piątek, 7 czerwca 2013

Wielki Gatsby - wielki zachwyt i wielkie rozczarowanie

The Great Gatsby

Australia, USA 2013
scenariusz: Baz Luhrmann, Craig Pearce
reżyseria: Baz Luhrmann


Czy film może jednocześnie spodobać się i rozczarować straszliwie? Owszem, zdarza się, że pod pewnymi względami jakaś produkcja wbija w fotel i wywołuje wypieki na twarzy, ale z pewnych powodów człowiek zaczyna żałować, że wydał pieniądze na bilet albo stracił czas. "Wielki Gatsby" jest tego doskonałym przykładem - przynajmniej w odniesieniu do mnie.

Na "Wielkiego Gatsby'ego" trafiłem przypadkiem. Oryginał z Robertem Redfordem niemal mnie uśpił. Moda i atmosfera lat 20. nigdy jakoś do mnie nie trafiła, a do tego dodać muszę moją zdecydowaną niechęć do instrumentów dętych, które wówczas królowały. Za to zawsze podobały mi się ówczesne samochody - przynajmniej te powstające za oceanem. Ostatecznie do pójścia na seans przekonały mnie dwie rzeczy: występ w tytułowej roli Leonarda DiCaprio (którego uważam za jednego z najlepszych współczesnych aktorów - ale to moja prywatna opinia i proszę mnie za to pod krytykę nie brać) oraz znana mi niezwykła staranność, z jaką Amerykanie tworzą scenerię filmów dziejących się w XIX w i czasach bardziej nam współczesnych.

Nie żałuję, że dałem się namówić i poszedłem na ten film do kina. Obawiałem się co prawda, że wizualnie "Wielki Gatsby" będzie udany, ale i tak mnie uśpi, tymczasem dostałem całkiem przyzwoity film. To znaczy, częściowo. Bo po prawdzie, dla mnie dzieło to można podzielić na dwie części. Pierwsza, kiedy Nick Carraway poznaje Nowy Jork oraz tytułowego bohatera, zwaliła mnie z nóg. Film jest bowiem oczywiście jego punktem widzenia na wydarzenia, świat oglądamy jego oczami, przez co i ludzie, i obiekty są nie do końca rzeczywiste. Nieziemski dom Gatsby'ego staje się wystawą pełną atakujących zmysły barw i dźwięków, ubogie dzielnice zamieszkałe przez prostych robotników są nawet bardziej szare i brudne, niż mogły być naprawdę. I od razu widać, który świat wydaje się Carrawayowi bardziej atrakcyjny.   Surrealistyczna, psychodeliczna, nieco oniryczna nawet, formuła wywołuje poczucie oderwania od rzeczywistości - i gdyby cały film utrzymano w tej konwencji, to słowa złego bym nie napisał.

Niestety, druga część filmu zamienia się w przeciętne, ckliwe romansidło. Przyzwyczajony do szalonych, nieziemskich scen pierwszej połowy filmu, poczułem ogromne rozczarowanie, kiedy nagle zniknęły kolory, ucichły dźwięki, a ukazany świat, oglądany tym razem jakby oczami Gatsby'ego, stał się nijaki. Przyznaję się bez bicia - nie czytałem książki i nie wiem, w jakim duchu jest utrzymana. Ale w filmie taka zmiana formuły zupełnie się nie sprawdza. Pierwsza część filmu przenosi widza w szalony świat lat jazzowych bandów i wspaniałych samochodów. W porównaniu z nią, druga część jest jałowa, postacie stają się jakby pozbawione pierwotnej siły, a nawet dialogi wołają o pomstę do nieba. Poza tym na początku filmu pojawia się stwierdzenie, że Gatsby to największy optymista, jakiego zna Carraway. W drugiej połowie filmowy Gatsby jest cieniem samego siebie i zupełnie nie wiem, gdzie ten optymizm...
 
Dobrze, ponarzekałem. Teraz znów pora na zachwyty, tym razem za sprawą strony wizualnej i muzycznej. Jak wspomniałem, nie przepadam za dęciakami, muzyka lat 20. nie odpowiada mi. Jednak w "Wielkim Gatsbym" zastosowano ciekawy zabieg: muzyka jest wyraźnie wzorowana na tamtych czasach, jednak wykonanie jest bardziej nowoczesne. Jeśli ktoś zna twórczość Caro Emerald, to wie, o czym mówię. Nie każdemu taki zabieg może odpowiadać, ale ja byłem zachwycony. Film stał się przez to mocno niekonwencjonalny, dzięki czemu przynajmniej w części udało mu się nie być "jeszcze jednym" przeciętnym romansem. Kolejna rzecz: sceneria, stroje i wystroje. Za oceanem może i nie radzą sobie z filmami historycznymi, ale jeśli akcja filmu dzieje się od XIX wieku do lat obecnych, to  i stroje, i wyposażenie wnętrz są odwzorowane niezwykle starannie. Podobnie wielkie wrażenie robi panorama dawnego Nowego Jorku - chociaż chyba się przyczepię: w kilku ujęciach widać budowany wieżowiec, podejrzanie podobny do Empire State Building, który w czasie, kiedy dzieje się film, nie istniał nawet w fazie projektu. Nie powiem też złego słowa na temat gry aktorskiej. Leonadro DiCaprio urodził się do strojów sprzed stu lat i widać, że dobrze czuje się w tej epoce. Tobey Maguire bardzo dobrze wczuł się w rolę oszołomionego mieszkańca metropolii. Jedynie Carey Mulligan jako ukochana Gatsby'ego niezbyt przypadła mi do gustu, chociaż nie potrafię powiedzieć, czemu. Chyba po prostu nie polubiłem postaci i już.

Ostatecznie obejrzałem film, ale trudno powiedzieć, czy chciałbym do niego wrócić. Pierwszą część filmu chętnie bym sobie jeszcze obejrzał, ale drugą część spokojnie bym sobie darował - z wyjątkiem ostatnich kilkunastu minut, gdzie powraca nierealistyczna konwencja z początku. Ostatecznie dam mu 6 punktów na 10 możliwych: 8 za pierwszą połowę, 4 za drugą. No dobra, a teraz w ramach przypomnienia sobie miłych chwil spędzonych w sali kinowej posłucham sobie Caro Emerald.

1 komentarz:

  1. Myślę, że warto dodać, że w tym filmie w końcu dwóch starych dobrych przyjaciół mogło zagrać. DiCaprio i Maguire są najlepszymi przyjaciółmi od czasów dzieciństwa, którzy wspierali siebie nawzajem, pomagali, omawiali kontrakty i dalej spędzają razem czas. Dla wielu fanów, był to kolejny powód by udać się do kina.

    OdpowiedzUsuń