Lata 50. ubiegłego wieku pozornie nie były okresem sprzyjającym rozrywce. Świat dopiero co otrząsnął się po horrorze II Wojny Światowej. Megalomania kilku nawiedzonych dyktatorów zmieniła świat. Wynalazki i odkrycia naukowe zarówno fascynowały, jak i przerażały, gdyż ostatnia wojna wykazała, iż każda rzecz może posłużyć jako narzędzie zagłady. Równanie Einsteina znalazło na przykład nader interesujące zastosowanie, z powodu którego wszyscy zrozumieli, że kolejna wojna może oznaczać zagładę życia na Ziemi. Świat poznał znaczenie słów zarówno niegroźnych, jak "dziedziczenie", ja i niebezpiecznie brzmiących, jak "mutacja". Wiedzieli też, że straszliwa bomba "A" może te mutacje powodować.
W takiej atmosferze panikę mogło wzbudzić wszystko, każde doniesienie o czymś dziwnym lub dotąd nieznanym. Paleontolog
owie odkrywali skamieliny dinozaurów ogromnych ponad ludzkie wyobrażenie, znajdowano "brakujące" ogniwa - również związane z ewolucją człowieka. Zaczęto też zdawać sobie sprawę z rzeczywistego ogromu wszechświata. A na dodatek w 1947 roku pilot nazwiskiem Kenneth Arnold zauważył dziwne pojazdy, które nazwał "latającymi spodkami". W atmosferze powszechnego niepokoju wiara w istnienie obcych cywilizacji szybko się rozpowszechniała, ale jednocześnie mało kto wierzył w pokojowe zamiary kosmitów.
Niektóre osoby zdawały sobie z tego wszystkiego sprawę. Zwłaszcza za oceanem znaleźli się ludzie, którzy wiedzieli, że po wygranej wojnie (a jednocześnie w opozycji do zagrożenia ze strony ZSRR) ludzie są wpatrzeni w zwycięskie mocarstwa. Potęga USA jaśniała, jak nigdy i należało zrobić coś, żeby wiarę w tę potęgę zachować i rozwijać.
Na szczęście dla milionów ludzi, na świecie znalazły się aktorzy, scenarzyści i reżyserowie, o talencie często odwrotnie proporcjonalnym do ambicji, którzy chcieli ludziom zaserwować odtrutkę na wszystkie niepokoje. Chcieli tworzyć filmy, które w jakiś sposób ucieleśniałyby lęki, a jednocześnie ukazywały je jako coś niewątpliwie groźnego, ale możliwego do pokonania, jeśli tylko ludzie zewrą szeregi przeciwko wspólnemu wrogowi. Trzeba jednak zaznaczyć, że w tamtych czasach fantastyka naukowa była uważana za tandetną rozrywkę dla mało wymagających, co sprawiało, że przez długie lata twórcy ci nie mogli znaleźć pieniędzy wystarczających do sprawnej realizacji swoich zamysłów. Tym sposobem Amerykę - a później cały świat - zalały filmy o niesamowicie niskim budżecie (niektóre filmy kosztowały mniej niż trzy samochody niższej klasy, a trzeba pamiętać, że w Stanach były one znacznie tańsze, niż gdzie indziej), fabule prostej jak technika zaludniania, prostych efektach wizualnych i z aktorami o co najwyżej przeciętnych umiejętnościach.
Filmy te można podzielić na dwie kategorie. Te, które traktowały o potworach, jak "Mucha", "Potwór z Czarnej Laguny" czy "Tarantula", należy zaliczyć do personifikacji lęków związanych z odkryciami nauki i możliwych konsekwencji z nimi związanych. We wszystkich filmach o potworach mamy do czynienia z podobnym schematem: jakiś naukowiec dokonuje odkrycia, które może naprawić świat, jednak na skutek nieuwagi lub celowego działania coś idzie nie tak, powstaje potwór, który niszczy wszystko, co napotka. Ktoś, najczęściej młodzi ludzie (co jest bardzo istotne, ale o tym za chwilę) wie, co się dzieje, mówi o tym, ale początkowo nikt nie daje im wiary. Protagoniści jednak nie dają za wygraną, skutkiem czego o sprawie dowiadują się władze: policja lub wojsko. Wtedy, wspólnym wysiłkiem wszystkich, bestia zostaje pokonana.
Charakterystyczne jest, że początkowo bohaterom nikt nie wierzy, musi niestety dojść do tragedii, by wszyscy zrozumieli, z czym mają do czynienia. Bohaterowie jednak nie rezygnują, lecz walczą, nawet narażając własne życie, gdyż rozumieją, jaka jest stawka. Jest to proste przesłanie: patrzeć uważnie, nigdy nie rezygnować, walczyć, gdyż ktoś inny może nie wypatrzeć wroga. Oczywisty jest też przekaz o działaniu zespołowym, owym "duchu drużyny", tak często promowanym w amerykańskich filmach. A jakie znaczenie ma wiek bohaterów? W latach 50., epoce powstającego rock and rolla, młodych ludzi rzadko traktowano poważnie, oni sami mogli być niezbyt pozytywnie nastawieni do władz. Tymczasem filmy, o których mowa, pokazywały jasno: "nie jesteście gorsi, macie nasze poważanie, w obliczu zagrożenia musimy działać razem". Jednocześnie starsi wiekiem widzowie mogli obejrzeć młodych, którzy w trudnej sytuacji stawali się odpowiedzialni i rozsądni. Ot, drobna lekcja tolerancji.
Filmy o obcych to nieco inna bajka. Te filmy są odzwierciedleniem lęku przed wojną i tym, co może ze sobą przynieść. Dowodem tego są produkcje takie jak "Wojna Światów", "The Blob" czy "Sklepik z horrorami". W filmach tych mamy do czynienia albo z jawnym najazdem obcych, albo też z ich oddziaływaniem na pojedyncze rzeczy lub osoby. W tym wypadku schemat jest nieco podobny do poprzedniego, z tym, że często ma miejsce charakterystyczny element: przeciwko obcej istocie zostaje użyta ziemska broń, która okazuje się nieskuteczna, za to wróg zostaje pokonany najczęściej za sprawą zaradności jednej lub kilku osób, które wpadają na przełomowy pomysł. O co tu chodzi? To proste: walka zbrojna jest ukazana jako coś zbędnego i niebezpiecznego dla nas samych (nieprzypadkowo w "Wojnie światów" użycie bomby atomowej nie przynosi efektu). Znacznie lepiej jest postawić na rozsądne działanie i umiejętnie wykorzystaną pomysłowość.
Filmy te, chociaż ogląda się je głównie podczas pokazów typu "Najgorsze
filmy świata", wbrew pozorom wcale nie były więc i nie są bezwartościową rozrywką. Dawniej ludzie śmiali
się z tych filmów, jak my dzisiaj – a jednak chodzili do kin.
Kochali te nędzne niedoróbki, bo dzięki nim odrywali się na chwilę od
rzeczywistości, której symbolem stała się bomba atomowa i samolot B-52.
Kochali je, bo dostawali zakamuflowane zapewnienie, że ludzkość, mimo
wszystkich swoich wad, chciwości i agresji, da sobie jednak radę. Dzisiaj natomiast filmy te są bezcennym źródłem informacji o lękach i problemach społecznych, z
jakimi świat musiał sobie poradzić w tamtych czasach.
Na twórców filmów SF z lat 50. należy patrzeć z szacunkiem z
jeszcze jednego ważnego powodu. Wszyscy znamy takie nazwiska jak F.F.
Coppola, J. Cameron czy M. Scorsese. A ile osób wie, że każdy z nich
pracował dla Rogera Cormana – jednego z największych producentów kina
klasy "B"? To właśnie od niego znani dziś mistrzowie uczyli się,
jak nakręcić możliwie efektowną scenę po najniższych możliwych kosztach,
jak za kilkanaście tys. dolarów stworzyć film, który mógłby kosztować wiele razy więcej, jak najskuteczniej obudzić u widza lęk, wesołość, zachwyt czy
obrzydzenie. Weźmy sobie taką choćby scenę z filmu "Terminator", bynajmniej nie zaliczanego do klasy "B". Dzięki swoim wczesnym
doświadczeniom Cameronowi, gdy skończyły mu się fundusze i nie mógł wynająć hali fabrycznej, udało się nakręcić scenę zgniatania
śmiercionośnej maszyny w prasie hydraulicznej za pomocą robota wyklepanego z folii aluminiowej i dwóch kawałków styropianu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz