środa, 12 czerwca 2013

Mroczne Cienie - komedia grozy

Dark Shadows

USA 2012
scenariusz: Seth Grahame-Smith
reżyseria: Tim Burton


Jako że niedawno mój ulubiony aktor obchodził 50. urodziny, postanowiłem napisać coś o jakimś jego filmie. Tylko którym? I nagle przypomniała mi się pewna "recenzja" filmu "Mroczne Cienie", której autor (litościwie nie podam ani jego nazwiska, ani pisma, dla którego pisał) stwierdził, że film jest "krokiem wstecz", cokolwiek miałoby to znaczyć. Autor ów dal też upust swojej niechęci graniczącej z nienawiścią do kina spod szyldu SF i horroru pisząc, że w ogóle całe to bajdurzenie (słowo daję, takich słów użył!) to filmy dla dzieci bądź ludzi niedojrzałych, a szczególnie w tej zza oceanu nie ma zupełnie nic ciekawego. Mając w pamięci fakt, że opluwanie filmów z racji gatunku i pochodzenia jest w tym kraju od kilku lat "trendy", postanowiłem również zająć się "Mrocznymi Cieniami". Obejrzałem je w kinie, teraz po miesiącach, chciałem sprawdzić, na ile byłem obiektywny w pierwszych ocenach. W najmniejszym stopniu nie żałuję powtórki.

Teraz, kiedy jestem świeżo po obejrzeniu tego filmu, mogę stwierdzić, że film jest istotnie swego rodzaju "krokiem wstecz". Konkretnie - Tim Burton postanowił nawiązać, na ile to możliwe, do starych filmów grozy z Belą Lugosi i Borisem Karloffem. A także - co naturalne - do serialu pod tym samym tytułem z przełomu lat 60. i 70. Stąd "Mroczne Cienie" są filmem dziejącym się niemal współcześnie (chociaż wiem, że epoka hippisów dla niektórych to prehistoria), niemniej film w wielu aspektach nawiązuje do dawnych dzieł - począwszy od fabuły, poprzez sylwetki bohaterów, a skończywszy na elementach takich, jak samotny (i wielki) dom w głębi lasu, skarpa z obowiązkowym pojedynczym drzewem na samym jej krańcu i pojawienie się Wściekłego Tłumu (pisanego przeze mnie z wielkich liter celowo – chodzi tu o nieodłączny element wielu dawnych filmów grozy: wieśniaków chcących zabić bestię, uzbrojonych w pochodnie i widły).

Film w moich oczach jest bardzo ciekawym i pomysłowym połączeniem filmu grozy, dramatu i czarnej komedii. "Jak zwykle", ktoś mógłby wtrącić, "przecież Burton ciągle kręci coś takiego. Owszem, ale "Mroczne Cienie" są inne. Mniej jest w tej produkcji komedii, a więcej dramatu. Mniej śmiechu, a więcej melancholii. Jest to również w większym stopniu film grozy. Oczywiście, Burton wcześniej kręcił filmy z tej kategorii, ale była to groza rodem z Halloween: raczej groteskowa niż straszna i raczej bawiąca niż przerażająca. Tutaj jest inaczej: sama postać głównego bohatera jest na swój sposób niepokojąca i nieco groźna. Wnętrza posiadłości Collinsów są zimne, przygnębiające i ponure - chyba nie chciałbym tam nocować… Siłą tego filmu jest głównie nastrój, choć muszę zaznaczyć – wyczuwalny jednak głównie dla miłośników powieści typu Brama Stokera lub Mary Shelley. Oczywiście, jeśli nie dadzą się zwieść współczesnej otoczce.



Podobnie, w stylu starych filmów ukazani są bohaterowie. Główny bohater, zmieniony w wampira Barnabas, jest z jednej strony postacią budzącą sympatię. Wyraża się w staromodny, dworny sposób i sprawia wrażenie rasowego gentlemana z dawnych lat. Z drugiej strony, niejeden jego uczynek świadczy o tym, że jednocześnie jest bestią; potworem zdolnym do najgorszych czynów. Jest gotów zrobić wszystko dla tych, których kocha, nawet zabijać w ich obronie. Jednak nie waha się mordować niewinnych, przypadkowo napotkanych ludzi. Trochę jak Dracula bądź potwór dra Frankensteina. Zanim ktoś powie, że przesadziłem z Draculą, niech przypomni sobie pierwsze spotkanie Jonathana Harkera z wampirzycami w zamku potwornego hrabiego i rozmowy właściciela zamku z nimi - on, podobnie jak Barnabas, jest postacią tragiczną, przypadkiem zamienioną w wampira: przeklętym przez Boga, ale w głębi duszy istotą nadal zdolną do miłości. Z kolei wiedźma Angelique nie jest standardową antagonistką. Owszem, zsyła na ludzi zło, ale z drugiej strony, czy nie zasługuje na litość osoba, która nigdy nie miała nikogo, a jedyny człowiek, którego kocha, wykorzystuje ją, po czym przestaje zauważać? W tym filmie jest zaskakująco dużo, jak na Burtona, okazji do płaczu. Każdy z bohaterów jest na swój sposób ofiarą nieszczęścia sprzed lat i każdy na swój sposób straszliwie cierpi. Pozwolę sobie zdradzić, że nie ma też typowego happy endu.

"Mroczne cienie" momentami są jednak również komedią. Jako że reżyserem jest Burton, po części czarną. Główną tego przyczyną jest nieszczęsny Barnabas, który musi nauczyć się żyć w XX wieku. Nie wie, co to samochody, dziwi się, że 18-tki mogą jeszcze nie mieć dzieci, a jedynymi, którzy nie patrzą na niego dziwnie, są hippisi - dla nich pewnie jest tylko narkotyczną wizją lub kolejną ofiarą nałogu. Za to wydaje się mieć zrozumienie dla rocka (tutaj zwracam uwagę na drobny, ale zabawny epizod z Alice Cooperem, który gra siebie samego). Drobny, acz ciekawy epizod z Heleną Bonham-Carter. No i oczywiście jest nieodłączny Wściekły Tłum w wydaniu XX-wiecznym, którego pojawienie się za każdym razem wywołuje uśmiech na twarzy. Widły i pochodnie w XX w? A czemu nie?
Na koniec zostawiłem sobie aktorów i sprawy techniczne. Cieszy mnie, że Johnny Depp nie został na zawsze Jackiem Sparrowem i potrafi zagrać inaczej, zachowując przy tym pewne charakterystyczne tiki i sposób mówienia. Rola w tym filmie jest dla mnie żywym dowodem, że nie dał sobie "przyprawić gęby" i potrafi zagrać nie tylko w komedii, ale i w filmie poważniejszym. Michelle Pfeiffer olśniewa jak zwykle - wierzyć się nie chce, że mogłaby być moją matką... Innym aktorom też niczego złego zarzucić nie mogę. Co do scenerii, to silnie związana jest rozwojem akcji. Kiedy ukazane jest miasteczko (typowa amerykańska, mała mieścina) film jest raczej śmieszny, a gdy akcja przenosi się do posiadłości, robi się smutno, ponuro, a momentami groźnie. Pod względem wizualnym film jest moim zdaniem perfekcyjny i znakomicie nawiązuje do serialu, na bazie którego powstał: strojom nie można zarzucić nic - ani tym dawnym, ani nowszym. Szczególnie pragnę tutaj zwrócić uwagę na wystrój i umeblowanie posiadłości Collinsów. Podobnie muzyka - pomijając niektóre melodie w tle, wszelkie utwory pochodzą z okresu, w którym toczy się akcja filmu - z "Night in White Satin" Moody Blues na czele, która to piosenka rozbrzmiewa w pierwszych minutach filmu i idealnie oddaje jego klimat.

Film dostaje u mnie ocenę 8/10. Więcej mu nie dam, bo wybitnym dziełem jednak nie jest. Niemniej, zarzucić mu niczego też nie mogę. od strony technicznej jest perfekcyjny, ponadto potrafi nieźle grać na emocjach. Uprzedzam jednak, że nie jest to "typowy" Burton i jeśli komuś nie podobają się ekranizacje powieści gotyckich bądź ich nie zna, to "Mroczne Cienie" też go nie zachwycą. Po prostu nie zrozumie wielu scen bądź nie zrobią na nim wrażenia.

PS. Ciekaw jestem, czy szefowie McDonald’s mocno się wściekli w trakcie seansu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz