środa, 15 maja 2013

Frankenweenie - "Smętarz dla zwierzaków" według Burtona


 Frankenweenie

USA 2012
scenariusz: John August
reżyseria: Tim Burton


"Frankenweenie" jest już dostępny na DVD. To miła wiadomość, jako że jest to chyba najlepszy film, jaki miałem okazję w zeszłym roku oglądać. Tak sobie myślę, że Tim Burton miał niesamowitą szansę - jako twórca znany i ceniony mógł wrócić do samych początków i zrealizować je tak, jak może już wcześniej zamierzał. Konkretnie - nakręcił pełnometrażową wersję jednego ze swoich pierwszych dzieł - pochodzącego z 1984 roku 27-minutowego, czarno-białego filmu "Frankenweenie" o chłopcu, który reanimuje swojego psa. Mam nadzieję, że na płycie znajdzie się parę ciekawostek dotyczących realizacji filmu oraz że znajdzie się dowód na to, że poniższe moje słowa odpowiadają rzeczywistości. 
Tak dostaliśmy opowieść o miłości chłopca imieniem Victor do jego psa. Zwierzak jest nieodłącznym towarzyszem chłopca, aż wreszcie staje się tragedia, zawiniona po części przez rodziców, a po części przez przywiązanie pieska i jego chęć zabawy – zwierzak wpada pod samochód. Następnie zostaje pochowany na cmentarzu dla zwierząt. Victor, początkowo załamany, ożywia się podczas eksperymentu na lekcji fizyki, gdzie nauczyciel prezentuje wpływ prądu elektrycznego na organizm (w razie czego wyjaśniam: jeśli przez mięśnie niedawno zmarłego zwierzęcia puścimy prąd, to wykonają one skurcz). Postanawia więc znaleźć sposób, by ożywić zmarłego pieska. Oczywiście udaje mu się to, jednak o jego sukcesie dowiadują się jego koledzy marzący o sławie i mają zamiar go naśladować. Tak w skrócie wygląda fabuła. Niby "wszystko już było", ale...

Tim Burton bardzo umiejętnie zbiera elementy innych dzieł i ubiera we własną, charakterystyczną otoczkę. "Mroczne Cienie" sugerowały fascynację Burtona dawnymi filmami i literaturą grozy. "Frankenweenie" w pełni to zamiłowanie potwierdza. film jest niczym innym, jak uwspółcześnioną wersją historii dra Frankensteina połączonej z wątkami "Smętarza dla zwierzaków" S. Kinga. Do tego mamy wiele odniesień do kultury popularnej. W jednej ze scen na cmentarzu widzimy zasypywany nagrobek z wizerunkiem charakterystycznego kotka z serii zabawek „Hello Kitty” i napisem „Goodbye Kitty”. Bezimienna koleżanka Victora wygląda jak wcielenie Lenory (makabrycznej i nie całkiem żywej bohaterki komiksu Romana Dirge). Potwory w filmie wyraźnie nawiązują do "Monster movies" z lat 50. oraz Godzilli. Nauczyciel fizyki to wcielenie Vincenta Price. Obowiązkowym elementem dawnych filmów grozy musiały być błyskawice, organowa muzyka i Wściekły Tłum (spontanicznie powstała gromada ludzi pałających żądzą pokonania głównego bohatera, wyposażonych w pochodnie i różne ostre narzędzia, które z jakiegoś powodu zawsze mają przy sobie), we "Frankenweenie" oczywiście tutaj się pojawiają. 

Postaci głównego bohatera warto przyjrzeć się bliżej: jest on bowiem obrazem samego Burtona z lat młodzieńczych. Fascynuje się techniką, filmami grozy, a w pierwszych scenach oglądamy film nakręcony przez Victora - oczywiście z użyciem kukiełek i metodą poklatkową. Z racji swoich zainteresowań stoi na uboczu, jest nie tyle nierozumiany przez rówieśników, co po prostu nie potrzebuje ich towarzystwa. Wyjątek czyni dla siostrzenicy sąsiada - w nim z kolei podkochuje się wspomniana bezimienna koleżanka, która żyje w swoim świecie oderwanym od rzeczywistości i zdaje się przypominać, że Victor jest tak naprawdę zupełnie normalny - ma tylko rozwiniętą wyobraźnię.
 
Nie mogę pominąć technicznej strony dzieła. Burton zrobił wszystko, by jego dzieło sprawiało wrażenie dawnego filmu grozy, który przeleżał kilkadziesiąt lat w pudle – widać to choćby po ruchach niektórych postaci, które momentami wydają się niezbyt płynne, oraz po tym, że na ekranie widzimy czasami paski, jakie często widzimy oglądając film pochodzący ze starej, uszkodzonej taśmy filmowej – oba zabiegi są jednak celowe. Warto zwrócić uwagę, że jest to pierwsza animacja Burtona, w której odwzorowywał on wyłącznie świat rzeczywisty, a konkretnie – świat jego dzieciństwa, Ameryki lat siedemdziesiątych. Wynik jest doskonały. Domy, ich umeblowanie, ozdoby na ścianach, poruszające się po ulicach samochody - wszystko wygląda jak żywcem przeniesione z epoki, kiedy cały świat wiwatował na cześć Amerykanów lądujących na Księżycu.

"Frankenweenie" niesie w sobie - jak wszystkie filmy Burtona - pewną lekcję moralną. W przeciwieństwie do dra Frankensteina nie chce on bowiem stworzyć człowieka, nie bawi się w Stwórcę – on po prostu chce przywrócić do życia czworonożnego przyjaciela i nie widzi w tym nic złego. Inni ludzie przeciwnie – albo boją się jego dzieła, albo nieudolnie naśladują. Tymczasem tylko on jeden posiada dar – nie tylko dąży do osiągnięcia celu, ale zdaje sobie również sprawę z następstw swoich działań. Można powiedzieć, że Victor ukazuje widzom, jak powinien postępować człowiek, któremu naprawdę na czymś zależy i że dążenie do celu „po trupach” nigdy nie przynosi nic dobrego. O zaletach tego filmu i ukrytych znaczeniach mógłbym napisać cały referat. Czy jednak „Frankenweenie” pozbawiony jest wad? Cóż, niestety nie. Moim zdaniem twórcy niedostatecznie rozwinęli rolę siostrzenicy burmistrza - początkowo wydaje się, że będzie jedną z kluczowych postaci, tymczasem jest tylko dodatkiem. Dziwiło mnie, że koledzy Victora powtarzają jego eksperyment niemal bez przygotować, chociaż on potrzebował paru dni na obliczenia. Nie uważam natomiast za wadę końcówki - słyszałem głosy, że jest zbyt patetyczna. A ja na to pytam - co się dzieje z ludźmi w tym kraju, że tak im przeszkadza dobre zakończenie?

Wady filmu są jednak drobne i nie zmieniają faktu, że "Frankenweenie" to bardzo starannie zrealizowany i wzruszający momentami film. Oczywiście dla ludzi, którzy znają twórczość Tima Burtona i umieją wynajdywać różne smaczki i nawiązania do znanych dzieł kinematografii. Dlatego moja ocena to 9/10, przy czym od razu piszę, że jest ona skrajnie nieobiektywna. Ale ostatecznie czegoś takiego, jak obiektywna ocena nie ma, więc czym się martwię? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz