piątek, 17 lipca 2015

Inwazja: Bitwa o Los Angeles - zwiastun lepszy od filmu

Battle: Los Angeles

USA 2011
Scenariusz: Christopher Bertolini
Reżyseria: Jonathan Liebesman


Dobry zwiastun potrafi pobudzić apetyt. Czasami jest tak, że nawet nie wiemy o jakimś filmie albo obojętnie reagujemy na jego tytuł, ale ostatecznie idziemy do kina na film zwiedzeni niesamowitym, budzącym pozytywne wibracje zwiastunem, który zapowiada ucztę dla oczu i duszy. Dobrze, jeśli rzeczywistość pokrywa się z oczekiwaniami. Czasami jednak zdarza się, że zwiastun, który obudził nadzieję na wspaniałe dzieło, zachęcił nas do pójścia na rzecz, której z własnej i nieprzymuszonej woli najpewniej nigdy byśmy nie obejrzeli. Albo przynajmniej spodziewaliśmy się czegoś znacznie lepszego.

Najlepszym przykładem na to ostatnie zjawisko, jaki przychodzi mi do głowy, jest przypadek filmu "Inwazja: Bitwa o Los Angeles". Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem w kinie zwiastun tego filmu. Mój Boże, czego tam nie było! Najpierw zdjęcia przedstawiające UFO na przestrzeni lat z komentarzem dotyczących obserwacji i bliskich spotkań. Potem okraszona poruszającą czule struny w sercu, melancholijna muzyką scena, w której z nieba spadają tajemnicze obiekty, pozostawiając efektowne "parasole" czarnego dymu. Widać było panikę w oczach ludzi; żołnierzy, którzy wychodzą z koszar, z przerażeniem wpatrujący się w budzące grozę widowisko; lęk i rezygnację w oczach bohaterów. Wszystko razem sugerowało porządny dramat z fantastyką w tle, coś w stylu "jak przeżyć inwazję obcych". Opowieść o grupie bohaterów, którzy prowadzą beznadziejną walkę z inwazją z kosmosu, ale będą też musieli stawić czoła własnym słabościom.

Zaczyna się istotnie nawet obiecująco. Mamy grupę żołnierzy stacjonujących w bazie blisko Los Angeles, którzy szykują się do wolnego. Potem nagle rozlega się alarm - ludzie dowiadują się o nagłej inwazji na teren ich kraju. Z jednej strony nieco przestraszeni, z drugiej wściekli zbierają sprzęt, wsiadają do śmigłowców, lecą na miejsce akcji i widzą opadające z nieba obiekty... Na tym niestety kończy się nawiązanie do zwiastuna. Dalsza część filmu to zwykła strzelanka. Nawet nie film wojenny, bo w tych o coś zwykle chodzi; po prostu strzelanka, chociaż nie powiem, nawet przyzwoicie nakręcona.

Zdjęcia są, przyznać to muszę, mocną stroną filmu. Od samego początku widz ma dzięki temu wrażenie, że uczestniczy w wydarzeniach. Cały czas ogląda je z punktu widzenia członków oddziału marines, dzięki temu wie o tym, co się dzieje, tyle samo, co oni. Kamera jest jakby przymocowana do operatora, a on sam zdaje się działać jak jeden z żołnierzy: mniej skupia się na przykład na obserwacji otoczenia, a więcej na wypatrywaniu zagrożeń, poszukiwaniu kryjówek. Nie ma zbliżeń na szczegół jakiegoś pojazdu czy istoty - wszystko widać jakby nieuzbrojonym ludzkim okiem. Oczywiście "kamerzysta" jest tylko człowiekiem, więc kiedy w zasięgu jego wzroku pojawia się obcy statek czy kosmita, obraz przez sekundę przestaje drżeć - jakby operator zatrzymał się, bo nawet w obliczu strachu i po ostrzałem nie jest w stanie oderwać wzroku od obiektu pochodzącego spoza znanego nam świata.

A jest się nad czym zatrzymywać. Spadających z nieba statków kosmicznych prawie nie widać - sam "desant" na Ziemię ukazany jest tylko w jednej scenie, potem żołnierze próbują zorientować się w sytuacji, poruszają się z daleka od wroga... aż nagle wychodzą wprost an teren walk i się zaczyna. Naszym oczom (a właściwie "kamerzysty", który z "wrażenia" aż się zatrzymuje, mimo że znajduje się pod ostrzałem) ukazują się obce statki powietrzne. Statki obmyślone w sposób dotąd niespotykany, jakby złączone ze sobą na kształt talerza, który w razie potrzeby może rozpaść się na wiele małych, niezależnych (ale nadal groźnych) stateczków. W dodatku statki te unoszą się nie za pomocą świetlistej energii czy tajemniczej siły - sprawiają wrażenie wręcz steampunkowych, są bowiem oplecione rurkami, mają tłoki, a na spodzie dyszki, co i raz buchające ogniem i dymem. Pomysłodawca tych pojazdów ma u mnie wielkiego plusa. Podobnie jak za projekt ciał samych obcych - żywych istot na stałe połączonych ze swoim pancerzem i bronią.

Niestety - wizualna strona filmu jest świetna, ale to wszystko. Sama akcja nie różni się od "zwykłego" kina wojennego, tyle że nie ma nawet fabuły. Sylwetki bohaterów są ledwo naszkicowane i w zasadzie niczego się nie dowiadujemy o nich samych czy ich charakterze. Film ma konstrukcję gry komputerowej z gatunku tych mniej wymagających: iść tu, rozwalić tamto, przebić się tędy, wrócić tamtędy. Zdaję sobie sprawę, że z punktu widzenia przeciętnego żołnierza tak pewnie wygląda wojna (bo przeciętni żołnierze raczej nie mają pojęcia o pełniej sytuacji na froncie), ale film jest przez to nieco uboższy. Do tego minusem są dialogi, wymyślane na siłę i wciśnięte również na siłę patetyczne sceny (przy czym wdzięczny chłopiec salutujący żołnierzowi przebija wszystko).

Zdaję sobie sprawę, czemu film miał służyć. Po 11 września 2001 roku, po wojnie w Iraku, w Afganistanie, kiedy opinia o U.S. Army w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie leci na łeb, na szyję, uznano, że Amerykanom potrzebny jest film w stylu lat 50., ukazujący żołnierzy nie jako barbarzyńców walczących o ropę, lecz bohaterów, którzy w razie potrzeby będą bronić swoich bliskich, rodziny i całego kraju ze wszystkich sił. Tylko że to nie działa. Filmowi żołnierze są bowiem zbyt bezosobowi, widz nie ma szans się z nimi identyfikować, bo nic o nich nie wie. Nie widzi w nich ludzi, lecz maszyny do strzelania, ślepo wykonujące rozkazy i - poza kilkoma pierwszymi scenami - nie okazujące lęku. Nie przypominam sobie filmu wojennego, w którym żaden z bohaterów nie przechodziłby chociaż krótkiego załamania czy ataku panicznego strachu. A tu nic, iście maszynowa precyzja i brak strachu w obliczu śmierci.

"Inwazja..." rozbudziła nadzieję na świetne kino, dostałem kino klasy "B" w cenie kina klasy "A". Miało być dramatycznie, wyszła strzelanina. Miało być efektownie... no dobra, efektownie było. Ale mimo wszystko, mogłoby być o wiele lepiej. Film polecam, ale tylko ze względu na zdjęcia, bo technika obcych jest naprawdę ciekawa i oryginalna. Potem o filmie tym można spokojnie zapomnieć.

3 komentarze:

  1. Mnie zwiastun zachęcił raz: na "Miasto 44". Nie żałuję, ale spodziewałem się wtedy więcej.

    Co do "Btwy" to strzelanka na minus, patos na minus, ale za pomysł może i bym obejrzał. Już chyba ciekawszy jest "Skyline", gdzie co prawda nie ma żołnierzy, ale są cywile walczący o życie w zajmowanym przez obcych mieście (chyba też LA) i jest też parę niezłych scen walk jak choćby ta:

    https://www.youtube.com/watch?v=TNTD1j8YRuM

    Ja wiem trochę tanio, ale podoba mi się! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń