John Carter
USA, 2012
scenariusz: Andrew Stanton, Michael Chabon, Mark Andrews
reżyseria: Andrew Stanton 
Niewiele jest w literaturze postaci wiecznych, których przygody były, są i 
będą natchnieniem dla wielu pokoleń twórców. W świecie fantasy taką 
postacią jest oczywiście Conan. W świecie SF natomiast, taką „wieczną” 
postacią jest bohater „marsjańskiej” serii utworów Edgara Rice Burroughsa:
 John Carter, kawalerzysta wojsk Konfederacji, który przypadkiem znalazł się na Marsie. Jego przygody, stosunkowo mało znane w Polsce, były 
natchnieniem dla wielu pisarzy SF oraz twórców filmów o tej tematyce. Gdyby nie John Carter, nigdy nie powstałyby nie tylko Gwiezdne Wojny, ale też np. przygody pilota Pirxa.
Niestety, czas okazał się bezlitosny dla Johna Cartera. O ile inna postać stworzona przez Burroughsa – Tarzan – 
doczekała się wielu ekranizacji swoich przygód, o tyle dzielny kawalerzysta przez 
wiele lat pozostał w cieniu i świat powoli o nim zapominał. Nietrudno w sumie zgadnąć, dlaczego. Dawniej Mars był wielką zagadką: wieści choćby o tajemniczych kanałach podsycały wiarę życie na tej planecie. Dzisiaj jednak wiemy, że Mars do życia zupełnie się nie nadaje, a kolejne sondy co prawda nie dały definitywnego dowodu, że życia tam nie ma, to jednak nie jest bardziej skomplikowane od bakterii. O ile więc powieści takie, jak "Kroniki Marsjańskie" o upadłej cywilizacji są do przyjęcia, to jednak przygody Johna Cartera - już niekoniecznie. Dlatego Tarzan jest na swój sposób ponadczasowe (jego przygody osadzano również w dzisiejszych czasach), to jednak z Johnem Carterem tak łatwo nie jest. W dodatku - powiedzmy sobie szczerze - proza Burroughsa nie jest najwyższych lotów, jeśli chodzi o fabułę.
Musiało minąć dokładnie sto lat, aby wreszcie przeniesiono 
przygody Johna Cartera na ekran. Scenarzysta i reżyser Andrew Stanton postanowił bowiem dość wiernie zekranizować utwór „Księżniczka Marsa”
 z 1912 roku. Skutkiem tego jest film, który część miłośników
 SF zachwycił, ale z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba zapewne szybko popadnie w zapomnienie z powodu rzekomych zapożyczeń z innych dzieł gatunku. Paradoks zaś polega na tym, że jest dokładnie odwrotnie!
Szkoda, bo „John Carter z Marsa”
( stosuję tłumaczenie tytułu oryginału) jest filmem godnym uwagi. Jako że powstał na bazie książki pisanej w 
czasach, kiedy wiele osób wierzyło, że na Marsie naprawdę istnieje 
życie, jest wolny od nieraz bardzo nieudolnych starań uczynienia świata 
przedstawionego wiarygodnym naukowo. W tamtych czasach nikogo nie dziwiło, że na 
Marsie mogą żyć obok siebie i czterorękie istoty, i ludzie. 
Nikogo nie dziwił fakt, że Carter może tam swobodnie oddychać, miejscowa żywność jest dla niego 
jadalna, a sam Mars - mimo większej w stosunku do Ziemi odległości od 
Słońca - jest znacznie gorętszy. Słowem – była to fantastyka w stanie 
czystym, przygodówka stworzona po to, żeby wciągnąć czytelnika w inny świat i pozwolić mu oderwać się od rzeczywistości.   
Podobnie ma się rzecz z filmem. Dowodzi tego sama fabuła, prosta jak technika zaludniania i oparta na sprawdzonym schemacie: oto pewien człowiek przypadkowo przeniesiony w sam środek wojny, która go nie dotyczy, staje w obronie pięknej księżniczki. Oczywiście jedną z walczących stron dowodzi żądny krwi książę, a drugim sprawiedliwy władca i ojciec wspomnianej księżniczki. Do tego mamy niespodziewane wsparcie ze strony dzikich i okrutnych, ale też walecznych i honorowych tubylców – wojowniczych czterorękich Tarków. Prawda, jakie to 
proste? Fabuła, jakich wiele. I o to chodziło. Ale dzisiaj wymaga się jednak czegoś nieco bardziej skomplikowanego.
Z bohaterami jest tak samo - wyglądają i zachowują się, jakby scenariusz powstał w czasach sprzed epoki politycznej poprawności i relatywizmów 
moralnych. John Carter jest typowym bohaterem swoich czasów: silnym, 
odważnym, chociaż momentami niezbyt inteligentnym, ale zawsze skłonnym 
wysłuchać mądrych doradców. Księżniczka jest oczywiście nie tylko piękna, ale i mądra, a zły książę jest w dodatku głupi i nie budzi nawet śladów 
sympatii. Tarkowie są w porównaniu z marsjańskimi "ludźmi" oczywiście 
znacznie bardziej nieokrzesani, ale za to do szaleństwa odważni i 
honorowi. Platoński niemal, czarno-biały świat. Ale cóż, 
tak się kiedyś tworzyło…Tylko że dzisiaj tacy bohaterowie jakoś nie potrafią przemówić do widzów.
Na szczęście „John Carter z Marsa" ma jedną niezaprzeczalną zaletę, którą doceni każdy: stronę wizualną. Sceneria, kostiumy, efekty specjalne są dopieszczone w każdym calu. Technika mieszkańców czerwonej planety jest niby nieco wzorowana na ziemskiej, ale i tak robi wrażenie. Przy okazji chciałem zwrócić uwagę na jedną rzecz. 
Otóż jest to chyba pierwsza od czasów „Avatara” produkcja, w której 
efekty 3D były naprawdę widoczne. Marsjańskie pojazdy, wyglądające jak 
łodzie ze skrzydłami, wydawały się wylatywać z ekranu, w każdym momencie 
widać było głębię, a nawet w scenach batalistycznych obraz był płynny i nie 
rozjeżdżał się - żadna z tych cech, poza kilkoma animacjami i wspomnianym "Avatarem" nie pojawiła się nigdy. Muzyka jest jakby żywcem wzięta z czasów „Conana Barbarzyńcy” – widać, że twórcy bardzo starannie wzięli sobie do serca misję przeniesienia widza w świat utworzony przed wiekiem. 
Niestety, powtórzę raz jeszcze: z mojego punktu widzenia film powstał po prostu za późno. Współczesny widz wyjdzie z „Johna Cartera”
 raczej mało usatysfakcjonowany. Będzie narzekał na płytką fabułę, 
jeszcze płytsze postaci… najgorsze, że wiele osób widzi w tym filmie 
mnóstwo zapożyczeń chociażby z „Gwiezdnych Wojen” – a przecież jest 
dokładnie odwrotnie: to John Carter był pierwszy i to niego wielu 
twórców czerpało, ile wlezie. Tylko że historia zatoczyła koło: twórcy filmowi czerpali z powieści, a film na podstawie powieści czerpał z nich właśnie... Dlatego "John Carter z Marsa" sprawia wrażenie filmu, którego scenariusz przeleżał w szufladzie kilkadziesiąt lat czekając na lepsze czasy i rozwój techniki, po czym ktoś nagle 
postanowił go wyjąć, odświeżyć i puścić ludziom - w większości 
nawet nieznajacych głównego bohatera. 
Ocena tego 
filmu jest dla mnie bardzo trudna. Daję mu 8 punktów na 10 – jest to jednak ocena "honorowa", z uwagi na rolę, jaką John Carter odegrał w 
historii literatury i kina. Jednak zaznaczam – to film do rozerwania 
się, głównie dla wielkich miłośników SF, trochę fantasy, a także kina 
przygodowego.
PS. W ramach ciekawostki zamieściłem nieznany u nas, amerykański plakat. Prawda, jak idealnie pasuje do lat 40.? Szkoda, że technika w tamtych czasach nie pozwoliłaby na powstanie tego filmu - możliwe, że historia kina SF wyglądałaby zupełnie inaczej.





Faktycznie, w latach 40 technika skrzywdziłaby Cartera. Ale już w 60 mógłby się świetnie obronić. Z "Planetą małp" dali radę, to i z "Johnem Carterem" by wyszło. Ale z Twoją tezą zgadzam się w 100%. Gdyby sfilmowali go wcześniej wszedłby na stałe do kanonu filmu sf.
OdpowiedzUsuń