sobota, 15 czerwca 2013

Prometeusz - jak zabić własne dziecko

Prometheus

USA 2012
scenariusz: Jon Spaihts, Damon Lindelof
reżyseria: Ridley Scott

Ridley Scott. Nazwisko kojarzone z absolutną doskonałością zdjęć i klimatu; z "Łowcą androidów", "Helikopterem w ogniu" i z "Obcym". Właśnie, "Obcy". Film, który stał się klasyką w swoim gatunku, dał początek serii kolejnych, całkiem niezłych produkcji. Film-legenda, którego jeden z głównych, że tak powiem, bohaterów wystąpił w wielu grach, komiksach, książkach… Nie dziwne więc, że Scott postanowił wrócić do jednego ze swoich największych dzieł. I pokazać, co też mogło być przedtem.
 
I pokazał. "Prometeusz", który miał być „niezupełnie prequelem <<Obcego>>” ukazywał, czym miałby być słynny „Space Jockey” (zwany po polsku Gigantem), czyli pilot ogromnego statku, w którym znaleziono jaja Obcych. Wyprawa zaczyna się od analizy wielu fresków i naskalnych malowideł, które miały zawierać wskazówkę, gdzie należy szukać wspomnianych Gigantów. Na miejscu ekspedycja odkrywa rodzaj ogromnej stacji badawczej, a w niej – wiele dziwnych urządzeń. Niektóre z nich sprawiają wrażenie, jakby zawierały coś żywego – i, jak się okazuje, niekoniecznie przyjaznego.
   
… i w tym momencie czar pryska. Od mniej więcej 50. minuty filmu napięcie spada, a film, który mógłby być całkiem przyzwoitym horrorem SF, zamienia się w krwawą jatkę, raczej w stylu gore. Na ekranie pojawiają się coraz to nowe potwory, które jednak nie budzą strachu. Co gorsza, już wcześniej, od pierwszych niemal minut, w filmie pojawiają się absurdalne sytuacje, które u "dawnego" Scotta byłyby nie do pomyślenia. (UWAGA! Od tej pory mam zamiar bezczelnie spojlerować!) Otóż mamy panią antropolog, która mniej więcej od połowy filmu staje się nagle wybitnym specjalistą w sprawach medycyny i biologii, a przy tym zyskuje nadludzkie umiejętności: wstrzykuje sobie trzy (!) znieczulenia, w międzyczasie przechodzi operację (tzn. siedzi w czymś w rodzaju robochirurga, w pełni świadoma tego, co się dzieje). Operacja polega na tym, że owa supernowoczesna maszyna rozcina panią antropolog jak zwierzę na rzeź, wyjmuje obcą istotę, po czym bynajmniej nie traci czasu na oczyszczenie rany, tylko zaszywa… zszywkami, podejrzanie przypominającymi takie zwykłe, do papieru! Pani antropolog (wspominałem, że jest po trzech znieczuleniach?) jest po tym oczywiście w pełni sił. Bohaterowie zachowują się stopniowo coraz bardziej głupio – jak w starych filmach, gdzie "ścigany" przez toczącą się kamienną kulę bohater nie pomyślał nawet o tym, by skręcić, nawet, kiedy NIE biegł korytarzem, a na otwartej przestrzeni.

Szkoda, bo kilka elementów wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z dawnych Scottem. Jest klimat, są ujęcia w stylu „dawnego” Scotta – pamiętacie scenę na „Nostromo”, gdzie, przed przebudzeniem załogi, ukazane są wnętrza statku? Tutaj mamy podobnie – długie, ale pięknie nakręcone sceny, które budują nastrój. Potem placówka Gigantów – mroczne korytarze o dziwacznej symetrii i tajemniczych urządzeniach. Szkoda, że to wszystko.
 
Najgorsze jest to, że Scott zachował się jak zazdrosne dziecko, które odkryło, że jego zabawką zaczął bawić się ktoś inny. Wiemy, ile filmów, gier i książek powstało o "Obcych" i jak wyobrażano sobie wygląd Gigantów – słynna "trąba" wychodząca od głowy była chyba ich najsłynniejszym elementem, uwiecznionym nawet w niezbyt udanym filmie "Obcy kontra Predator 2". A tutaj Scott postanowił, że stworzy całą otoczkę od nowa. Jego Giganci to po prostu zwykli ludzie – ot, trochę więksi, ale jednak ludzie. Zapomniał najwyraźniej, że "trąba" była ewidentnie elementem ciała Giganta - widać to było wyraźnie w "Obcym". Podobnie reżyser obchodzi się z innymi elementami legendy „Obcego” – czy raczej całej wspomnianej "otoczki" mającej na celu wyjaśnienie choćby pochodzenia "Alienów", oraz samych Gigantów. W "Prometeuszu" dostajemy wyjaśnienie ich działań godne wynurzeń Daenikena. Nieładnie, panie Scott, w dodatku strasznie prostacko i naiwnie. Po co było w ogóle wiązać ich z ludźmi? Do tego należy dodać wyjątkowo idiotyczne dialogi. Warto wspomnieć o tym, jak znaleziono siedzibę Gigantów - na podstawie kilku kropek, które w zasadzie nie oznaczały nic. Nie to, co sławetne symbole w "Gwiezdnych Wrotach", które można było połączyć z gwiazdozbiorami; nie szczegółowa mapa nieba, ale kila kropek. Tak, jakbym mieszkając w Nowym Jorku miał zidentyfikować dokładne położenie Krakowa na podstawie mapy przedstawiającej skrzyżowanie dwóch ulic na jego przedmieściach.
  
I tym sposobem film, który mógłby stać się kolejnym, ciekawym elementem legendy "Obcego", spadł w moich oczach do pozycji dzieła rozkapryszonego dziecka, które postanowiło wrócić do dawnej zabawki, ale nie bardzo miało pomysł, jak się nią pobawić. Dostaliśmy film nie dość, że bez pomysłu na fabułę, to jeszcze niezbyt inteligentny, nieprzemyślany, a momentami wręcz prymitywny i prostacki. A mogło być tak pięknie… Jak go w ogóle ocenić? Jako niezależny film – 4/10 – mimo wszystko pierwsza połowa filmu jakoś trzyma się kupy. Jako prequel "Obcego" musiałbym to ocenić na 2/10 – za to, że Scott zrobił wszystko, żeby zabić stworzoną przez siebie legendę. Czyli średnią zaokrąglamy do 3/10. Cóż, czasami lepiej oddać zabawki innym dzieciom…

1 komentarz:

  1. Podpisuję się pod całą recenzję rękami i nogami. Ocenę dałem taką samą. I tylko marzę o tym, żeby Scott trzymał jednak ręce z daleka od nowej wersji Blade Runnera. Prometeusz to jeden wielki bełkot o niczym, który niczego nie wyjaśnia, niczego nawet nie sugeruje, po prostu bzdura ubrana w fajne, efektowne ciuszki.

    OdpowiedzUsuń