piątek, 16 października 2015

Piksele - o szkodliwości gier komputerowych na wesoło

Pixels

USA 2015
Scenariusz: Tim Herlihy, Timothy Dowling
Reżyseria: Chris Columbus
Zainspirowany filmem "Pixels" Patricka Jeana

Odkąd gry komputerowe zapanowały nad światem, różnego rodzaju, tfu, specjaliści, zaczęli często i gęsto mówić na temat ich szkodliwości. Sposób, w jaki piszę o tych "ekspertach", świadczy wystarczająco dobitnie, co myślę na ten temat. Sam wychowałem się na serii "Doom", na studiach przyszła pora na "Diablo 2" (którego wielkim fanem i namiętnym graczem jestem do dziś) i jakoś nigdy nie miałem ochoty nikogo zabić ani zostać satanistą.

Jednak byłbym nierozsądnym optymista, gdybym nie zauważył, że na niektóre jednostki gry mogą działać niezbyt korzystnie. Pół biedy, jeśli ktoś po prostu poświęca grom za dużo czasu (sam potrafiłem przesiedzieć 18 godzin bez przerwy, zabijając dziesiątki potworów jako Zabójczyni w "Diablo 2"). Gorzej, że wiele osób traktuje gry zbyt poważnie; zapominają, że to tylko zabawa i nawet jeśli od czasu do czasu przegrają, to nie jest powód, że zwyzywać wszystkich użytkowników Sieci od najgorszych. Właśnie o takich ludziach opowiada - metaforycznie - film "Piksele", inspirowany francuską krótkometrażówką z 2010 r. o tym samym tytule.


Film zaczyna się sceną z roku 1982. 13-letni Sam jedzie ze swoim przyjacielem Cooperem na mistrzostwa świata gier na automaty. Jego finałowy pojedynek z Eddiem jest wielkim wydarzeniem, nagrywanym na kasetę video, która potem zostanie wysłana wraz z sondą kosmiczną jako część "listu" do hipotetycznych mieszkańców innych planet. Pojedynek jest zażarty, ale ostatecznie Sam przegrywa minimalną ilością punktów. Mijają lata - Sam jest pracownikiem firmy instalującej kina domowe. Cooper zostaje prezydentem USA - rozsądnym, ale mającym pecha popełniania najróżniejszych gaf. Pewnego razu Sam instaluje zestaw kina domowego u Violet - atrakcyjnej rozwódki i pracowniczki Białego Domu, która darzy "swojego' instalatora serdeczną niechęcią. Ze zdziwieniem przyjmuje więc fakt, że jest on znajomym prezydenta, a co więcej - zostają razem zaproszeni na audiencję do głowy państwa.

Głowa państwa stanęła bowiem przed dziwnym problemem: otóż pewna baza wojskowa została zaatakowana przez nieznanych najeźdźców. Na nagraniach widać pojazdy przypominające wrogie jednostki z popularnej niegdyś gry "Galaga". Trafienie z broni Obcych lub samo dotknięcie ich statków powoduje rozbicie na kostki - "piksele", wykorzystywane przez nich jako źródło energii. Potem do Ziemi dociera nagranie ze statku-matki najeźdźców: wyzywają ludzi na pojedynek według zasad z ich własnych gier: kolejne starcia będą przeniesioną na żywo grą z automatów. Każda strona ma po trzy "życia". Jeśli Ziemianie przegrają trzy walki, czyli stracą swoje "życia" - Obcy zniszczą planetę. Jeśli jednak to najeźdźcy przegrają - opuszczą Ziemię na zawsze. Okazuje się, że umiejętności zwykłych żołnierzy są bezwartościowe; wygrać kolejne walki mogą tylko mistrzowie starych gier. Dawni wrogowie - Sam i Eddie - jednoczą siły, by uratować świat od zniszczenia.

Film zupełnie niesłusznie ostał okrzyknięty kiczowatym filmem akcji, pozbawionym jakiegokolwiek przesłania. Cóż, przede wszystkim jest to kino rozrywkowe, więc nie miejmy pretensji, że rozważania o sensie życia się nie pojawiają. Ale pod tym całym kolorowym obrazem kryje się coś więcej: od pierwszej niemal sceny filmu mamy delikatne napominanie, że gry, którym bohaterowie poświęcają tyle czasu i energii, które traktują ze śmiertelną powagą, to przecież tylko zabawa. Mają one służyć rozrywce i pokojowej, towarzyskiej rywalizacji. Jednak nie wszyscy zdają się to rozumieć. Co gorsza - należą do tego grona również Obcy, będący w filmie odpowiednikiem tych wszystkich nieszczęsnych młodych ludzi, którzy usilnie próbują wrażenia z gier do rzeczywistego świata. Nie rozumieją, że to... no, po prostu gra. Jak wiemy, czasami kończy się to tragedią.

Mimo wszystko "Piksele" to jednak akcja SF, więc przejdźmy do oprawy. Od strony wizualnej film powala na kolana - na swój specyficzny, "oldskulowy" sposób. Wszystkie jednostki Obcych są wcieleniem potworów lub pojazdów z gier wyprodukowanych przed 1982 rokiem, a do tego składają się z dużych energetycznych kostek (czyli tytułowych pikseli). Sprawia to wrażenie, jakby oglądało się starą grafikę w bardzo dużym zbliżeniu - kiedy to nagle okazywało się, że jakiś latający talerz to zestaw kwadracików, a Pac-Man przestał być okrągły, a zmieniał się w wielościan. Na przykładzie pokazanych w filmie jednostek widać, jak niesamowicie ciekawym tworem jest ludzkie oko - kanciaste i niepodobne do niczego formy z daleka okazują się układać w kształtne pojazdy, a wielokąty stają się kołami. Co ciekawe, jednostki Obcych zostały pokolorowane za pomocą dość ubogiej palety barw - to również hołd w stronę gier arcade.


Takim "hołdem" jest zresztą cały film. Wśród wrażych jednostek są m.in. wspomniana "Galaga", Pac-Man, Donkey Kong, Arkanoid... Od strony wizualnej warto zauważyć, że film jest niezwykle pstrokaty, mnóstwo w nim rozbłysków i drażniących ucho dźwięków. Można też się czepiać, że film jest kiczowaty. Owszem, ale nawiązuje silnie do popkultury lat 80., która wyżyn intelektualnych raczej nie osiągała. Poza tym - jaskrawość barw, a towarzyszące odgłosy czy efekty wizualne to nic innego, niż przeniesienie na ekran grafiki gier tamtych lat. Nie uważam też za wadę "prostoty" scen kolejnych bitew - powiedzmy sobie szczerze: ówczesne gry nie imponowały złożonością fabuły i polegały na tym, że jeden zlepek pikseli strzelał pikselami do innego zlepka pikseli. Za to nadrabiały grywalnością - mimo tego, że były proste jak technika zaludniania, potrafiły zająć sporą część dnia, a wizyta w salonie mogła przeciągnąć się do kilku godzin.


Nie umiem się przyczepić także do obsady. Adam Sandler jest mi postacią raczej obojętną i tutaj nie jest inaczej, ale na przykład Josh Gad jako wyznawca spiskowej teorii dziejów, który pierwszy odkrywa, co się kryje za inwazją, jest świetny (polecam zwłaszcza wątek miłości do kobiecej postaci w pewnej gry karate). Najlepszy jednak jest Peter Dinklage. Grając dawnego mistrza gier, przyjął wiele cech wyglądu i osobowości postaci autentycznej - Billy'ego Mitchella, uznanego przez specjalistyczne pisma za "prawdopodobnie najlepszego gracza w historii gier arcade". Arogancki, pewny siebie, ma jednak w sobie coś ujmującego i potrafi zjednać sympatię tłumu, a jego teksty są w mojej ocenie najlepszym elementem dialogów.

"Piksele" miały być lekką rozrywką na wieczór. Istotnie, rozrywką były, jednak dla mnie film ten okazał się czymś więcej. Była to trwająca 100 minut wycieczka w przeszłość, kiedy to kilka pikseli na ekranie dawało więcej radości, niż dzisiejsze gry "wypasione" graficznie i kosztujące tysiące godzin pracy wielu ludzi. Była to również przyczyna, dla której zakręciła mi się łza z żalu nad tymi młodymi ludźmi, którzy przegraną traktują jak osobiste upokorzenie i nie umieją się bawić. Także owszem, nie wstydzę się do tego przyznać - w moich oczach "Piksele" to świetny film.

No dobra, kończę na dziś. Diablo sam się nie zabije, trzeba mu w tym pomóc.

1 komentarz:

  1. Raczej film pokazał jaki kawał historii już wywarły niektóre gry w naszym świecie.

    OdpowiedzUsuń