piątek, 31 maja 2013

Pięć filmów w moim wieku

Na pewnym ciekawym blogu, który właśnie poznaję (nazywa się Roztargniona Sowa, jakby ktoś pytał) znalazłem interesujący wpis "wspomnieniowy". Nazywa się, jak w tytule. Szczęśliwie dla mnie, w roku 1979 w kinematografii trochę się działo, ze aż trudno będzie mi wybrać tylko pięć. Kolejność będzie przypadkowa, bo po prawdzie trudno mi wybrać, które podobały mi się bardziej, które mniej. Bywały też produkcje docierające do mnie dopiero po pewnym czasie. Ale "wielką piątkę" chyba jestem w stanie wybrać. No dobra, jedziemy:



1. "1941", scenariusz: Bob Gale i Robert Zemeckis, reżyseria: Steven Spielberg.
Komedia Spielberga, niesłusznie moim zdaniem niedoceniana. Film "oberwał" podwójnie: w Ameryce ludzie dochodzili do siebie po Wojnie Wietnamskiej i nie potrzebowali filmu, który by ich ośmieszał. W Europie nie spotkał się ze zrozumieniem - co mnie nie dziwi, bo trzeba być nieźle zorientowanym i wiedzieć, jakie były skutki izolacjonizmu Ameryki w okresie międzywojennym. Japończycy mogli się wkurzyć, że przedstawiono ich jako prymitywnych głupków. Ale mnie film się podobał, bo w historii USA trochę się orientuję, poza tym gra tam paru aktorów, których lubię: Treat Williams jako amerykański żołnierz - ultrapatriota oraz Christopher Lee w roli niemieckiego oficera. Wypadł świetnie, chociaż pojawił się tylko na chwilę.


2. "Obcy - ósmy pasażer Nostromo" ("Alien"), scenariusz: Dan O'Bannon, Ronald Shusset, reżyseria: Ridley Scott.
Film - legenda. Uważam go za jeden z najlepszych filmów, jakie oglądałem. Chyba pierwszy, w którym ludzie osadzeni w przyszłości i podróżujący statkiem kosmicznym byli no... ludzcy: nie zachowywali się jak automaty, klęli, narzekali, popełniali błędy... Do tego ta atmosfera i ujęcia! Sceny przeszukiwania wraku statku, "wyklucie się" Obcego z ciała astronauty, cień Obcego majaczący się za jednym z bohaterów przeszukujących maszynownię... te momenty robią na mnie wrażenie do dzisiaj. No i sama postać potwora z kosmosu - majstersztyk. Jeśli uznać go za horror, to jest jednym z najlepszych mi znanych, jeśli nie "naj".


3. Żywot Briana ("Life of Brian"), scenariusz: John Cleese, Graham Chapman, Terry Gilliam, Eric Idle, Terry Jones, Michael Palin, reżyseria: Terry Jones.
Film o człowieku, który przypadkiem został uznany za Mesjasza, jest z kolei jedną z najlepszych znanych mi komedii i moją ulubioną produkcją spod znaku Monty Pythona. Jeden z tych ciekawych filmów, kiedy podczas każdego niemal oglądania odkrywam jakiś nowy podtekst czy aluzję. Jeden z filmów, które - moim zdaniem - powinien obejrzeć każdy, chociażby po to, żeby wiedzieć, kiedy przekracza się cienką granicę między wiarą a fanatyzmem.

 
4. "Mad Max", scenariusz: James McCausland, George Miller, reżyseria: George Miller.
Ten film sam z siebie nie jest dla mnie dziełem, które oglądałbym namiętnie raz po raz, ale na pewno jest wzorem, jak można stworzyć film korzystając z niewielkiego tylko budżetu i banalnego, powiedzmy sobie szczerze, scenariusza, jeśli umie się budować atmosferę za pomocą gry aktorów, odpowiednich ujęć i muzyki. Przypuszczam, że jego twórcy nigdy nie spodziewali się sukcesu na skalę światową - a już na pewno nie tego, że film uznany zostanie za "kultowy". Całkowicie zasłużenie moim zdaniem. Wielu próbowało kręcić podobne filmy, ale rzadko z pozytywnym rezultatem.


5. "Czas Apokalipsy" ("Apocalypse Now"), scenariusz: Francis Ford Coppola, Michael Herr, John Milius, reżyseria: Francis Ford Coppola.
Kolejna legenda. Na mnie osobiście, przyznam się ze wstydem, film nie zrobił - jako całość - aż tak wielkiego wrażenia. Ale pojedyncze sceny - jak najbardziej. Przede wszystkim - nie, nie ze względu na Marlona Brando. Największe wrażenie zrobiła na mnie postać ppłk. Kilgore'a. Ten człowiek wydaje się być kompletnie nierzeczywisty. Żyje w swoim świecie, co więcej, pojęcie "architekt własnego losu" wydaje się do niego pasować idealnie: pamiętacie scenę, kiedy dookoła latają kule, a on się nawet nie schyla? No właśnie - wie, że to nie jest pora na niego. Taki typ idzie przez życie uważając, że przypadkowe nieszczęścia to coś, co zdarza się innym. I jeszcze mała ciekawostka, ważna dla mnie ze względu na dawną fascynację zespołem The Doors: F.F. Coppola za wszelką cenę chciał, by film stał się hołdem dla Jima Morrisona. Początkowo miała znaleźć się w nim scena uczenia tubylców przez płk. Kurzta piosenki "Light My Fire" jako miejscowego hymnu - ostatecznie jednak wycięto ją jako nierealną. Ostatecznie została tylko piosenka "The End" na początku i na końcu filmu - idealnie zresztą pasująca do jego treści i wymowy.

PS. Nie mogę powstrzymać się od dodania, że w 1979 rozpoczęła się produkcja "Imperium Kontratakuje" - mojego najulubieńszego filmu z lat młodzieńczych, a i dzisiaj zajmującego miejsce na najwyższej półce :)

czwartek, 30 maja 2013

Iron Sky - jak przestałem się martwić i pokochałem nazistkę.

Iron Sky

Australia, Finlandia, Niemcy 2012
scenariusz: Michael Kalesniko, Timo Vuorensola
reżyseria: Timo Vuorensola

Film "Doktor Strangelove czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę" powstał w okresie Zimnej Wojny i bynajmniej nie służył podbudowaniu morale Amerykanów, ale przeciwnie, obśmianiu ich – i nie tylko ich zresztą. "Iron Sky" jest filmem bardzo podobnym zarówno pod względem treści, sposobu wykonania, jak i przesłania. Mimo niekonwencjonalnej formy film zawiera niezwykle trafne oceny przeróżnych zjawisk współczesności, a przy okazji również coś, co nader rzadko się w kinie SF zdarza – skłaniające do refleksji zakończenie. 

Podchodziłem do tego filmu z entuzjazmem od samego początku. Kiedy usłyszałem, że grupa zapaleńców postanowiła nakręcić film tym, jak potomkowie nazistów, którzy po klęsce hitlerowskich Niemiec ukryli się na Księżycu, postanawiają podbić Ziemię, oczami wyobraźni widziałem już "dzieło" w stylu norweskiego "Zombie SS". No bo już na sam początek taka zagwozdka: Księżyc fotografowały sondy kosmiczne, oglądało go kilkunastu amerykańskich astronautów, z czego tuzin chodził po jego powierzchni i nikt nie zauważył ogromnej bazy w kształcie swastyki? Ale cóż, oglądam namiętnie takie filmy, więc byłem przygotowany. Nigdy był się nie spodziewał, że dostanę film starannie przemyślany, który zachwyci mnie na tyle, że będę nie raz do niego wracał. "Iron Sky" to bez wątpienia najciekawszy film, jaki miałem okazję zeszłego roku oglądać.
  
Wiele osób odebrało "Iron Sky" jako głupią komedyjkę. Nie rozumiem zupełnie dlaczego. Film jest przecież inteligentną grą z widzem, jego znajomością polityki, światowych problemów gospodarczych i społecznych, mentalności niektórych narodów, a także największych dzieł kinematografii, bądź niektórych ich co bardziej znanych fragmentów. Doradczyni pani prezydent wyżywa się na podwładnych na sposób wielokrotnie parodiowanej sceny przemowy Hitlera z "Upadku". Ważną rolę odgrywa "Dyktator" Ch. Chaplina - na Księżycu film ten jest propagandową tubą nazizmu (co prawda po drobnej cenzurze). Pojawia się też wiele nawiązań do serii "Gwiezdne Wojny". Jednak przede wszystkim film czerpie całymi garściami z "Doktora Strangelove" - przede wszystkim podobny jest sposób prowadzenia fabuły, zakończenie, a także sposób wyśmiewania przeróżnych zjawisk.

„Iron Sky” to bowiem film głównie prześmiewczy. Obrywa się tu wszystkim, bez względu na narodowość, kolor skory i płeć. Amerykanie w tym filmie są otwarci i politycznie poprawni - do czasu, gdy na Ziemi pojawia się wysokiej rangi oficer, kiedy to wszyscy z radością akceptują nową stylistykę pani prezydent, wzorowaną na mundurach SS. Główny bohater leci na Księżyc, bo ma odpowiedni kolor skóry, a jego umiejętności pilotowania statku kosmicznego ograniczone są do znajomości symulatora X-Winga. Neonaziści (ci nasi, ziemscy) są ukazani jako żywe zaprzeczenie ideałów piękna cielesnego i duchowego głoszonego przez księżycowych miłośników idei czystości rasy (nawiasem mówiąc, ci księżycowi są naprawdę czystej krwi Aryjczykami). Nazistowski naukowiec jest wiernym uczniem dra Mengele, ale przy okazji symbolem współczesnego biotechnologa czy genetyka, któremu wydaje się, że poznał tajemnice przyrody i wdraża swoje idee w czyn nie bacząc na konsekwencje. Jednak najbardziej obrywa się feministkom. Ameryka w „Iron Sky” jest przykładem, jak wyglądałby świat, gdyby rządziły nim osoby z parytetu, a nie z umiejętności. Pani prezydent martwi się głównie o kolor ubrań podczas wystąpień, ale kiedy przychodzi co do czego, myśleć za nią musi mężczyzna. Pani generał floty chce bombardować cywilów, żeby pokazać, że „ma jaja większe od mężczyzn”, a wcześniej ta sama pani pożąda nazistowskiego oficera, bo czuje, że może wreszcie zostanie zniewolona. Kobietom, które dostały się na stołek, już na niczym nie zależy - tylko na utrzymaniu pozycji.

"Iron Sky" nie wyśmiewa wszystkiego i wszystkich bez powodu. W tym filmie to wcale nie naziści z kosmosu są największym zagrożeniem. „Iron Sky” zawiera w sobie przesłanie – początkowo pokazane w sposób prześmiewczy, ale później autentycznie wzruszające – że jacyś tam neonaziści, wojny i inne takie to ostatni problem, jakim należy się przejmować. Najgorsze, co może nas spotkać, to nieodpowiedzialni, głupi ludzie na stanowiskach decydujących o losach zwykłych obywateli, a czasem i całego świata. W "Iron Sky" każda postać prezentuje kontrowersyjne postawy spotykane w naszym otoczeniu bądź jest ich bezwolną ofiarą. W tym miejscu "Iron Sky" znów bardzo przypomina "Doktora Strangelove".

Od strony technicznej "Iron Sky" powinien zawodzić, ale nie zawodzi. Technika księżycowych nazistów to specyficzne połączenie dieselpunka z hitlerowską stylistyką (latające talerze z silnikiem rotacyjnym robią wrażenie, muszę przyznać). Widać, że twórcy posłuchali sugestii internautów, którzy podesłali rysunki latających talerzy budowanych rzekomo przez Niemców w końcowym okresie wojny. Mundury bojowe są "kosmicznym" rozwinięciem munduru Wehrmachtu, przez co wyglądają bardzo efektownie, jak wyciągnięte z gry "Fallout". Cóż, nie przypadkiem mówi się, że naziści byli źli, ale mieli fajne mundury... Niemniej, film kosztował stosunkowo mało jak na produkcję SF, co widać na każdym kroku: sceny w kosmosie kręcone są na tle zdjęcia Drogi Mlecznej. Bez szczególnego wpatrywania się widać, że pojazdy, Ziemia i Księżyc są modelami, czasem niezbyt dobrze oświetlonymi. Ale w tym filmie nie o efekty chodzi – zresztą, może to był cel twórców? Na koniec jeszcze kwestia muzyki: działania księżycowych najeźdźców okraszone są melodiami, których twórcą jest głównie zespół Laibach, sam często stosujący nazistowską stylistykę na koncertach. Podobnie, jak i film, zespół ten bywa nierozumiany - z tego samego powodu. Przez cały film przewijają się pseudohitlerowskie marsze, co ciekawe, towarzyszą też lądowaniu Amerykanów na Księżycu – pewnie po to, żeby było wiadomo, kto jest naprawdę zły.

 Czy film ma swoje słabe strony? Cóż, jedną ma. Spodziewałem się, że inwazja z Księżyca będzie bardziej przypominała rozmachem to, co widzieliśmy w podobnym zresztą w klimacie filmie „Marsjanie Atakują”. tymczasem walka z księżycowymi nazistami jest w zasadzie epizodem. No i pod koniec głupota pani prezydent nie śmieszy już, lecz irytuje.

Niemniej, film ma u mnie mocną "dziewiątkę" (w skali - jak wiadomo - do 10). Nie tyle jako kino SF, ale głównie jako trafna satyra na otaczającą rzeczywistość. Poza tym ocenę podnosi znacznie zakończenie – ostatnie pięć minut zaskakują i autentycznie wyciskają łzy z oczu. Film gorąco polecam, chociaż możliwe, że nie każdy zrozumie wszystkie żarty i aluzje w nim zawarte.

poniedziałek, 27 maja 2013

Christopher Lee kończy 91 lat!


Dzisiaj obchodzi urodziny jeden z moich ulubionych aktorów - jeśli nie "naj". Sir Chistopher Frank Carandini Lee to nazwisko znane każdemu, kto chociaż odrobinę interesuje się kinem - nawet jeśli nie interesuje się filmami z gatunków, w których Aktor ten znalazł upodobanie. 

Człowiek ten jest obiektem mojego nieskończonego podziwu. Rekord Guinnessa w kategorii "największa liczba zagranych ról", prowadzenie programów, a nawet udany (moim zdaniem) występ jako muzyka... Obok takiego człowieka nie sposób pozostać obojętnym. W dodatku grywał postacie pochodzące z różnych krajów - zawsze w pełni wiarygodnie. Ktoś, kto oglądał zapomniany dość film Spielberga "1941" zwrócił może uwagę na osobę niemieckiego oficera na pokładzie japońskiego okrętu podwodnego - przyznam, że sam nie od razu zauważyłem, że gra go Christopher Lee. Między innymi dlatego, że zachowuje się tam i mówi jak standardowy niemiecki oficer, jakby żywcem przeniesiony z filmu 
"Das Boot".

Moje pierwsze zetknięcie się z Christopherem Lee to "Człowiek ze złotym pistoletem" - jeden z cyklu filmów o przygodach Jamesa Bonda. Zagrał tam postać Scaramangi - płatnego zabójcy. Teoretycznie mógłby to być "jeszcze jeden film z serii" jednak C. Lee dokonał rzeczy niezwykłej. Otóż w filmach o przygodach agenta 007 wrogowie tytułowego bohatera byli jakby pozbawieni charakteru. Mieli swoje zachcianki, byli niewątpliwie źli, ale nie mieli zwyczajnych, ludzkich cech: nie znaliśmy ich zainteresowań, przywar, słabości czy zalet - po prostu byli obiektem do wyeliminowania. Tymczasem Scaramanga wybijał się w tego schematu - w znacznej mierze dzięki doskonałej grze aktorskiej. Kto wie, może to sam aktor nalegał na nadanie mu pewnej wyróżniającej się osobowości?

Mało który aktor pozwoliłby sobie na przypięcie łaty tego "złego". Tymczasem Lee jakby wyspecjalizował się w grze negatywnych bohaterów. Zupełnie, jakby zdawał sobie sprawę, że widownia dopinguje protagonistów, ale kocha się w złych... Trudno bowiem ocenić Draculę jako postać jednoznacznie złą - w oczach widzów jest raczej postacią tragiczną, obiektem współczucia. A przecież Dracula to tylko jedna z dziesiątek setek ról C. Lee. Aktor ten był jedynym członkiem obsady "Władcy Pierścieni", który miał okazję osobiście rozmawiać z mistrzem Tolkienem - może dlatego Saruman w jego wykonaniu jest fenomenalny: posągowy, groźny, a jednak budzący szacunek. Christopher Lee ma ten niesamowity dar, że nawet epizodyczne jego pojawienie się zapada w pamięć - pewnie dlatego z "Alicji w Krainie Czarów" najlepiej zapamiętałem postać Jabberwocky, który mówi głosem Aktora właśnie.

Nie da się też nie zwrócić uwagi na znakomitą sprawność pana Lee. Nie ma chyba drugiego aktora, który w tym wieku zachowałby tak wysoką sprawność (nawiasem mówiąc - mam wrażenie, ze wielu nastolatków mu nie dorównuje). A teraz jeszcze zabrał się za nagrywanie muzyki...Kto wie, może przy odrobinie szczęścia zobaczymy Go w trasie koncertowej. Wcale by mnie to nie zdziwiło.
Wszystkiego najlepszego!

niedziela, 26 maja 2013

Abraham Lincoln: łowca wampirów - (prawie) prawdziwa historia

„Abraham Lincoln: Vampire Hunter”

USA 2012
scenariusz: Seth Grahame-Smith
reżyseria: Timur Bekmambetow

Czytałem sobie niedawno powieść o jakby znajomym tytule: "Duma, uprzedzenie i zombie". Na okładce widniały nazwiska autorów: Jane Austen oraz Seth Grahame-Smith. Ten drugi autor wykorzystał bowiem klasykę Jane Austen i pomiędzy oryginalne fragmenty utworu Austen wtrącił akapity traktujące o pojawieniu się zombie. Tym samym uzyskał książkę, która w dość oryginalny sposób nadała oryginalnej powieści elementy horroru, zachowując przy tym ducha oryginału. Grahame-Smith, zachęcony sukcesem swojego pierwszego utworu, napisał kolejny utwór oparty tym razem na życiorysie prawdziwej postaci, a mianowicie jednego z najwybitniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych. Tak powstał "Abraham Lincoln: łowca wampirów". 

Powieść okazała się za oceanem wielkim sukcesem. Ceniono ją za zachowanie wierności historycznej i wiarygodne przedstawienie realiów epoki przy umiejętnym wtrąceniu wątku wampirycznego. Logiczne więc, że powieścią zainteresowali się filmowcy. Tak powstał film, który - moim zdaniem - jest jednym z najbardziej niedocenionych w Polsce i niesprawiedliwie osądzonych filmów zeszłego roku. A szkoda, bo zasługuje na uwagę - z kilku powodów. Przyznam, że sam spodziewałem się idiotycznego filmu w stylu "Van Hellsinga", w którym tytułowy bohater używał kuszy maszynowej. Cóż, nie wziąłem pod uwagę dwóch rzeczy: raz, że „Abraham Lincoln...” jest adaptacją powieści na swój sposób historycznej; dwa, że reżyserem jest Timur Bekmambetow, ten sam człowiek, który przeniósł na ekran m.in. „Nocny Patrol” oraz wyprodukował animację „9”, które to produkcje do bezmyślnych na pewno nie należą.
 
Film, podobnie jak powieść, ukazuje życie Abrahama Lincolna z nieco innej perspektywy. Kariera i działalność polityczna jednego z największych prezydentów Ameryki okazuje się być ściśle związana z jego życiową misją – polowaniem na wampiry, których obecność (i zaskakująco spora liczebność) zagrażały bezpieczeństwu kraju. Lincoln początkowo poluje sam, ale widzi, że to za mało. Co więcej – wampiry mogą funkcjonować głównie dzięki temu, że na Południu istnieje niewolnictwo, a losem niewolników nikt się nie przejmuje – co z tego, że co kilka dni któryś umrze z upływu krwi? Lincoln decyduje się więc na karierę polityczną, a zniesienie niewolnictwa jest jednym z elementów jego programu. Wampiry nie patrzą na to bezczynnie i prowokują Południe do walki zbrojnej. Tak wybucha Wojna Secesyjna, która – przynajmniej z punktu widzenia prezydenta – będzie kosztować wiele, ale posłużyć może do złamania potęgi wampirów.

Film bardzo mnie rozczarował - pozytywnie. Jest bowiem nie tyle opowieścią o łowach na wampiry, ile o prawie do życia i wolności. Dzieje się tak z prostego powodu: historia łowów na krwiopijców została wpleciona w autentyczne wydarzenia, m.in. w dzieje ruchu abolicjonistów oraz Wojnę Secesyjną. Sceny z życia Abrahama Lincolna przedstawione w filmie są jak najbardziej prawdziwe – pomijając oczywiście wampiry. Jednak śmierć jego matki, praca w sklepie, studia prawnicze, postać jego żony, śmierć syna, wreszcie gwałtowne wystąpienia przeciwko niewolnictwu – to wszystko miało miejsce naprawdę. Co więcej, ukazane w filmie fragmenty przemówień Lincolna pochodzą z prawdziwych, zanotowanych jego wypowiedzi. Gdyby odjąć z filmu sceny ukazujące walkę z wampirami, dostalibyśmy krótką biografię Lincolna i historię jego kariery.
 
Film jest przy tym nakręcony dość starannie - może dlatego, że kręcił to Rosjanin? Wszelkie szczegóły scenerii, wystrój wnętrz czy ubrania idealnie pasują do epoki, nie ma żadnych anachronizmów czy nieistniejących wynalazków (jak wspomniana kusza maszynowa z „Van Hellsinga”). Mamy za to piękne ujęcia ówczesnych parowców rzecznych, powozów, Białego Domu i budowanego dopiero gmachu Kapitolu. Mamy też wspaniale zrealizowaną scenę batalistyczną – bitwę pod Gettysburgiem, uznawaną za przełomową w tej wojnie, a w filmie będącą takową z powodów nie tylko militarnych.   

Niemniej, skoro wampiry są chociażby w tytule, trzeba i o tym napisać. A też jest o czym. Film może nie imponuje inwencją – postacie wampirów mają ludzką postać, jedynie podczas walki zmieniają się w potwory z poszarzałymi twarzami i wielkimi zębiskami. A jak wyglądają walki z nimi? Cóż, zabijanie ich odbywa się za pomocą nieco prymitywnej, ale efektownej metody – czyli zwykłego rozbijania im głów siekierą. Przy okazji chciałem zwrócić uwagę na celowe najwyraźniej działanie: większość scen walk nakręcona jest z efektownymi spowolnieniami – w tych scenach (niestety, tylko w tych) widać nawet było efekt trójwymiarowości.
   
A do czego można mieć zastrzeżenia? Przede wszystkim do aktora grającego tytułową postać. Abraham Lincoln był jednym z najbardziej charakterystycznych prezydentów: wysoki, chorobliwie wręcz chudy, z pociągłą twarzą. Czy naprawdę nie dało się znaleźć kogoś, kto bardziej by go przypominał? Niemniej, to w zasadzie jedyne zastrzeżenie z mojej strony. Dlaczego więc film otrzymuje regularnie niskie oceny? Moim zdaniem w grę wchodzą dwie przyczyny. Pierwsza z nich to nieznajomość historii Stanów Zjednoczonych - aby film docenić od tej strony, trzeba wiedzieć, co działo się w Ameryce XIX wieku. Druga rzecz - polscy widzowie najwyraźniej spodziewali się bezmyślnego filmu z wartką akcją, gdzie krew leje się litrami, a bohater używa fantastycznej technologii. Tymczasem dla ludzi nieznających historii USA wiele scen może wydać się niezrozumiałych, przesadzonych lub patetycznych. Krwi nie ma aż tak znowu dużo, a technologia jest taka, jaka powinna być w ukazanej epoce.

Ja natomiast, jako osoba znająca historię USA i umiejąca docenić starania o realizm, muszę "Abrahama Lincolna..." ocenić na osiem gwiazdek na dziesięć możliwych (!). A przy okazji: polecam książkę - jest świetna.

czwartek, 23 maja 2013

Dzień zagłady - wzruszająca katastrofa

Deep Impact

USA 1998
Scenariusz: Bruce Joel Rubin, Michael Tolkin
Reżyseria: Mimi Leder

Pod koniec lat 90. zaczęła się w kinematografii zabawna tendencja, która przetrwała niemal dziesięć lat. Polegała ona na tworzeniu przez różne wytwórnie filmów o niemal identycznej fabule, dokładnie w tym samym czasie. Szpiegostwo przemysłowe? Potajemne działania na dwa fronty scenarzystów? Mniejsza z tym. Ciekawe jest co innego: zwykle jeden z tych filmów skupiał się bardziej na akcji, a drugi - na przeżyciach bohaterów. Czasami sukces odnosiły obie produkcje, czasem - jedna pozostawała w cieniu drugiej.

Typowym przykładem niezasłużonej drugiej pozycji jest "Dzień zagłady", który miał pecha być nakręcony równolegle z "Armageddonem". Szczęście tego drugiego polegało na większym budżecie i sporej liczbie gwiazd. Wizualnie film prezentował się świetnie, niestety twórcy znacznie lżej potraktowali scenariusz, skutkiem czego było kilka Oscarów "technicznych" oraz sporo Złotych Malin za wszystko inne. Osobiście podczas oglądania tego filmu doszedłem do wniosku, że owszem, ładnie się prezentuje, ale jako miłośnik astronomii musiałem położyć krechę na tej produkcji. Liczba absurdów wola o pomstę do nieba. Ja wiem, że to jest "tylko" fantastyka, ale w kinie SF jest (przynajmniej powinno być) tak, że prawa fizyki są pokonywane, a nie łamane, zaś technologia albo jest zupełnie "nieziemska" i wtedy pal licho realizm, ale jeśli ma być w miarę pasująca do obecnych czasów, to należy ukazać ją z pewną dozą realizmu. Reżyser tego dzieła wziął się potem za tworzenie filmów SF innej kategorii, właśnie tej "nieziemskiej", co wcale mnie nie dziwi.

Co innego "Dzień Zagłady". Film ten, moim zdaniem niesłusznie, pozostał w cieniu poprzedniego, a szkoda, bo prezentuje znacznie wyższy poziom - wszystkiego. Gra aktorów jest znacznie lepsza, technologia jak najbardziej dopasowana do współczesności. Film opowiada o tym, jak pewien młody astronom-amator odkrywa przypadkiem obiekt na niebie, który zostaje zidentyfikowany jako asteroida, która za mniej więcej rok ma uderzyć w Ziemię. Asteroida jest na tyle duża, że jej uderzenie spowoduje skutki podobne, jak ta sprzed 66 mln lat, kiedy wyginęły dinozaury. W tajemnicy, by nie niepokoić ludzi, zbudowany zostaje statek kosmiczny, który ma przetransportować ładunki nuklearne służące do zniszczenia asteroidy. W razie czego opracowano też plan awaryjny - jeśli operacja się nie powiedzie, ludzkość będzie musiała przetrwać dwa lata w podziemnych schronach. Niestety, miejsca starczy tylko dla niewielkiego odsetka losowo wybranych osób.

Fabuła więc jakby z "Armageddonu", tyle że tam powyższy tekst to jakieś 15 minut filmu. Tutaj akcja rozkręca się powoli. Film skupia się na kilku niezwiązanych ze sobą postaciach, z których każda na swój sposób przeżywa tragedię i stara jak najlepiej przeżyć ostatnie dni na Ziemi - takiej, jaką wszyscy znamy. Misja ratowania Ziemi jest oczywiście obiektem zainteresowania wszystkich obywateli świata, niemniej oglądamy ją głównie oczami innych bohaterów śledzących wydarzenia na ekranach telewizorów. W ten sposób nie jesteśmy oderwani od ponurej atmosfery ogarniającej wszystkich - widz razem z bohaterami przeżywa start misji, lądowanie na asteroidzie i rozpaczliwą walkę z zawodną czasem technologią. Jednocześnie widzimy, jak widmo katastrofy wpływa na tych, którzy są jedynie bezsilnymi świadkami zmagań astronautów: jedni próbują żyć jak co dzień, inni szykują zapasy nie wierząc w powodzenie misji, jeszcze inni godzą się z losem i próbują chociaż w tej ostatniej chwili naprawić błędy przeszłości i pożegnać się z bliskimi w przyjaźni. W ten sposób zostaje ukazany ludzki wymiar katastrofy - czego tak bardzo brakowało w "Armageddonie". "Dzień zagłady" jest przez to filmem momentami wyciskającym łzy z oczu - również za sprawą doskonałej gry aktorów (zwłaszcza Morgana Freemana jako prezydenta USA i Elijaha Wooda jako młodego astronoma) oraz doskonałej muzyki Hansa Zimmera.

Kolejną rzeczą, która mnie zachwyciła, jest realizm - zarówno w zastosowaniu technologii, jak i w ukazaniu działań instytucji rządowych w obliczu kryzysu. Astronauci na statku kosmicznym nie poruszają się w cudownie istniejącej grawitacji, lądowanie na powierzchni asteroidy możliwe jest dzięki rozwinięciu technologii umożliwiającej lądowanie na Księżycu. Również w "sferze ziemskiej" film nie zawodzi. Jak się zastanowić, to chłodne kalkulacje, kto zasługuje na ocalenie, a kto nie, są niestety jak najbardziej prawdopodobne. Podobnie utrzymywanie tajemnicy - wczesne powiadomienie obywateli o nadchodzącej zagładzie wywołałoby tylko panikę i utrudniło ratowanie tego, co można uratować z naszego świata. No i wreszcie przygotowania do misji są odpowiednio rozciągnięte w czasie i odpowiednio przeprowadzone - nawet zostaje ściągnięty "weteran" jednej z misji Apollo! Jakże różni się to od "ekspresowych" przygotowań z "Armageddonu"...

Niestety filmów bez wad nie ma - i "Dzień Zagłady" również się ich nie ustrzegł. Przede wszystkim lot kosmiczny miał zostać ukazany możliwie realistycznie - szkoda więc, że twórcy nie ustrzegli się nieśmiertelnych odgłosów lecącego statku, wybuchów i tym podobnych. Jednak te drobne wpadki nie powinny zepsuć przyjemności oglądania filmu, który śmiało przyznaję 9 gwiazdek na 10.

poniedziałek, 20 maja 2013

Zwiastun "Europa Report"



Obejrzałem sobie właśnie zwiastun filmu "Europa Report", który ma wejść na ekrany kin już za czas niedługi, bo raptem za miesiąc. Zapowiedź mnie zaintrygowała i zaniepokoiła jednocześnie. Z jednej strony budzi spore nadzieje, z drugiej - pojawia się obawa o zmarnowany potencjał.

Film opisujący historię (fikcyjnego) lotu na Europę, czwarty księżyc Jowisza, zawierać ma elementy paradokumentu i horroru. Wieść o takiej krzyżówce wzbudziła od razu moje obawy. Raz miałem już nieprzyjemność oglądać taką mieszankę stylów w filmie pt: "Apollo 18" - niestety, jako SF obraz ten nie wciągał, jako horror nie straszył, a jako paradokument był nieprzekonujący (chociażby dlatego, że NASA bardzo dba o propagowanie działalności, więc teksty o tajności danych się nie sprawdzają). Nie wspomnę o nieszczęsnym "Prometeuszu", który jest jednak produkcją innej kategorii, a także większych możliwości budżetowych (szkoda, że tak straszliwie zmarnowanych).

Kiedy jednak ujrzałem zwiastun, obawy minęły. Film zapowiada się jako kawał solidnego kina SF który warto obejrzeć choćby z jednego powodu: to jeden z nielicznych filmów, w których zadbano o realizm. Dla pewności twórcy nie wybiegli zanadto w przyszłość i przedstawili technologię obecnie używaną. Dzięki temu uniknęli zapewne wpadek znanych np. z filmu "W stronę Słońca", jak nieszczęsna sztuczna grawitacja. Realistycznie ukazane jest też zachowanie astronautów podczas lotu: widoczna jest nieważkość i jej skutki, jak rozwiane włosy czy swobodnie unoszące się przedmioty. Przynajmniej od tej strony film nie zawiedzie oczekiwań. Obawiam się jednakże, że spora część widzów tego realizmu nie doceni, ponieważ raczej wyklucza on szybką akcję. Trudno. 
Za to fani "Odysei Kosmicznej" powinni być zachwyceni. Nie tylko z powodu opisanej staranności o trzymanie się realiów lotów kosmicznych i praw fizyki - również dlatego, że poszukiwanie życia na Europie to epizod, który pierwotnie miał pojawić się w kontynuacji dzieła Kubricka - "2010". Jeżeli twórcy istotnie inspirowali się serią Clarke'a, a porażka "Apollo 18" czegoś ich nauczyła, to nie ma się czego obawiać.

piątek, 17 maja 2013

Mama - czyli dlaczego nie lubię japońskich horrorów

Mama

Hiszpania, Kanada 2013
Scenariusz: Andres Muschietti
Reżyseria: Andres Muschietti, Barbara Muschietti, Neil Cross


Tak, wiem, "Mama" nie jest filmem japońskim, nikt nie musi mi tego mówić. Ale kiedy go oglądałem, doszedłem do wniosku, że ktoś postanowił naśladować japońskie filmy, by uzyskać "najstraszniejszy film ostatnich lat". Wyszło moim zdaniem zupełnie przeciwnie. Żeby było jasne: to nie oznacza, że film jest zły. Po prostu - nazwisko Guillermo del Toro zapowiadało film dwuznaczny, horror raczej psychologiczny, gdzie dopiero w ostatniej chwili dowiadywaliśmy się prawdy. Tymczasem powstał... zupełnie zwyczajny i niczym się nie wyróżniający horror - ot, jeden z wielu.

Z opisów zapowiadała się ciekawa historia. Pewnego razu pewien mężczyzna zabija swoją żonę i ucieka z dziećmi do lasu. Zatrzymuje się w domku w lesie, gdzie próbuje z kolei zabić dziewczynki, jednak "coś" go powstrzymuje. Po sześciu latach bratu zaginionego ojca udaje się dziewczynki odnaleźć. Są zdziczałe, boją się ludzi, ale wydają się być w dobrym zdrowiu - zupełnie, jakby miały opiekę. Kiedy zamieszkują ze swoim wujkiem i jego dziewczyną (moją ulubioną postacią w filmie zresztą), ten odkrywa, że wraz z nimi z lasu dotarło coś jeszcze. Dziewczynki twierdzą, że w lesie opiekowała się nimi tajemnicza "mama". Opiekun oraz lekarz będący jego przyjacielem próbują dowiedzieć się, kim ona jest.

Czytając opisy, miałem nadzieję na film wciągający i dwuznaczny, gdzie do samiutkiego końca nie będzie wiadomo, czy istotnie w domu przebywa jakaś postać, czy też jest to wytwór wybujałej wyobraźni dziewczynek, a następnie psychozy ich opiekunów. Niestety, dość szybko wrażenie to upadło - a szkoda, bo siła wcześniejszych horrorów hiszpańskich tkwiła właśnie w takich niejasnościach. Druga rzecz, że twórcy filmu z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego dla mnie powodu uznali, że najlepiej będzie sięgnąć po elementy horrorów japońskich. Tym sposobem widzimy - ach, jakże oryginalne! - jakieś pokrzywione duchy-nie duchy, zniekształcone twarze, włosy pełzające po podłodze i ulubiony efekt japońskich horrorów: nagły głośny dźwięk połączony ze zmianą ujęcia. Nie robiło to na mnie wrażenia już w "Kręgu" - nie robi i teraz. Podobnie jak pewna irytująca cecha większości japońskich filmów tej kategorii polegająca na tym, że schemat ich jest jednakowy: jest sobie potwór mordujący ludzi z powodu jakiejś krzywdy z przeszłości, ktoś dowiaduje się, co się stało i jak można potwora powstrzymać, robi to, ale potwór jednak dalej robi swoje. To po co cała akcja z tym szukaniem rozwiązania? W podobnej nieco konwencji utrzymana jest jak najbardziej europejska "Kobieta w czerni", ale tam mamy do czynienia z nawiązaniem do europejskiego kina grozy - w "Mamie" tego brakuje. Inne są też efekty podnoszące napięcie - te stosowane w japońskich filmach są moim zdaniem krzykliwe, gwałtowne, ale na dłuższą metę mało skuteczne i szybko się nudzą, a zaczynają irytować powtarzalnością.

Mimo wszystko nie żałuję jednak, że "Mamę" obejrzałem. Przede wszystkim - co może zabrzmi dziwnie - ze względu na wystrój. Nie wiem, ilu widzów zwróciło uwagę na wyposażenie domu, ale mnie się styl "modern classic" bardzo podoba - a tam mamy całą wystawę tegoż. Meble, lampy i inne akcesoria dobrane starannie, ze smakiem i aż mam ochotę obejrzeć sobie ten film raz jeszcze, by zrobić screeny z co ładniejszymi rzeczami. Druga sprawa to gra aktorów, a zwłaszcza najmłodszych. Moim zdaniem dziewczynki zagrały świetnie - a miały rolę niełatwą: wcielić się w osoby dzikie, pozbawione kontaktu ze światem. Wcieliły się w te role - bardzo wiarygodnie: dowodzi tego choćby scena, gdy młodsza z nich chodzi na czworakach, ale bardzo zwinnie, jak zwierzę. Gotów byłem uwierzyć, że naprawdę wychowały się w lesie. Poza tym film jest bardzo dobry z naukowego punktu widzenia: nie inaczej zachowywały się dzieci dorastające w dziczy, z dala od cywilizacji i ludzi w ogóle. Historia zna takie przypadki - opisane w nich zachowania dzieci można obejrzeć w "Mamie".

Ostatecznie daję "Mamie" 5 gwiazdek na 10 możliwych. Zawiodłem się, dość mocno zresztą. Ale do jednego obejrzenia może być. Warto też obejrzeć zachowania "dzikich dzieci".

środa, 15 maja 2013

Frankenweenie - "Smętarz dla zwierzaków" według Burtona


 Frankenweenie

USA 2012
scenariusz: John August
reżyseria: Tim Burton


"Frankenweenie" jest już dostępny na DVD. To miła wiadomość, jako że jest to chyba najlepszy film, jaki miałem okazję w zeszłym roku oglądać. Tak sobie myślę, że Tim Burton miał niesamowitą szansę - jako twórca znany i ceniony mógł wrócić do samych początków i zrealizować je tak, jak może już wcześniej zamierzał. Konkretnie - nakręcił pełnometrażową wersję jednego ze swoich pierwszych dzieł - pochodzącego z 1984 roku 27-minutowego, czarno-białego filmu "Frankenweenie" o chłopcu, który reanimuje swojego psa. Mam nadzieję, że na płycie znajdzie się parę ciekawostek dotyczących realizacji filmu oraz że znajdzie się dowód na to, że poniższe moje słowa odpowiadają rzeczywistości. 
Tak dostaliśmy opowieść o miłości chłopca imieniem Victor do jego psa. Zwierzak jest nieodłącznym towarzyszem chłopca, aż wreszcie staje się tragedia, zawiniona po części przez rodziców, a po części przez przywiązanie pieska i jego chęć zabawy – zwierzak wpada pod samochód. Następnie zostaje pochowany na cmentarzu dla zwierząt. Victor, początkowo załamany, ożywia się podczas eksperymentu na lekcji fizyki, gdzie nauczyciel prezentuje wpływ prądu elektrycznego na organizm (w razie czego wyjaśniam: jeśli przez mięśnie niedawno zmarłego zwierzęcia puścimy prąd, to wykonają one skurcz). Postanawia więc znaleźć sposób, by ożywić zmarłego pieska. Oczywiście udaje mu się to, jednak o jego sukcesie dowiadują się jego koledzy marzący o sławie i mają zamiar go naśladować. Tak w skrócie wygląda fabuła. Niby "wszystko już było", ale...

Tim Burton bardzo umiejętnie zbiera elementy innych dzieł i ubiera we własną, charakterystyczną otoczkę. "Mroczne Cienie" sugerowały fascynację Burtona dawnymi filmami i literaturą grozy. "Frankenweenie" w pełni to zamiłowanie potwierdza. film jest niczym innym, jak uwspółcześnioną wersją historii dra Frankensteina połączonej z wątkami "Smętarza dla zwierzaków" S. Kinga. Do tego mamy wiele odniesień do kultury popularnej. W jednej ze scen na cmentarzu widzimy zasypywany nagrobek z wizerunkiem charakterystycznego kotka z serii zabawek „Hello Kitty” i napisem „Goodbye Kitty”. Bezimienna koleżanka Victora wygląda jak wcielenie Lenory (makabrycznej i nie całkiem żywej bohaterki komiksu Romana Dirge). Potwory w filmie wyraźnie nawiązują do "Monster movies" z lat 50. oraz Godzilli. Nauczyciel fizyki to wcielenie Vincenta Price. Obowiązkowym elementem dawnych filmów grozy musiały być błyskawice, organowa muzyka i Wściekły Tłum (spontanicznie powstała gromada ludzi pałających żądzą pokonania głównego bohatera, wyposażonych w pochodnie i różne ostre narzędzia, które z jakiegoś powodu zawsze mają przy sobie), we "Frankenweenie" oczywiście tutaj się pojawiają. 

Postaci głównego bohatera warto przyjrzeć się bliżej: jest on bowiem obrazem samego Burtona z lat młodzieńczych. Fascynuje się techniką, filmami grozy, a w pierwszych scenach oglądamy film nakręcony przez Victora - oczywiście z użyciem kukiełek i metodą poklatkową. Z racji swoich zainteresowań stoi na uboczu, jest nie tyle nierozumiany przez rówieśników, co po prostu nie potrzebuje ich towarzystwa. Wyjątek czyni dla siostrzenicy sąsiada - w nim z kolei podkochuje się wspomniana bezimienna koleżanka, która żyje w swoim świecie oderwanym od rzeczywistości i zdaje się przypominać, że Victor jest tak naprawdę zupełnie normalny - ma tylko rozwiniętą wyobraźnię.
 
Nie mogę pominąć technicznej strony dzieła. Burton zrobił wszystko, by jego dzieło sprawiało wrażenie dawnego filmu grozy, który przeleżał kilkadziesiąt lat w pudle – widać to choćby po ruchach niektórych postaci, które momentami wydają się niezbyt płynne, oraz po tym, że na ekranie widzimy czasami paski, jakie często widzimy oglądając film pochodzący ze starej, uszkodzonej taśmy filmowej – oba zabiegi są jednak celowe. Warto zwrócić uwagę, że jest to pierwsza animacja Burtona, w której odwzorowywał on wyłącznie świat rzeczywisty, a konkretnie – świat jego dzieciństwa, Ameryki lat siedemdziesiątych. Wynik jest doskonały. Domy, ich umeblowanie, ozdoby na ścianach, poruszające się po ulicach samochody - wszystko wygląda jak żywcem przeniesione z epoki, kiedy cały świat wiwatował na cześć Amerykanów lądujących na Księżycu.

"Frankenweenie" niesie w sobie - jak wszystkie filmy Burtona - pewną lekcję moralną. W przeciwieństwie do dra Frankensteina nie chce on bowiem stworzyć człowieka, nie bawi się w Stwórcę – on po prostu chce przywrócić do życia czworonożnego przyjaciela i nie widzi w tym nic złego. Inni ludzie przeciwnie – albo boją się jego dzieła, albo nieudolnie naśladują. Tymczasem tylko on jeden posiada dar – nie tylko dąży do osiągnięcia celu, ale zdaje sobie również sprawę z następstw swoich działań. Można powiedzieć, że Victor ukazuje widzom, jak powinien postępować człowiek, któremu naprawdę na czymś zależy i że dążenie do celu „po trupach” nigdy nie przynosi nic dobrego. O zaletach tego filmu i ukrytych znaczeniach mógłbym napisać cały referat. Czy jednak „Frankenweenie” pozbawiony jest wad? Cóż, niestety nie. Moim zdaniem twórcy niedostatecznie rozwinęli rolę siostrzenicy burmistrza - początkowo wydaje się, że będzie jedną z kluczowych postaci, tymczasem jest tylko dodatkiem. Dziwiło mnie, że koledzy Victora powtarzają jego eksperyment niemal bez przygotować, chociaż on potrzebował paru dni na obliczenia. Nie uważam natomiast za wadę końcówki - słyszałem głosy, że jest zbyt patetyczna. A ja na to pytam - co się dzieje z ludźmi w tym kraju, że tak im przeszkadza dobre zakończenie?

Wady filmu są jednak drobne i nie zmieniają faktu, że "Frankenweenie" to bardzo starannie zrealizowany i wzruszający momentami film. Oczywiście dla ludzi, którzy znają twórczość Tima Burtona i umieją wynajdywać różne smaczki i nawiązania do znanych dzieł kinematografii. Dlatego moja ocena to 9/10, przy czym od razu piszę, że jest ona skrajnie nieobiektywna. Ale ostatecznie czegoś takiego, jak obiektywna ocena nie ma, więc czym się martwię? 

niedziela, 12 maja 2013

THX-1138: mały krok dla Lucasa, wielki dla jego kariery

THX 1138

USA 1971
Scenariusz: George Lucas, Walter Murch
Reżyseria: George Lucas

Czasami zdumiewa mnie, jak bardzo jakiś stary film staje się aktualny we współczesnych czasach. Zastanawiam się, czy to sprawka niesamowitego zmysłu twórcy, czy też przypadek. Spodziewam się, że w wypadku debiutanckiego filmu G. Lucasa role odgrywają oba te czynniki. "THX 1138" jest moim zdaniem idealnym dowodem na to, że kino SF nadaje się do przekazywania ponadczasowych treści równie dobrze, a może nawet lepiej, niż inne gatunki filmowe. Zastanawiałem się, czy nie opowiada on przypadkiem o nas samych - ludziach, którzy pozwolili wedrzeć się komputerom i internetowi w każdy element życia, nawet najbardziej prywatnego.

W czasach, gdy powstawał pierwszy sezon "Star Trek", na uniwersytecie w Los Angeles studiował pewien nikomu wówczas nie znany młody człowiek. Nazywał się George Walton Lucas. Stworzył m.in. krótkometrażowkę pod tytułem "Elektroniczny Labirynt THX 1138 4EB". Przypadkiem Lucas miał szczęście asystować samemu Francisowi Fordowi Coppoli przy realizacji musicalu "Tęcza Finiana". Niewiele osób pamięta ten film, jeszcze mniej wie, że Lucas miał tam niewielki wkład. Ale to właśnie wtedy Coppola zauważył go i uznał, że młody człowiek ma talent: potrafi bowiem przekazać złożone i delikatne treści w sposób, który dla wszystkich będzie zrozumiały i - co więcej - atrakcyjny. Dlatego zdecydował się zostać producentem wykonawczym przy pierwszym kinowym filmie Lucasa - "THX 1138", czyli pełnometrażowej wersji studenckiego dzieła. Tak powstał film, który miał w przyszłości przyczynić się, choć nie bezpośrednio, do otwarcia przez Lucasem drzwi do wielkiej kariery.

Debiut kinowy Lucasa ogląda się doskonale mimo upływu lat - w 2000 roku powstało "Equilibrium" o bardzo podobnej wymowie - jednak mimo znacznie większego budżetu i możliwości technicznych świat przedstawiony nie jest tam równie wiarygodny i nie oddziałuje na widza tak silnie. W "THX 1138" mamy bowiem do czynienia ze światem przerażającym. Ludzie są całkowicie kontrolowani przez system komputerowy. Żyją według zasad ustalonych przez maszyny po to, by nic nie zakłócało doskonałego porządku. Fakt, w świecie tym nie ma przestępstw, przemocy, wojen, nie ma zapewne również chorób. Niestety, cena, jaką ludzie zapłacili za porządek, jest całkowite podporządkowanie każdego aspektu życia maszynom. Te nie mają emocji i uczuć, wnioskują, że to przez nie ludzie są nieprzewidywalni i skłonni do działania na własną szkodę - dlatego wszelkie uczucia czy zachowania wskazujące na indywidualność są zakazane. Widz może się przekonać, że cel został w pełni osiągnięty: wszyscy wyglądają się i poruszają jednakowo, kobiety i mężczyźni są niemal nie do odróżnienia. Ogolone głowy i jednakowe stroje przywodzą na myśl obóz karny, chociaż teoretycznie świat przyszłości ma być czymś dokładnie przeciwnym. Wszyscy biorą dodatkowo pigułki likwidujące emocje. Oczywiście musi znaleźć się wyjątek - oto tytułowy THX 1138 i kobieta LUH 3417 ograniczają dobową dawkę pigułek. Dzięki temu zaczynają odczuwać emocje, które pozwalają im także poczuć do siebie pociąg fizyczny. Jest to jednak straszliwa zbrodnia w obowiązującym porządku społecznym.

Trzeba przyznać, że film praktycznie się nie zestarzał. "THX 1138" to jeden z nielicznych filmów, w którym udało się stworzyć przekonującą rzeczywistość przyszłości niemal bez efektów specjalnych. Film nakręcono w nieczynnych tunelach metra w San Fransisco - odpowiednio oświetlone wnętrza wydają się zimne i odczłowieczone. Ludzi wystarczyło ogolić i ubrać w jednakowe białe stroje maskujące wszelkie różnice między płciami, by zaczęli już nie jak więźniowie, ale nawet jak roboty, sterowane twory, które tylko budową różnią się od maszyn. Nawet brak efektów wizualnych nie wydaje się archaizmem - tutaj podkreśla tylko surowość świata przyszłości i bezbarwność życia, a właściwie wegetacji jego mieszkańców.

Film też skłania do pewnych refleksji, przy czym - ciekawa rzecz - dzisiaj zmusza do zadania pytań innych, niż kilkadziesiąt lat temu. Dawniej zapewne pytano - czy maszyny mogą przejąć nas nami władzę? W latach 70. komputery stawały się coraz sprawniejsze, ujawniały swoje zalety w kolejnych dziedzinach życia. Przypuszczam, że niejedna osoba zadawała sobie pytanie, czy kiedyś nie przejmą władzy nad światem... Dzisiaj po obejrzeniu tego filmu postawiłbym inne pytanie: do jakiego stopnia można pozwolić sobie na uzależnienie od maszyn? Na ekranie widzimy ludzi słuchających porad wygłaszanych spokojnym, aksamitnym tonem, czujących się zupełnie bezpiecznie. Podczas oglądania filmu miałem wrażenie, że wbrew starym opisom filmu, to nie ludzie zostali pokonani, ale sami, zupełnie dobrowolnie, oddali się we władzę komputerów, by zwolnić się od wszelkiej odpowiedzialności za swoje życie.

Dzieło Lucasa zarobiło niewiele, bo 2 437 000 $ (chociaż koszty wyniosły wedle legendy dokładnie 777 777 $ i 77 centów, więc w sumie każdy wydany dolar przyniósł ponad 300 % zysku). Jednak - co ważne - zdobyło uznanie ludzi z branży oraz krytyków; wszyscy oni uznali, że Lucas ma spory potencjał i nieźle jeszcze namiesza w kinie. Jak dobrze wiemy, tak się rzeczywiście stało.

piątek, 10 maja 2013

Są zwiastuny "Gry Endera" i "Grawitacji"


Właśnie obejrzałem sobie pierwsze zwiastuny dwóch filmów SF: "Gry Endera" i "Grawitacji". Pierwszy to ekranizacja znanej i cenionej książki O. S. Carda, z którym wielu wiąże spore nadzieje - ja też. Drugi, szczerze mówiąc, już wydaje mi się rozczarowaniem.

Zajmijmy się najpierw ekranizacją powieści Carda. Kiedy dowiedziałem się, że "Gra Endera" ma zostać sfilmowana, przestraszyłem się, że skończy się to tak samo, jak w przypadku "Kawalerii Kosmosu" Heinleina: że na jej podstawie powstanie film nierozumiany, w którym liczyć się będą bardziej efekty wizualne, niż aspekt psycho- i socjologiczny. Zastanawiałem się też, jak twórcy poradzą sobie z wiekiem bohaterów. Z drugiej strony - udział Harrisona Forda gwarantować powinien kawał dobrego kina. Aktor ten niejednokrotnie pokazał, że jego umiejętności nie kończą się na seriach "Indiana Jones" i "Gwiezdne Wojny" (chociaż wyzywam na udeptaną ziemię każdego, kto powie, że źle tam zagrał), więc mam już jeden bardzo mocny punkt filmu.

Na szczęście już po zwiastunie widać, że film zapowiada się dobrze. Fakt, że bohaterowie wydają się nieco starsi, niż byli w powieści (Ender miał przecież 6 lat, kiedy zaczął szkolenie), ale może po prostu nie umiem dobrze ocenić wieku młodych ludzi albo coś przeoczyłem ;) Widać scenę walki ziemskich statków z flotą Obcych - cóż, w powieści były tylko walki wirtualne, których nie opisywano zbyt dokładnie, ale kino jednak ma swoje wymagania... oby tylko nie przesadzono. Sądząc po scenkach z udziałem instruktorów, nie będzie to wersja "złagodzona", taka do zniesienia dla młodszych widzów. W każdym razie zwiastun wygląda zachęcająco i kto wie, może "Gra Endera" w wersji kinowej okaże się dziełem tej samej wielkości, co powieść. Osobiście mam nadzieję obejrzeć coś, w czym efekty wizualne będą jeno dodatkiem (coś jak w "Łowcy Androidów" albo niedocenianym "Dystrykcie 9"), a nie cechą, na którą położono największy nacisk. Twórcy filmu, na co liczę, zdają sobie chyba sprawę, że to właśnie aspekt socjologiczny jest tutaj najważniejszy.

Zwiastun "Grawitacji" z kolei wzbudził raczej negatywne uczucia. Nazwisko Sandry Bullock zupełnie nie kojarzy mi się z filmami, którym wystawiłbym ocenę wyższą, niż 5 (w skali do 10). George Clooney jest dobrym aktorem, ukryć się nie da, chociaż nie budzi mojego zachwytu (no dobra, jego rola w "Solaris" mnie zachwyciła). Obsada jest więc - moim zdaniem - nierówna. Za to sam zwiastun pozostawił wrażenie jednoznaczne. Mnie on nie zachęca. Widzimy awarię Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, zagrożoną panią naukowiec, misję ratunkową... Wszystko to kojarzy mi się z nieco zmienioną wersją "Apollo 13" tylko bez takich fantastycznych ujęć i - siłą rzeczy - umiejętnego wplecenia scen dokumentalnych. Ot, jeszcze jeden film katastroficzny..., tylko w kosmicznej scenerii, ładne zdjęcia maskujące brak pomysłu na fabułę. Mam nadzieję, że się mylę chociaż w niewielkim stopniu. Ale z drugiej strony... są pewne filmy, nawet SF, które oglądam jedynie z poczucia obowiązku. Obawiam się, że w przypadku "Grawitacji" też tak będzie.

środa, 8 maja 2013

Władcy Ognia - przeciętna realizacja świetnego pomysłu.

Reign of Fire

Wielka Brytania, Irlandia, USA, 2002
scenariusz: Matt Greeenberg, Gregg Chabot, Kevin Peterka
reżyseria: Rob Bowman


Filmy fantastyczne często ukazują walkę z obcymi albo mniej lub bardziej dziwacznymi potworami. Dziwiło mnie jednakże, że wśród ogromnej ilości filmów o ratowaniu świata przez potężnym wrogiem nikt nie nawiązał do jednego z najwspanialszych narzędzi grozy i zniszczenia, jakie stworzyła ludzka wyobraźnia: smoków. Kiedy więc zobaczyłem okładkę płyty z filmem "Władcy Ognia", ucieszyłem się, że ktoś wreszcie zdecydował się wykorzystać olbrzymi wręcz potencjał tkwiący w możliwości wykorzystania smoków jako narzędzi zagłady: latające, ogromne monstra ziejące ogniem... czy może być coś wspanialszego i bardziej przerażającego? Cóż,  może nie przeżyłem wielkiego rozczarowania, ale i tak było mi  przykro, że temat potraktowano tak niestarannie.

Film zaczyna się ciekawie. Młody chłopak odwiedza matkę w kopalni. Zjeżdża na dół i odkrywa dziwny przedmiot, który okazuje się być uśpionym smokiem, a właściwie samicą smoka. Składa ona jaja, a z nich wylęga się cale stado latających i ziejących ogniem potworów, które w krótkim czasie niszczą świat. Pozostały tylko garstki ludzi kryjących się wśród zgliszcz. Młody chłopak z początku filmu jest już dorosłym mężczyzną, przewodzącym jednej z takich grupek. Pewnego dnia dociera do nich dobrze uzbrojony oddział, którego szef twierdzi, iż znalazł sposób na pozbycie się smoków. Prawda, że z opisu zapowiada się świetny i widowiskowy film? Plakat i okładka płyty też na to wskazują.

Początek trzyma w napięciu. Środkowa część filmu jest chyba najciekawsza: oglądamy to, co zostało z ludzkości: jedną z niewielkich społeczności, której przywódca stara się zachować nie tylko życie, ale nawet w dość oryginalny sposób spuściznę kulturową (docenią to zwłaszcza fani "Gwiezdnych Wojen"). W kwestii, że tak powiem, ekologicznej też nie mam zastrzeżeń - całkiem ciekawie powiązano istnienie smoków z różnymi kataklizmami oraz opisano ich zwyczaje. W kwestii charakteryzacji daje się zauważyć "angielską" staranność, widoczną np. w wielu filmach kostiumowych. Stroje i ogólny wygląd bohaterów są autentyczne - zupełnie jakby aktorzy naprawdę przeżyli lata w spopielonych ruinach. Skutecznie buduje to nastrój: prowizoryczne schronienia, żałośnie małe uprawy roślinek sprawiają przygnębiające wrażenie, a jednocześnie dają cień nadziei, że jeszcze nie wszystko skończone. Druga sprawa to smoki. Bałem się jakichś pseudodinozaurów, a tymczasem dostałem piękne, groźne bestie, które wyglądają jak zbudowane ze stali, których ruchy są płynne i pełne gracji.

Jednak za sprawą drugiej połowy filmu nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że twórcy ostatecznie postanowili stworzyć dzieło, w którym efekty wizualne będą tylko niewielkim dodatkiem. Stało się to niestety również kosztem fabuły. Szkoda, bo pomysł aż prosił się o w miarę wartką akcję, widowiskowe efekty i sceny walk ze smokami. Jako że z dostępnych opisów wiadomo, że smoki zniszczyły świat, nie będzie "spojlerem" to, co napiszę: otóż zarówno dystrybutor, jak i plakat reklamujący film przekłamują. Owo zniszczenie nie istnieje: mówi się o nim, pokazywane są wycinki gazet - i to wszystko. Wprowadzić do filmu ogromną armatę i nie pozwolić jej ani razu wystrzelić? Nakręcić film o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroshimę bez sceny wybuchu? Tak, wiem, że np. "Ostatni Brzeg" obył się bez tego typu efektów - ale to zupełnie inna kategoria! A sceny takie wcale nie musiały by być jedynie wypełniaczem. Nikt przecież nie powie, że np. sceny walki Neo z agentem Smithem przesłoniły filozoficzne aspekty filmu "Matrix". Druga sprawa, to same smoki. Prezentują się bardzo okazale, ale zdecydowanie zbyt rzadko.
Poważnym, moim zdaniem, błędem było też wprowadzenie wspomnianego uzbrojonego oddziału. Z zachowania społeczności głównego bohatera widać, że smoki stanowią stałe zagrożenie. Wszyscy zachowują największą ostrożność, by ich uniknąć. A tu nagle znikąd pojawia się świetnie uzbrojony oddział, który jedzie sobie odkrytym terenem, nie chowa się, nie uważa... Pytanie, jakim cudem udało się jego członkom przetrwać, skoro kilkanaście lat wcześniej smoki wycięły w pień wojska całej planety i skąd wzięli broń (łącznie z ciężkim sprzętem), pozostaje bez odpowiedzi.

Jak wspomniałem wcześniej, mam wrażenie, że twórcy chcieli najpierw stworzyć film fantastyczny z masą efektów, ale ostatecznie zdecydowali się na dzieło, które skupiłoby się na samych bohaterach, pokazywał ich psychikę, pomysły na przeżycie czy przemianę postawy w obliczu zagrożenia. W efekcie dostajemy film, który jeszcze nie jest dramatem, ale jednocześnie nie jest też widowiskowy. Zastanawiam się, czy to nie była też próba stworzenia filmu fantasy - tylko że w takiej sytuacji film byłby już zupełną klapą, bo nie ma ani magii, ani budzącego szacunek i podziw bohatera, ani, że tak powiem, opowieści (zawiązania akcji, wyprawy w jakimś wzniosłym celu, walka z potężnym wrogiem, ratowanie niewinnych), czyli ważnych elementów tego gatunku.

Podsumowując, muszę napisać, że "Władcy Ognia" w pewnym stopniu rozczarowują. Pierwsza część jest nawet niezła, zniszczony świat robi wrażenie, ale dalej jest już niestarannie i, co gorsza, nieciekawie. Oceniam ten film na jakieś 6 punktów w skali do 10, czyli ciut powyżej przeciętnego dzieła - głównie za pomysł. Skoda, naprawdę szkoda, że nie wykorzystano tkwiącego w nim potencjału.

niedziela, 5 maja 2013

Żywe Trupy - przeciętny serial na bazie nieprzeciętnego komiksu

The Walking Dead 

 Opisywanie wrażeń z serialu, którego emisja w dodatku nadal trwa, jest trochę nietypowe. Niemniej, na podstawie tego, co już można było obejrzeć, można wyrobić sobie opinię i spróbować odpowiedzieć na pytanie: czy próba przeniesienia na srebrny ekran komiksu uznanego przez wielu za kultowy okazała się udana, czy też nie? Moim zdaniem wszystko zależy od punktu widzenia i znajomości komiksu.

Tak się składa, że ja jednak komiks znam. I z przykrością muszę powiedzieć, że z punktu widzenia fana komiksu, serial to równia pochyła. Przede wszystkim, w kolejnych odcinkach coraz większe są rozdźwięki między komiksem a scenariuszem serialu. W pierwszym sezonie różnice te są minimalne i wprowadzone, jak się spodziewam, po to, żeby ukazać widzom pewne kwestie zajmujące w komiksie sporo miejsca, a które byłyby niewiele wnoszącą gadaniną. W drugim sezonie też nie jest źle, ale takich rozbieżności jest więcej, a dotyczą głównie - co mocno mnie zmartwiło - samych bohaterów. Trzeci sezon to jedno rozczarowanie za drugim: fabuła kompletnie zmieniona, bohaterowie zupełnie inni, niż ci, których znałem. Parę przykładów: komiksowy Rick to idealista, chyba jedyna osoba, która z różnym skutkiem stara się zachować resztki dawnych zasad, z każdym stara się w pierwszym rzędzie porozumieć, a obcych traktuje jako szansę na zwiększenie i wzmocnienie grupy; co ważne - przywódcą jest nieco wbrew swej woli i z ulgą pozbywa się tej funkcji. W serialu Rick obcych najchętniej z miejsca by wystrzelał, a chęci oddania władzy jest w nim tyle, co w naszych politykach. Jego żona w komiksie była postacią na swój sposób tragiczną i budzącą litość - w serialu jest skrajną egoistką, której chyba nikt nie współczuje, przynajmniej sądząc po komentarzach na forach poświęconych serialowi. Niektórzy bohaterowie pojawiają się w zupełnie innych miejscach i okolicznościach, a pewne wątki bardzo ważne dla dalszej fabuły, w serialu pojawiają się epizodycznie i w zasadzie nie mają znaczenia - a pojawienie się Michonne miało skutki znacznie poważniejsze, niż to widać. Największą porażką jest jednak Gubernator. Kto czytał komiks, ten wie - tam jest typem jeszcze bardziej podłym, niż w serialu, ale za to jaka osobowość i prezencja! Rola wprost wymarzona dla Danny'ego Trejo - nie wierzycie, poszukajcie sobie w sieci, jak komiksowy Gubernator wyglądał. A w serialu - jakiś mydłek, który i z wyglądu, i z charakteru przypomina raczej księgowego niż przywódcę. Jego społeczność w komiksie to organizacja paramilitarna z dostępem do ciężkiej broni - w końcu stać ich było na utrzymanie całego miasta dla siebie! W serialu to grupka raptem kilkudziesięciu osób, z których większość ledwie nadaje się do noszenia broni. Nic dziwnego, że Rick i "jego" ludzie dokonują kilku udanych rajdów na teren Gubernatora - w komiksie coś takiego nie ma miejsca i byłoby zupełnie niemożliwe! Dzięki temu w komiksie znacznie wzrosło napięcie i poczucie zagrożenia - w serialu tego nie ma, zacząłem się wręcz zastanawiać, jakim cudem Gubernator zdołał utrzymać nawet tę jedną ulicę.

Gdybym serialu nie znał, nie byłoby wiele lepiej. Pierwszy sezon zachwyciłby mnie. Raz - ze względu na napięcie, dwa - z powodu umiejętnego przedstawienia świata, w którym ludzie nie są już gatunkiem dominującym, trzy - poprzez ukazanie, jak ludzie stopniowo tracą ludzkie odruchy, stając się "żywymi trupami" w stopniu większym, niż prześladujące ich bestie. Drugi sezon wywołałby niesmak z powodu zachowania i głupoty niektórych bohaterów. Trzeci sezon byłby zapewne przyczyną ostrego napadu nudy, bo akcja niby się rozwija, ale jakoś nieporadnie, bohaterowie rozczarowują, lubiane postacie zachowują się w sposób, o których bym ich nie podejrzewał. I jeszcze taka ciekawostka: pierwszy sezon = pierwszy zeszyt, drugi sezon = drugi zeszyt, trzeci sezon = kilka zeszytów! Skutkiem takiego potraktowania komiksu są nieuniknione zmiany w fabule - niestety nie na lepsze.

Powyżywałem się, już mi lepiej, Teraz mogę napisać o dobrych tronach serialu, a właściwie pierwszego sezonu. Bardzo udany okazał się świat oglądany oczami Ricka i jego towarzyszy - ponury i nieludzki. Przypomniała mi się jedna z najlepszych scen, jakie oglądałem w filmach o zombiakach, mianowicie początek "28 dni później", gdzie główny bohater wędruje pustymi ulicami Londynu, który - poza brakiem ludzi - wydaje się zupełnie nienaruszony: na ulicach stoją samochody, domy są w zasadzie całe, tylko nieliczne szyby są powybijane. W "Żywych Trupach" jest podobnie - i bardzo dobrze. Taka postapokalipsa jest bardziej poruszająca, niż ukazanie serii zniszczeń: wzmaga się poczucie zagrożenia i wyobcowania, dezorientacja i strach Ricka są niemal wyczuwalne: niby nic się nie stało, więc gdzie są wszyscy?

Od strony wizualno-technicznej nie ma się czego przyczepić. Tytułowe "żywe trupy" są całkiem realne, widać też, że grający je aktorzy musieli przejść niezłą szkołę, bo ich ruchy są płynne, a jednocześnie nietypowe dla "zwykłych" istot ludzkich. Sceny, w których widać opuszczone miasta czy domy na prowincji, są dowodem na to, że nie potrzeba wielkiego budżetu i wyrafinowanych metod, by osiągnąć zamierzony efekt. Atmosfera grozy pryska jednak w dalszych seriach, a szkoda, bo w komiksie, chociaż jasno widać było, że ludzie potrafią być równie groźni, co "żywe trupy", utrzymywała się ona przez cały czas.

Gdybym miał wskazać najjaśniejszy punkt serialu, wskazałbym jednak muzykę. W wielu odcinkach pojawiają się świetne kawałki rockowe, których darmo wyczekiwałbym w naszych stacjach "muzycznych". Muzyka w tle jest równie dobra, odpowiednio stonowana i pojawiająca się w odpowiednich momentach. Dobre jest to, że nie ma sztucznego "stopniowania napięcia" przez podkład muzyczny, przeciwnie - często to właśnie w momentach największego napięcia muzyka pozostawia miejsce ciszy, kiedy widz może na równi z bohaterami wysłuchiwać podejrzanych odgłosów.

Trudno mi ocenić cały serial, zwłaszcza, że jeszcze nie wyemitowano całości, jednak mogę śmiało już teraz powiedzieć, że serial miał ogromny potencjał, który jednak został wykorzystany jedynie na początku. Potem scenarzyści z jakiegoś nieznanego mi powodu postanowili poprawić serial, a jak wiadomo, lepsze jest wrogiem dobrego. Skutkiem naprawdę wart obejrzenia jest pierwszy sezon, a dalsze ogląda się tylko po to, żeby wiedzieć, co było dalej. Jednak nie każdy musi mieć taką cierpliwość. Ja na ten przykład komiks znam, wiem, co i jak było dalej i oglądać tego serialu dłużej nie muszę.
Oceny: sezon 1 - 9/10, drugi - 7/10, trzeci - 3/10 (głównie za straszliwe skopanie wątku Gubernatora i jego społeczności)