Wszystko co kocham
Polska 2009
scenariusz i
reżyseria: Jacek Borcuch
Na ogół nie chodzę do kina na filmy polskie. Przyczyny tego stanu rzeczy są złożone - i nie ma to nic wspólnego z faktem, że w Polsce nie powstają filmy SF! Najkrócej rzecz ujmując wygląda to tak: polskie filmy rzadko potrafią mnie wzruszyć, zachwycić czy rozbawić. Dlatego rodzime produkcje niezbyt często oglądam i z rzadka do nich wracam. Z wyjątkiem filmów i seriali Stanisława Barei, której jestem fanatykiem.
Jednak zdarzają się wyjątki. Kilka lat temu miałem okazję dostać wejściówkę na Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni. Zdecydowałem się skorzystać z rekomendacji, jednak szedłem za seans pełen niepokoju. Film o
zbuntowanych nastolatkach w okresie stanu wojennego - to nie kojarzyło mi się najlepiej. Ale w końcu poszedłem. Tym sposobem widziałem jeden z najlepszych filmów polskich, jakie zdarzyło mi się oglądać w kinie
"Wszystko,
co kocham" to film opowiadający rok z życia Janka – licealisty mieszkającego na
Helu (tak mi się przynajmniej wydaje, sądząc po budynkach), którego ojciec jest oficerem MW, a matka – lekarką i działaczką "Solidarności".
Ma też przyjaciół, z którymi tworzy zespół punkowy o nazwie WCK, czyli "Wszystko, co kocham". Poznaje też dziewczynę, której ojciec jest wojującym
przeciwnikiem systemu, przez co nie pałą sympatią do Janka – syna w jego
mniemaniu niemal zomowca. Janek i jego przyjaciele żyją z dnia na dzień,
przeżywając typowe dla okresu dojrzewania problemy, nie bardzo przejmując się
otaczającą rzeczywistością. Niestety, stan wojenny zmienia wszystko…
Wbrew początkowym obawom, nie był to jednak kolejny z filmów moralnego niepokoju ani dramat psychologiczny
ukazujący tragedię rozbitych związków, rodzin i Bógwiczegojeszcze, w jakich wielu polskich reżyserów się lubuje. Jest to próba
ukazania, jak najgorętszy chyba okres w powojennej historii Polski przeżywały
zwykłe nastolatki z przeciętnych rodzin. Chociaż... może nie tyle zwykłe
nastolatki, a właśnie takie, które próbowały realizować swoje marzenia. Dlatego
wydarzenia polityczne nie są tutaj dominującymi
wątkami filmu, a raczej pobocznymi wydarzeniami, ukazanymi tylko po to, żeby
wyjaśnić pewne sytuacje z życia Janka i jego przyjaciół. Faktycznie stan
wojenny nie ma dla niego doniosłego znaczenia - przynajmniej z początku. Znacznie ważniejsze są np. promocja do następnej klasy, pocieszenie kolegi, któremu nauka nie
idzie za dobrze,
próby zespołu w starym wagonie kolejowym, zdobycie pieniędzy na paczkę papierosow…
Oczywiście nie mogło zabraknąć młodzieńczych miłości, a właściwie zauroczeń.
Obok pierwszej, powiedzmy, dojrzałej miłości do skromnej rówieśniczki pojawia
się fascynacja dojrzałą sąsiadką, niestety mężatką, w dodatku będącą żoną
lokalnej szychy partyjnej. Największą tragedią dla Janka jest śmierć
bliskiego członka rodziny, a największą radością – zakwalifikowanie się do
kołobrzeskiego "Festiwalu Nowej Fali". Ot, rzeczy codzienne, ale jakże ważne
dla młodego człowieka. Jednak Janek i jego przyjaciele nie są jedynie
biernymi świadkami wydarzeń. Kiedy potrzeba, budzi się w nich świadomość, że
- jak wszyscy ludzie - mają prawo, a czasem nawet obowiązek powiedzieć, co myślą o
otaczającej rzeczywistości. Jest to moim zdaniem najważniejsze przesłanie filmu - w
życiu każdego przychodzi moment, kiedy trzeba spojrzeć dalej, niż na koniec
własnego nosa i walnąć pięścią w stół. Nawet jeśli oznacza to koniec naszej
błogiej, spokojnej młodości…
Film
w genialny sposób pokazuje nie tylko rozterki życiowe przeciętnego nastolatka
tamtej epoki. Pokazuje też niejako w tle, ale dość wyraźnie, życie w warunkach
zagrożenia inwazją "przyjaciół" ze wschodu. Obecność wojsk radzieckich jest
codziennością, którą nikt się w zasadzie nie przejmuje. Obok służbistów
korzystających ze stanowiska, są też żołnierze i milicjanci "z ludzką twarzą",
którzy w potrzebie pomagają "zwykłym" ludziom i machną ręką na spóźnialskiego,
który zapomniał o godzinie milicyjnej. Celowo czy nie, twórcy udało się też
pokazać ciekawą, a niedocenianą czasem rzecz: festiwale muzyki rockowej i
punkowej były swego rodzaju sposobem na rozładowanie emocji. Władze traktowały
je jako swoisty bezpiecznik – wyszaleją się młodzi na koncercie, to nie będą
potem rozrabiać. Jednocześnie władze nie doceniały siły i znaczenia muzyki, stąd
zezwolenie na festiwale muzyki o wywrotowej, jak na owe czasy, treści (mało kto
wie, że festiwal w Jarocinie był jedyną dużą imprezą jaka się odbyła w 1982
roku, w samym środku stanu wojennego). Film pokazuje też przekrój
społeczeństwa: obok stosunkowo dobrze sytuowanych rodzin są też zupełnie
przeciętne, a także margines społeczny, jaki wbrew propagandzie również wtedy istniał,
istnieje i istnieć będzie.
Na
koniec pozostawię sobie przyjemność opisania muzyki. Co prawda tytułowy WCK gra
tylko kilka piosenek (jeśli dobrze policzyłem, słychać ich łącznie 4), ale za
to jakie to są wystąpienia… Każde kolejne pojawienie się zespołu na scenie
oznacza ważny przełom w życiu bohaterów. Każde kolejne jest też na swój sposób
ważniejsze od poprzedniego, gdyż i bohaterowie dorastają, a ich decyzje dotyczą
rzeczy coraz poważniejszych. Przy okazji - naprawdę istniał zespół "WCK". Borcuch w jednym z wywiadów wyraził żal z powodu, że zespół ten przestał istnieć. Jest tak nieistniejący, że aż byłem na jednym jego koncercie :)
Film oceniam na 8/10. Mnie osobiście wzruszył. Jestem jeszcze na tyle młody, że sam pamiętam, jak to było jak się dorastało. Wtedy to człowiek miał problemy, marzenia... Teraz też ma, nawet więcej niż kiedyś, ale jakoś tak czasami wraca się do tych dawnych.
Byłem na nim w małym studyjnym kinie z fajną dziewczyną i butelką wina, więc nie jestem pewien, czy na moją wysoką ocenę filmu nie wpływa otoczka :) Ale bawiłem się świetnie.
OdpowiedzUsuń