piątek, 31 maja 2013

Pięć filmów w moim wieku

Na pewnym ciekawym blogu, który właśnie poznaję (nazywa się Roztargniona Sowa, jakby ktoś pytał) znalazłem interesujący wpis "wspomnieniowy". Nazywa się, jak w tytule. Szczęśliwie dla mnie, w roku 1979 w kinematografii trochę się działo, ze aż trudno będzie mi wybrać tylko pięć. Kolejność będzie przypadkowa, bo po prawdzie trudno mi wybrać, które podobały mi się bardziej, które mniej. Bywały też produkcje docierające do mnie dopiero po pewnym czasie. Ale "wielką piątkę" chyba jestem w stanie wybrać. No dobra, jedziemy:



1. "1941", scenariusz: Bob Gale i Robert Zemeckis, reżyseria: Steven Spielberg.
Komedia Spielberga, niesłusznie moim zdaniem niedoceniana. Film "oberwał" podwójnie: w Ameryce ludzie dochodzili do siebie po Wojnie Wietnamskiej i nie potrzebowali filmu, który by ich ośmieszał. W Europie nie spotkał się ze zrozumieniem - co mnie nie dziwi, bo trzeba być nieźle zorientowanym i wiedzieć, jakie były skutki izolacjonizmu Ameryki w okresie międzywojennym. Japończycy mogli się wkurzyć, że przedstawiono ich jako prymitywnych głupków. Ale mnie film się podobał, bo w historii USA trochę się orientuję, poza tym gra tam paru aktorów, których lubię: Treat Williams jako amerykański żołnierz - ultrapatriota oraz Christopher Lee w roli niemieckiego oficera. Wypadł świetnie, chociaż pojawił się tylko na chwilę.


2. "Obcy - ósmy pasażer Nostromo" ("Alien"), scenariusz: Dan O'Bannon, Ronald Shusset, reżyseria: Ridley Scott.
Film - legenda. Uważam go za jeden z najlepszych filmów, jakie oglądałem. Chyba pierwszy, w którym ludzie osadzeni w przyszłości i podróżujący statkiem kosmicznym byli no... ludzcy: nie zachowywali się jak automaty, klęli, narzekali, popełniali błędy... Do tego ta atmosfera i ujęcia! Sceny przeszukiwania wraku statku, "wyklucie się" Obcego z ciała astronauty, cień Obcego majaczący się za jednym z bohaterów przeszukujących maszynownię... te momenty robią na mnie wrażenie do dzisiaj. No i sama postać potwora z kosmosu - majstersztyk. Jeśli uznać go za horror, to jest jednym z najlepszych mi znanych, jeśli nie "naj".


3. Żywot Briana ("Life of Brian"), scenariusz: John Cleese, Graham Chapman, Terry Gilliam, Eric Idle, Terry Jones, Michael Palin, reżyseria: Terry Jones.
Film o człowieku, który przypadkiem został uznany za Mesjasza, jest z kolei jedną z najlepszych znanych mi komedii i moją ulubioną produkcją spod znaku Monty Pythona. Jeden z tych ciekawych filmów, kiedy podczas każdego niemal oglądania odkrywam jakiś nowy podtekst czy aluzję. Jeden z filmów, które - moim zdaniem - powinien obejrzeć każdy, chociażby po to, żeby wiedzieć, kiedy przekracza się cienką granicę między wiarą a fanatyzmem.

 
4. "Mad Max", scenariusz: James McCausland, George Miller, reżyseria: George Miller.
Ten film sam z siebie nie jest dla mnie dziełem, które oglądałbym namiętnie raz po raz, ale na pewno jest wzorem, jak można stworzyć film korzystając z niewielkiego tylko budżetu i banalnego, powiedzmy sobie szczerze, scenariusza, jeśli umie się budować atmosferę za pomocą gry aktorów, odpowiednich ujęć i muzyki. Przypuszczam, że jego twórcy nigdy nie spodziewali się sukcesu na skalę światową - a już na pewno nie tego, że film uznany zostanie za "kultowy". Całkowicie zasłużenie moim zdaniem. Wielu próbowało kręcić podobne filmy, ale rzadko z pozytywnym rezultatem.


5. "Czas Apokalipsy" ("Apocalypse Now"), scenariusz: Francis Ford Coppola, Michael Herr, John Milius, reżyseria: Francis Ford Coppola.
Kolejna legenda. Na mnie osobiście, przyznam się ze wstydem, film nie zrobił - jako całość - aż tak wielkiego wrażenia. Ale pojedyncze sceny - jak najbardziej. Przede wszystkim - nie, nie ze względu na Marlona Brando. Największe wrażenie zrobiła na mnie postać ppłk. Kilgore'a. Ten człowiek wydaje się być kompletnie nierzeczywisty. Żyje w swoim świecie, co więcej, pojęcie "architekt własnego losu" wydaje się do niego pasować idealnie: pamiętacie scenę, kiedy dookoła latają kule, a on się nawet nie schyla? No właśnie - wie, że to nie jest pora na niego. Taki typ idzie przez życie uważając, że przypadkowe nieszczęścia to coś, co zdarza się innym. I jeszcze mała ciekawostka, ważna dla mnie ze względu na dawną fascynację zespołem The Doors: F.F. Coppola za wszelką cenę chciał, by film stał się hołdem dla Jima Morrisona. Początkowo miała znaleźć się w nim scena uczenia tubylców przez płk. Kurzta piosenki "Light My Fire" jako miejscowego hymnu - ostatecznie jednak wycięto ją jako nierealną. Ostatecznie została tylko piosenka "The End" na początku i na końcu filmu - idealnie zresztą pasująca do jego treści i wymowy.

PS. Nie mogę powstrzymać się od dodania, że w 1979 rozpoczęła się produkcja "Imperium Kontratakuje" - mojego najulubieńszego filmu z lat młodzieńczych, a i dzisiaj zajmującego miejsce na najwyższej półce :)

3 komentarze:

  1. Masz dobry gust filmowy:) Z Twoich typów nie widziałam jedynie "1941", ale scenariusz Zemeckisa i reżyseria Spielberga musiały dać niezłą mieszankę:) Ja na Filmwebie znalazłam jeszcze "Kaligulę", który był moim pierwszym przesiąkniętym erotyką filmem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, rzadko słyszę, że mam dobry gust, częściej, że "oryginalny" w sensie "jak ty możesz coś takiego oglądać?" :) "1941" to film bardzo specyficzny. Trzeba wiedzieć, jak bardzo Amerykanie byli nieprzygotowani do wojny i jak idiotycznie na nią reagowali. Może o tym filmie napiszę niedługo więcej, bo jest tego wart.

      Usuń
  2. Ja tak samo, mam do nadrobienia tylko "1941". Pozostałe to moja ścisła czołówka, same klasyki. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ważny był dla mnie rok 1979 :)

    OdpowiedzUsuń