Reign of Fire
Wielka Brytania, Irlandia, USA, 2002scenariusz: Matt Greeenberg, Gregg Chabot, Kevin Peterka
reżyseria: Rob Bowman
Filmy fantastyczne często ukazują walkę z obcymi albo mniej lub bardziej dziwacznymi potworami. Dziwiło mnie jednakże, że wśród ogromnej ilości filmów o ratowaniu świata przez potężnym wrogiem nikt nie nawiązał do jednego z najwspanialszych narzędzi grozy i zniszczenia, jakie stworzyła ludzka wyobraźnia: smoków. Kiedy więc zobaczyłem okładkę płyty z filmem "Władcy Ognia", ucieszyłem się, że ktoś wreszcie zdecydował się wykorzystać olbrzymi wręcz potencjał tkwiący w możliwości wykorzystania smoków jako narzędzi zagłady: latające, ogromne monstra ziejące ogniem... czy może być coś wspanialszego i bardziej przerażającego? Cóż, może nie przeżyłem wielkiego rozczarowania, ale i tak było mi przykro, że temat potraktowano tak niestarannie.
Film zaczyna się ciekawie. Młody chłopak odwiedza matkę w kopalni. Zjeżdża na dół i odkrywa dziwny przedmiot, który okazuje się być uśpionym smokiem, a właściwie samicą smoka. Składa ona jaja, a z nich wylęga się cale stado latających i ziejących ogniem potworów, które w krótkim czasie niszczą świat. Pozostały tylko garstki ludzi kryjących się wśród zgliszcz. Młody chłopak z początku filmu jest już dorosłym mężczyzną, przewodzącym jednej z takich grupek. Pewnego dnia dociera do nich dobrze uzbrojony oddział, którego szef twierdzi, iż znalazł sposób na pozbycie się smoków. Prawda, że z opisu zapowiada się świetny i widowiskowy film? Plakat i okładka płyty też na to wskazują.
Początek trzyma w napięciu. Środkowa część filmu jest chyba najciekawsza: oglądamy to, co zostało z ludzkości: jedną z niewielkich społeczności, której przywódca stara się zachować nie tylko życie, ale nawet w dość oryginalny sposób spuściznę kulturową (docenią to zwłaszcza fani "Gwiezdnych Wojen"). W kwestii, że tak powiem, ekologicznej też nie mam zastrzeżeń - całkiem ciekawie powiązano istnienie smoków z różnymi kataklizmami oraz opisano ich zwyczaje. W kwestii charakteryzacji daje się zauważyć "angielską" staranność, widoczną np. w wielu filmach kostiumowych. Stroje i ogólny wygląd bohaterów są autentyczne - zupełnie jakby aktorzy naprawdę przeżyli lata w spopielonych ruinach. Skutecznie buduje to nastrój: prowizoryczne schronienia, żałośnie małe uprawy roślinek sprawiają przygnębiające wrażenie, a jednocześnie dają cień nadziei, że jeszcze nie wszystko skończone. Druga sprawa to smoki. Bałem się jakichś pseudodinozaurów, a tymczasem dostałem piękne, groźne bestie, które wyglądają jak zbudowane ze stali, których ruchy są płynne i pełne gracji.
Jednak za sprawą drugiej połowy filmu nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że twórcy ostatecznie postanowili stworzyć dzieło, w którym efekty wizualne będą tylko niewielkim dodatkiem. Stało się to niestety również kosztem fabuły. Szkoda, bo pomysł aż prosił się o w miarę wartką akcję, widowiskowe efekty i sceny walk ze smokami. Jako że z dostępnych opisów wiadomo, że smoki zniszczyły świat, nie będzie "spojlerem" to, co napiszę: otóż zarówno dystrybutor, jak i plakat reklamujący film przekłamują. Owo zniszczenie nie istnieje: mówi się o nim, pokazywane są wycinki gazet - i to wszystko. Wprowadzić do filmu ogromną armatę i nie pozwolić jej ani razu wystrzelić? Nakręcić film o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroshimę bez sceny wybuchu? Tak, wiem, że np. "Ostatni Brzeg" obył się bez tego typu efektów - ale to zupełnie inna kategoria! A sceny takie wcale nie musiały by być jedynie wypełniaczem. Nikt przecież nie powie, że np. sceny walki Neo z agentem Smithem przesłoniły filozoficzne aspekty filmu "Matrix". Druga sprawa, to same smoki. Prezentują się bardzo okazale, ale zdecydowanie zbyt rzadko.
Poważnym, moim zdaniem, błędem było też wprowadzenie wspomnianego uzbrojonego oddziału. Z zachowania społeczności głównego bohatera widać, że smoki stanowią stałe zagrożenie. Wszyscy zachowują największą ostrożność, by ich uniknąć. A tu nagle znikąd pojawia się świetnie uzbrojony oddział, który jedzie sobie odkrytym terenem, nie chowa się, nie uważa... Pytanie, jakim cudem udało się jego członkom przetrwać, skoro kilkanaście lat wcześniej smoki wycięły w pień wojska całej planety i skąd wzięli broń (łącznie z ciężkim sprzętem), pozostaje bez odpowiedzi.
Jak wspomniałem wcześniej, mam wrażenie, że twórcy chcieli najpierw stworzyć film fantastyczny z masą efektów, ale ostatecznie zdecydowali się na dzieło, które skupiłoby się na samych bohaterach, pokazywał ich psychikę, pomysły na przeżycie czy przemianę postawy w obliczu zagrożenia. W efekcie dostajemy film, który jeszcze nie jest dramatem, ale jednocześnie nie jest też widowiskowy. Zastanawiam się, czy to nie była też próba stworzenia filmu fantasy - tylko że w takiej sytuacji film byłby już zupełną klapą, bo nie ma ani magii, ani budzącego szacunek i podziw bohatera, ani, że tak powiem, opowieści (zawiązania akcji, wyprawy w jakimś wzniosłym celu, walka z potężnym wrogiem, ratowanie niewinnych), czyli ważnych elementów tego gatunku.
Podsumowując, muszę napisać, że "Władcy Ognia" w pewnym stopniu rozczarowują. Pierwsza część jest nawet niezła, zniszczony świat robi wrażenie, ale dalej jest już niestarannie i, co gorsza, nieciekawie. Oceniam ten film na jakieś 6 punktów w skali do 10, czyli ciut powyżej przeciętnego dzieła - głównie za pomysł. Skoda, naprawdę szkoda, że nie wykorzystano tkwiącego w nim potencjału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz