czwartek, 23 maja 2013

Dzień zagłady - wzruszająca katastrofa

Deep Impact

USA 1998
Scenariusz: Bruce Joel Rubin, Michael Tolkin
Reżyseria: Mimi Leder

Pod koniec lat 90. zaczęła się w kinematografii zabawna tendencja, która przetrwała niemal dziesięć lat. Polegała ona na tworzeniu przez różne wytwórnie filmów o niemal identycznej fabule, dokładnie w tym samym czasie. Szpiegostwo przemysłowe? Potajemne działania na dwa fronty scenarzystów? Mniejsza z tym. Ciekawe jest co innego: zwykle jeden z tych filmów skupiał się bardziej na akcji, a drugi - na przeżyciach bohaterów. Czasami sukces odnosiły obie produkcje, czasem - jedna pozostawała w cieniu drugiej.

Typowym przykładem niezasłużonej drugiej pozycji jest "Dzień zagłady", który miał pecha być nakręcony równolegle z "Armageddonem". Szczęście tego drugiego polegało na większym budżecie i sporej liczbie gwiazd. Wizualnie film prezentował się świetnie, niestety twórcy znacznie lżej potraktowali scenariusz, skutkiem czego było kilka Oscarów "technicznych" oraz sporo Złotych Malin za wszystko inne. Osobiście podczas oglądania tego filmu doszedłem do wniosku, że owszem, ładnie się prezentuje, ale jako miłośnik astronomii musiałem położyć krechę na tej produkcji. Liczba absurdów wola o pomstę do nieba. Ja wiem, że to jest "tylko" fantastyka, ale w kinie SF jest (przynajmniej powinno być) tak, że prawa fizyki są pokonywane, a nie łamane, zaś technologia albo jest zupełnie "nieziemska" i wtedy pal licho realizm, ale jeśli ma być w miarę pasująca do obecnych czasów, to należy ukazać ją z pewną dozą realizmu. Reżyser tego dzieła wziął się potem za tworzenie filmów SF innej kategorii, właśnie tej "nieziemskiej", co wcale mnie nie dziwi.

Co innego "Dzień Zagłady". Film ten, moim zdaniem niesłusznie, pozostał w cieniu poprzedniego, a szkoda, bo prezentuje znacznie wyższy poziom - wszystkiego. Gra aktorów jest znacznie lepsza, technologia jak najbardziej dopasowana do współczesności. Film opowiada o tym, jak pewien młody astronom-amator odkrywa przypadkiem obiekt na niebie, który zostaje zidentyfikowany jako asteroida, która za mniej więcej rok ma uderzyć w Ziemię. Asteroida jest na tyle duża, że jej uderzenie spowoduje skutki podobne, jak ta sprzed 66 mln lat, kiedy wyginęły dinozaury. W tajemnicy, by nie niepokoić ludzi, zbudowany zostaje statek kosmiczny, który ma przetransportować ładunki nuklearne służące do zniszczenia asteroidy. W razie czego opracowano też plan awaryjny - jeśli operacja się nie powiedzie, ludzkość będzie musiała przetrwać dwa lata w podziemnych schronach. Niestety, miejsca starczy tylko dla niewielkiego odsetka losowo wybranych osób.

Fabuła więc jakby z "Armageddonu", tyle że tam powyższy tekst to jakieś 15 minut filmu. Tutaj akcja rozkręca się powoli. Film skupia się na kilku niezwiązanych ze sobą postaciach, z których każda na swój sposób przeżywa tragedię i stara jak najlepiej przeżyć ostatnie dni na Ziemi - takiej, jaką wszyscy znamy. Misja ratowania Ziemi jest oczywiście obiektem zainteresowania wszystkich obywateli świata, niemniej oglądamy ją głównie oczami innych bohaterów śledzących wydarzenia na ekranach telewizorów. W ten sposób nie jesteśmy oderwani od ponurej atmosfery ogarniającej wszystkich - widz razem z bohaterami przeżywa start misji, lądowanie na asteroidzie i rozpaczliwą walkę z zawodną czasem technologią. Jednocześnie widzimy, jak widmo katastrofy wpływa na tych, którzy są jedynie bezsilnymi świadkami zmagań astronautów: jedni próbują żyć jak co dzień, inni szykują zapasy nie wierząc w powodzenie misji, jeszcze inni godzą się z losem i próbują chociaż w tej ostatniej chwili naprawić błędy przeszłości i pożegnać się z bliskimi w przyjaźni. W ten sposób zostaje ukazany ludzki wymiar katastrofy - czego tak bardzo brakowało w "Armageddonie". "Dzień zagłady" jest przez to filmem momentami wyciskającym łzy z oczu - również za sprawą doskonałej gry aktorów (zwłaszcza Morgana Freemana jako prezydenta USA i Elijaha Wooda jako młodego astronoma) oraz doskonałej muzyki Hansa Zimmera.

Kolejną rzeczą, która mnie zachwyciła, jest realizm - zarówno w zastosowaniu technologii, jak i w ukazaniu działań instytucji rządowych w obliczu kryzysu. Astronauci na statku kosmicznym nie poruszają się w cudownie istniejącej grawitacji, lądowanie na powierzchni asteroidy możliwe jest dzięki rozwinięciu technologii umożliwiającej lądowanie na Księżycu. Również w "sferze ziemskiej" film nie zawodzi. Jak się zastanowić, to chłodne kalkulacje, kto zasługuje na ocalenie, a kto nie, są niestety jak najbardziej prawdopodobne. Podobnie utrzymywanie tajemnicy - wczesne powiadomienie obywateli o nadchodzącej zagładzie wywołałoby tylko panikę i utrudniło ratowanie tego, co można uratować z naszego świata. No i wreszcie przygotowania do misji są odpowiednio rozciągnięte w czasie i odpowiednio przeprowadzone - nawet zostaje ściągnięty "weteran" jednej z misji Apollo! Jakże różni się to od "ekspresowych" przygotowań z "Armageddonu"...

Niestety filmów bez wad nie ma - i "Dzień Zagłady" również się ich nie ustrzegł. Przede wszystkim lot kosmiczny miał zostać ukazany możliwie realistycznie - szkoda więc, że twórcy nie ustrzegli się nieśmiertelnych odgłosów lecącego statku, wybuchów i tym podobnych. Jednak te drobne wpadki nie powinny zepsuć przyjemności oglądania filmu, który śmiało przyznaję 9 gwiazdek na 10.

1 komentarz:

  1. Oglądałem w dzieciństwie. Pamiętam, że to chyba pierwszy film, w którym zrobiono czarnego prezydenta USA:) Niezłe kino katastroficzne, czerpiące garściami z droższych od siebie produkcji, ale wyszło całkiem fajnie. Chętnie bym sobie powtórzył.

    OdpowiedzUsuń