niedziela, 28 kwietnia 2013

Blob - kisiel z kosmosu atakuje



The Blob

USA 1958
scenariusz: Kate Phillips, Theodore Simonson
reżyseria: Irvin S. Yeaworth Jr.


Trwająca jeszcze edycja "Najgorszych filmów świata" czyli pokazu najbardziej kuriozalnych produkcji w historii kinematografii, to swego rodzaju wspomnienie czasów, kiedy po raz pierwszy pojawiła się telewizja satelitarna i mogłem oglądać stare filmy na obcojęzycznych kanałach. Niczego wtedy z nich nie rozumiałem, ale bawiłem się setnie - podobnie jak dzisiaj, kiedy oglądam je ponownie lub poznaję nowe tego typu produkcje. Przypadkiem złożyło się, że pierwszym filmem na mojej pierwszej edycji pokazu filmowych katastrof to "The Blob" z 1958 roku, ten sam, który oglądałem dokładnie 20 lat wcześniej, kiedy w naszym domu uruchomiono satelitę. 

Ten film to legenda - nie tylko dla mnie. Jest to bowiem - o czym mało kto pamięta - film, w którym pewien aktor zadebiutował jako bohater pierwszoplanowy. Aktor ten zresztą wstydził się występu w tym dziele, a był do tego stopnia przekonany o klęsce filmu, że kiedy zaproponowano mu: albo drobną zaliczkę i udział w zyskach, albo jednorazowa gaża, zdecydował się na to drugie. Aktor ten pluł sobie w brodę z tego powodu do końca życia. Wtedy nikt, łącznie z nim samym, nie wiedział, że to właśnie z jego powodu film stanie się kultowy, a za sprawą nieco późniejszego wynalazku - kaset video - zarobi krocie. Aktor, o którym mowa, to nie kto inny, tylko Steve McQueen. Zaskoczeni? Niesłusznie. Od ról, czasami drobnych, w filmach klasy "B" zaczynało wielu znanych później aktorów i reżyserów - i do dzisiaj nic się w tej kwestii nie zmieniło. Powtórzę to, co napisałem w jednym z poprzednich wpisów - jeśli aktor umie zachować powagę w czymś takim, to da sobie radę z każdą rolą.

A jaką rolę odgrywa Steve McQuenn? Pewnego nastolatka, który prowadzi zupełnie zwyczajne życie, aż pewnego razu, wraz z kolegami, odkrywa rannego mężczyznę. Człowiek ten miał rękę pokrytą różową galaretką, która spadła z meteorytem i zaatakowała go. Początkowo maleńka i niegroźna, atakuje i pochłania kolejnych ludzi, aż staje się ogromną grudą śluzu zagrażającą istnieniu miasteczka, a może i całego świata.

Skąd pomysł na potwora? W 1958 roku istniały już setki filmów o potworach i najeźdźcach z kosmosu. Były wielkie gady, zmutowane pająki, owady i inne bestie. Należało wymyślić coś nowego i absolutnie nieziemskiego, a przy tym taniego, gdyż filmy z gatunku SF nie mogły w tamtych czasach liczyć na wysoki budżet. Wymyślono więc bezkształtną amebę, która - jak przystało na krewniaka jednokomórkowca - jest niemalże niezniszczalna. W istocie - tytułowy "Blob" jest odporny na wszelką broń, ogień nie robi mu krzywdy. Jedyne, czego się boi, to lodówka, a właściwie zimno. Potwór taki był przy okazji niezwykle tani: wystarczyło tylko przyrządzić odpowiednio dużo kisielu i we właściwy sposób przetaczać go przed kamerą.

Użycie takiego, a nie innego stwora miało, jak wspomniałem, przyczynę finansową. Twórcy filmu byli w tak złej sytuacji, że nie stać ich było na przykład na budowę
makiety budynku kina atakowanego przez ogromną już masę kosmicznego kisielu. Zamiast tego użyli zdjęcia tegoż budynku, na które wylano kisiel. Niestety, podczas kręcenia sceny zdjęcie przesunęło się nieco pod wpływem spływającej mazi, ale nie było pieniędzy na nakręcenie powtórki. W efekcie widz ogląda "przerażającą" scenę ataku potwora na kino, spod którego nagle wyłania się biały brzeg fotografii i słoje stołu, na której leży.

Paradoksalnie techniczna strona filmu to jego najbardziej widoczna słabość, ale w zasadzie jedyna, a pozostałe niedostatku wynikają raczej z nieuwagi scenarzysty, rzadko z innych powodów. Młodzi aktorzy grają zaskakująco dobrze, starsi wiekiem są nieco sztuczni, ale w miarę naturalni. Inna sprawa to teksty. Główny bohater na każde pytanie odpowiada "nie wiem", przy czym widać, że raz się zapomina i zaraz poprawia. Pojawia się obowiązkowy w filmach tego typu dialog: "- Co to było? - Nie wiem, ale to najbardziej przerażająca rzecz, jaką w życiu widziałem" oraz równie obowiązkowa scena z dziewczyną, która wrzeszczy z przerażenia, trzymając się jednocześnie za twarz.

Ciekawostką jest muzyka, a właściwie utwór pojawiający się w czołówce. Jest to wesoła piosenka, kojarząca się nie tyle z horrorem, co raczej z meksykańską zabawą. Przyczyna tego jest prosta - jest to faktycznie muzyka meksykańska - plagiat w czystej postaci: wykorzystanie nutka w nutkę melodii meksykańskiego twórcy. Tenże twórca, jak się dowiedział, co zrobiono z jego utworem, tak się wściekł, że zechciał lecieć do Los Angeles i procesować się o odszkodowanie lub tantiemy. Kiedy jednak zorientował się, co to za film, uznał, że uzyskane w ten sposób pieniądze nie zwrócą nawet kosztów podróży, o procesie nie wspominając. Zapomniał więc o całej sprawie. Kilkanaście lat później pluł sobie w brodę - z tego samego powodu, co Steve McQueen.

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt filmu, nieco niezauważany, ale ciekawy, a mianowicie na stosunki między nastolatkami a policjantami ukazanymi w filmie. Początkowo traktowani jak zwykli kawalarze, młodzi ludzie nie są jednak zupełnie ignorowani, a w odpowiednim momencie są wręcz uważani za równorzędnych bohaterów wydarzeń. Jest to ślad czasów powstania filmu: "Zimna wojna" trwała w najlepsze, ludzie spodziewali się wybuchu wojny atomowej, pamiętali aferę związaną z komisją McCarthy'ego, należało więc przywrócić ludziom zaufanie do władz. Współpraca "cywilów" i policji w filmie to działanie jak najbardziej celowe i charakterystyczny dla tamtego okresu sposób ukazania społeczeństwu zalety gry w drużynie.
 
Kiedy mowa o tym filmie, nie sposób wspomnieć o remake'u nakręconym 30 lat później. Jest on żywym dowodem na to, że dobre efekty specjalne nie muszą być gwarantem zabawy. Film jest niby dopracowany, dialogi - bardziej sensowne, gra aktorów też lepsza... niemniej remake'owi czegoś brakuje, tego elementu, który sprawi, że po latach będzie się chciało go ponownie obejrzeć, chociażby dla śmiechu. Remake zdobył swego czasu sporą popularność - jednak oryginału pod tym względem nigdy nie przebije. Zabrakło w nim znanej twarzy oraz niepowtarzalnej atmosfery typowej dla "Monster Movies", nie do osiągnięcia w wysokobudżetowych produkcjach.

Polecam więc gorąco "The Blob" - właśnie ten z 1958 roku. Warto go obejrzeć chociażby po to, żeby zobaczyć, jak wyglądał młody McQueen i jak grał. Polecam go też dlatego, że jest pierwszorzędną (choć niezamierzoną) komedią, nawet jeśli jako horror zupełnie się nie sprawdza. Chociaż... pod koniec filmu jeden z bohaterów mówi: "Jesteśmy bezpieczni, jak długo na Antarktydzie nie zrobi się ciepło". A co z globalnym ociepleniem?

2 komentarze:

  1. Niestety, oglądałem tylko wersję z 1985 ? .
    Muszę zdobyć tą pierwszą.
    W ogóle lubię dawne filmy, np. widziałem 3 ekranizacje Inwazji łowców(pożeraczy) ciał. Z lat 50,70,90-tych. Każda miała inną wizję skutków walki bohaterów z Obcymi i inne przesłanie co do przyszłości ludzkości.
    Chciałbym zobaczyć Barbarellę z J.Fondą, zanim ją zepsują nowa wersją .
    Polecam "Zieloną pożywkę" z 1973 wg powieści H.Harrisona z Ch. Hestonem.
    Film jest o wiele ciekawszy od książki .
    Pozdrawiam
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety, oglądałem tylko wersję z 1985 ? .
    Muszę zdobyć tą pierwszą.
    W ogóle lubię dawne filmy, np. widziałem 3 ekranizacje Inwazji łowców(pożeraczy) ciał. Z lat 50,70,90-tych. Każda miała inną wizję skutków walki bohaterów z Obcymi i inne przesłanie co do przyszłości ludzkości.
    Chciałbym zobaczyć Barbarellę z J.Fondą, zanim ją zepsują nowa wersją .
    Polecam "Zieloną pożywkę" z 1973 wg powieści H.Harrisona z Ch. Hestonem.
    Film jest o wiele ciekawszy od książki .
    Pozdrawiam
    M.

    OdpowiedzUsuń