnie, prawie nie widać, że w danej chwili nie potrafili po prostu zaśpiewać. Przy okazji tworzy się efekt naturalnej wypowiedzi - brzmi ona nie tyle jak śpiewana, co mówiona (tyle że rytmicznie), co np. w karczmie brzmi lepiej, niż piękne, ale nienaturalne śpiewy. W innych przypadkach nie jest tak różowo - np. Hugh Jackman (Jean Valjean), którego grze niczego nie mogę zarzucić, wolałby jednak chyba mówić, niż śpiewać. Niemniej, wszystkie utwory są wykonywane na tyle dobrze, że osoba nieposiadająca słuchu muzycznego niczego nie zauważy, a posiadająca słuch, ale nie genialny - będzie zadowolona.
Film ma niestety również słabe strony. Przede wszystkim jest bardzo nierówny. Pierwsza połowa filmu wypełniona jest utworami pięknymi, a przy tym łatwo zapadającymi w pamięć, oraz w miarę równomiernie rozwijającą się akcją. W drugiej połowie, podczas oczekiwania na wybuch rewolucji, film zaczyna wlec się niemiłosiernie, utwory stają się nie tylko nudne, ale też niezbyt chyba starannie opracowane. Na szczęście potem jest znów lepiej, a ostatecznie widz zapamiętuje nie nużący środek, ale wzruszające zakończenie. Druga rzecz, to jedno drobne niedopatrzenie, które jednak zauważy tylko marynista z zamiłowania: w pierwszych scenach widzimy potężne żaglowce, na kadłubach których namalowane są żółte pasy, tzw. "krata Nelsona". Jednak rzecz dzieje się we Francji, w 1815 roku, a wtedy takie malowanie stosowali tylko Anglicy. Inne kraje przejęły je później.
Ostatecznie więc film pozostawia pozytywne wrażenie. Sfilmowanie opery czy musicalu zawsze niesie ryzyko, taka mieszanka może się nie spodobać. Tym razem jednak powstało może nie arcydzieło, ale co najmniej film bardzo dobry. Wizualnie jest doskonały, muzycznie - bardzo dobry. Zupełnie nieobiektywnie powiem, że jest to z pewnością najlepszy musical, jaki widziałem. Daję mu więc 9 punktów na 10 możliwych. Ten jeden punkt mniej za nużącą środkową część jednak muszę zabrać. Co nie zmienia faktu, że nie mogę się doczekać obejrzenia tego filmu po raz drugi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz